Przełom Pory Nagich Drzew i Pory Nowych Liści, przed buntem Larwy
Churchlał paskudnie, plączac się po obozowisku jak maleńkie, zagubione kocię. Nieustannie zanosił się dźwięcznym, obrzydliwym kaszlem, drażniąc wszystkie kocie uszy dookoła. Zdążył usłyszeć już niejedną, zgryźliwą docinkę o tym, jak powinien wreszcie łaskawie zamknąć swój szanowny pysk i raczyć stanąć przed obliczem jakże straszliwego progu medycznego legowiska. Ta wizja jednak, niewiele wspólnego miała z jego wyobrażeniem o swoim wyjściu z choroby. Jak przykładny i prawdziwy wojownik, błądząc w leśnych przestworzach, po wyczerpującej wędrówce znalazłby pęczek potrzebnych mu krwistoczerwonych jagód na skalistym zboczu, ocierając z czoła pot po zabójczym wysiłku. O ziołach i lecznictwie jednak, nie miał za grosz pojęcia. Koniec końców, skazany był na usługi tępej jak noga stołowa Witki. Ciągle by tylko zawodziła, jak to jest jej źle, bo ma calutki klan na głowie i tylko cztery łapy. No, może gdyby nie tupnęła nóżką i nie kazała wypędzić ze swojego posłania Plusk, byłoby jej łatwiej? Równie dobrze mogłaby poprosić o pomoc kogoś z wojowników, niemalże pewien był, iż niejeden znał się na medycynie. Ach, gdyby tylko od samego początku miał tak świetną mentorkę, jak Winogrono, niewątpliwie dzierżyłby taką wiedzą. Chcąc nie chcąc, musiał przyznać, iż darzył ją sympatią. Mimo odmiennych charakterów, czuł z nią pewne powiązanie, jak gdyby nadawali na tych samych falach. Treningi pod okiem burej mijały mu przyjemnie szybko. W pewnym stopniu czerpał z nich satysfakcję, to dzięki obecności zielonookiej czuł się wartościowy i użyteczny. U jej boku czuł się wolny od swego przykrego imienia i postaci nędznej wpadki Lukrecji. Dostawał skrzydeł, szybował po niebie wysoko, pozostawiając za sobą ciężką przeszłość. Kotka nie wiedziała nawet, ile jej podejście dla niego znaczyło.
Westchnął głęboko, ociężałym krokiem kierując się ku legowisku szylkretowej medyczki. Z daleka już obejmował spojrzeniem liczne kocie sylwetki. Dostrzegał, jak wiele kotów się przez nie przewijało. Minął się właśnie z wyraźnie przygnębionym Goździkiem, mającym ogon owinięty dziwaczną, cuchnącą rośliną. Podejrzewał, iż był on połamany. Zgięty w pół, sterczał w nienaturalny sposób do przodu. On sam również był posiadaczem podobnego. Właśnie zdiagnozował swojego pierwszego pacjenta. Jeszcze będzie z niego medyk!
Gdy tylko albinos przedarł się przez tłum i przekroczył próg dziupli, jego nozdrza wypełniły się intensywnym zapachem medykamentów. O mały włos nie wyrżnął się na samym środku o kołysający się na prawo i lewo ogon czarnej pointki. Nastroszył się calutki, a jego serce zabiło ze zdwojoną siłą. Stanął jak wryty, starając się przetworzyć natłok informacji i bodźców. Na całe szczęście, była to jedynie Traszka, a nie jej brat Ślimak. Kocur ten, zaraz po Lukrecji, był jedynym kotem, którego biały unikał. Zatracał się w skonfundowaniu za każdym razem, kiedy tylko dostrzegał jego postać. Nie odnajdywał się w tej plątaninie uczuć. Co też nim kierowało? Dlaczego on, Pasożyt, dzielny i nieustraszony stróż Owocowego Lasu, tak bardzo denerwował się wizją spotkania niemalże równego sobie kocura, do którego rzadko kiedy nawet otwierał pysk? Na widok czarnego na sercu robiło się mu jakoś cieplej, ale zarazem i nieprzyjemnie chłodno. Futro stawało mu dęba, a język przestawał sprawować swoją dotychczasową funkcje. Chuderlawe łapy w mgnieniu oka przestawały być wsparciem w utrzymaniu jego równowagi. Były niczym lodowy okruszek w świetle słonecznego żaru, który rozpuszczał się z wolna, wkrótce zlewając się w jedność z ciemną taflą wody.
— Możesz tak nade mną nie sterczeć? — jęk leżącej tuż obok białej wojowniczki wybrzmiał w jego pokaźnych rozmiarów uszach. — Nie wiem czy widzisz, ale ktoś właśnie próbuje przejść, ciamajdo. Masz takie wielkie gały i uszy, a z nich nie korzystasz — zadrwiła głośno, sycząc przez wrogo przez ścianę kłów. — Usiądź tam na końcu, bo nigdzie indziej miejsca nie ma i przestań stać na środku jak ciele!
Pokręcił głową, wybity z przemyśleń nagłym piskiem kotki. Ależ znalazła sobie obiekt zmartwień! Trzeba było nie kłaść swojego zapchlonego zadu w miejscu, po którym stąpają tak liczne kocie łapy, by teraz nie żalić się i nie obrzucać pretensjami wszystkich ich właścicieli. Kolejna ograniczona umysłowo maruda się znalazła. Jak nie jedna, to druga! W tym miejscu absolutnie nikt nie myślał. Chyba tylko jego los obdarzył umysłem i zdrowym rozsądkiem. Wysunął łapę do przodu, prychając pod nosem. Nie zamierzał się dłużej z nią przedzierać, świadom, że niczego nie ugra. Poirytowany, uderzał powietrze miarowymi machnięciami krzywego ogona. Uniósł łeb ku górze i utkwił spojrzenie w kącie dziupli. Chwilę zajęło mu dojście do wniosku, gdzie zmuszony będzie usiąść. Na osty i ciernie, tylko nie to!
Szczęka opadła mu w znacznym zdziwieniu, a jego kościste łapy same zaczęły rwać się do zwrotu w przeciwną stronę i natychmiastowej ucieczki. Zapiszczał żałosne, miotając się w miejscu. Zarzucił łbem do tyłu, łapiąc spojrzeniem czerwonawych ślip niejedną kocią postać. Liliowa kocica warknęła na niego niezrozumiale, obnażając kły. Nie miał wyjścia! Zastawili mu wyjście! Wieki miną, zanim zdąży się przez nie przecisnąć!
Pośpiesznie ruszył do przodu pod presją nieustających, gniewnych syków. Kuśtykał w dziwny, przezabawny sposób wodząc wzrokiem po beżowej ścianie legowiska. Przez głowę przelatywały mu tysiące rozmaitych myśli. Takie dręczyły go jedynie w obecności tego cholernego pointa! Czy napewno wystarczająco dobrze wylizał dziś rano sierść? Czy nie pachnie mysim truchłem? Czy grzywka nie wpada mu teraz do oczu? Zazwyczaj jego aparycja była mu obojętna i nieszczególnie istotna, ale w tym momencie? Zdawała się być dla niego najważniejszą rzeczą na całym świecie. Nie rozumiał tylko, dlaczego. Chciał zaistnieć w jego oczach? To głupie! Nie odnajdywał się w tej plątaninie. Tak wiele jeszcze uczuć było dla niego zagadką.
Za wszelką cenę starając się sam nie spojrzeć na Ślimaka, jak i zarazem uciec przed zasięgiem wzroku kocura, skulony ułożył się na posłaniu u jego boku. Poddenerwowany, ugniatał liście usadowione pod swoimi śnieżnobiałymi kończynami, niemalże miażdżąc je w suchą papkę. Zdając sobie sprawę z tego, jak żałośnie musiał teraz wyglądać, natychmiast się wyprostował. Gorączkowo obrzucał spojrzeniami wszystkie koty krzątające się po pomieszczeniu, pospieszając je w myślach, nie oszczędzając sobie wulgaryzmów. Tak bardzo pragnął uniknąć konwersacji z niebieskookim zwiadowcą. Gdy tylko imię czarnego kocura padło z ust szylkretowej Witki, syn Lukrecji niemalże podskoczył i zjeżył się calutki. Wspaniała medyczka, właśnie prawie doprowadziła swojego przyszłego pacjenta do zawału serca!
— Eee... Pasożycie? — przeciągłe miauknięcie wydało się ze smukłego pyska pointa. — Mam pewien problem i zastanawiałem się, czy chciałbyś mi pomóc... Coś stało mi się z łapą, zobacz — zamachał mu nią przed pyskiem. — I troszkę nie potrafię wstać sam tak, by się nie przewrócić. Możesz się tak schylić, żebym mógł ją na ciebie postawić? Przeprowadziłbyś mnie tam do Witki — zaproponował, oblizując swój ciemny nos i wskazując mu kierunek pazurem.
Pysk albinosa momentalnie zalał się czerwienią.
Czuł, jak uszy paliły mu się ze wstydu. Źrenice drżały mu w ekscytacji i poddenerwowaniu. Ogon młodego kocurka napuszył się znacznie i zakołysał się w powietrzu. Wszystko, co wyłapywał kątem oka, ginęło z wolna w szarym wirze. Jedyne, co teraz widział, to czarujący blask błękitu ślip zwiadowcy. Albinos natychmiast przywarł płasko do ziemi, jak gdyby kłaniając się kocurowi. Uniósł kark lekko ku górze, upewniając się, iż czarny może usadowić na nim swoją łapę bez obaw o przykry wypadek. Gdy tylko kończyna Ślimaka spoczęła na ciele kocura, całe jego wnętrze wypełniło się ciepłym, parzącym wręcz uczuciem, którego nigdy wcześniej nie było dane mu zaznać. Było tak obce i specyficzne. Przyjemne, jak i zarazem piekielnie stresujące. Niósł jego łapę jak skarb, a każdy krok który stawiał był przemyślany i lekki. Skradał się do medyczki jak do myszy, niemalże stanowiąc jedność z beżową powierzchnią dziupli. Prowadził go jak króla, sam będąc jedynie marnym sługą. Z rozczuleniem obserwował jak ten przy nim kuśtykał, za wszelką cenę starając się nie potknąć, co w jego przypadku mogłoby być całkiem prawdopodobne. Kiedy tylko doszli do celu swojej wędrówki, point podziękowal mu krótko, puszczając oczko, sprawiając, że temu serce zabiło tak, jak jeszcze nigdy wcześniej. Wkrótce syn Lukrecji wrócił na miejsce, w oczekiwaniu na swoją kolej, pochłonięty w dotychczas nieznanych mu emocjach.
Wyleczeni: Goździk, Traszka, Pasożyt
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz