*tw martwe ciało*
— Podejdźcie bliżej. — czuły głos matki nawoływał kocięta.
Kolorowe kulki futra zbliżyły się do wojowniczki. Niebieskie ślepka wpatrywały się w jej sylwetkę. Srokosz siedzący w oddali przewrócił ślepiami.
— A ty, Srokoszku? Nie chcesz posłuchać? — zagadnęła kocica ze uśmiechem.
Niebieski przybrał grymas na pyszczku.
— Nie interesują mnie bajki dla kociąt! — miauknął podniośle.
Któreś z kociaków zaśmiało się z niego. Aksamitka szturchnęła brata, posyłając cętkowanemu promienny uśmiech. Nie rozumiał czego się tak gapiła. Nie chciała być tylko jego przyjaciółką. Lgnęła do każdego jak głupia.
— To nie będzie tym razem bajka dla kociąt. — zapowiedziała wojowniczka, przyciągając znów spojrzenia kociaków. — To historia mrożąca krew w żyłach. Postrach wśród wojowników!
Zaciekawione spojrzenia wbite były w kocicę. Jakby mogły przeszyły by ją na wylot, byle poznać tą tajemnicę. Nawet Srokosz zaciekawiony podszedł bliżej, choć na pysku wciąż udawał, że jest znużony.
— Co to za historia? — dopytywała Lisek.
Aksamitka przepchnęła się do siostry i ocierając się o nią czule, zatupała łapkami o ziemię.
— A będzie miała szczęśliwe zakończenie? — zapytała radośnie.
Wojowniczka pokręciła łbem.
— Do dziś to jest tajemnica. — miauknęła zagadkowo. — To było wiele księżyców temu. Jeszcze za czasów Lisiej Gwiazdy. Jednego z mroczniejszych liderów naszego klanu. Klan Klifu uczestniczył w niejednej bitwie. Niejedno okropieństwo nas dosięgnęło. Lecz to. To przekraczało pojęcie każdego z wojowników. — zrobiła drastyczną pauzę.
Zerknęła na podekscytowane kociaki. Pewnie gdyby nie to, że Kalinkowa Łodyga przysnęła, a Wilcza Pogoń wybrała się rozprostować łapy to wszystko nie miało by miejsca. Każdy wiedział jak rzadka okazja im się trafiła. Dlatego nikt nie chciał co tracić ani uderzenia serca.
— I co było dalej? — mruknął markotnie Srokosz.
Kotka zaśmiała się, lecz przybrała po chwili poważny wyraz pyska. Owinęła się ogonem, jak jakaś staruszka i odchrząknęła.
— Pewnego dnia wojownicy natknęli się na nabite na gałąź ciało jednej z współklanowiczek. Nikt wcześniej nie spotkał się z czymś takim. A nie skończyło się na niej. Krew pokryła drzewa, zalewając pnie szkarłatną cieczą. Martwe pyski spoglądały na wchodzących do lasu wojowników. Sprawca pozostawał nie uchwytny. Do dziś nikt nie zna jego tożsamości. Kto wie może wciąż krąży po lasach, szukając kolejnych ofiar?
Lodówka pisnęła przestraszona, wtulając się w Urdzika. Aksamitka przekręciła łebek, jakby nie do końca zrozumiała tę historię. Reszta kociaków szeptała podekscytowana.
— I naprawdę nikt nie złapał sprawcy? — dopytywała zaciekawiona Lis. — Nie było żadnego podejrzanego?
Wojowniczka westchnęła cicho.
— Nie wiem. Nie żyłam w tamtych czasach. Jedyne co mi to przypomina... jest taki ptak, który wiesza swoją zwierzynę na gałęziach drzew. — zaczęła, leniwie wstając. — Dzierzba.
Srokosz zmrużył ślepia. Z czymś mu się kojarzyło to słowo. Kotka szybko wyłapała. Uśmiechnęła się do niego wrednie.
— Srokosze są bardzo podobne do dzierzb. Więc jeśli znów zobaczymy koty wywieszone na gałęziach wiemy kogo podejrzewać. — zażartowała kocica.
Wszystkie ślepia przeniosły się na niego. Niebieski poczuł, jak robi się mu duszno. Nie rozumiał dlaczego dostał takie okropne imię. Położył uszy, przerażony tą całą uwagą jaka została na nim skonwertowana.
— Co to za historia? — dopytywała Lisek.
Aksamitka przepchnęła się do siostry i ocierając się o nią czule, zatupała łapkami o ziemię.
— A będzie miała szczęśliwe zakończenie? — zapytała radośnie.
Wojowniczka pokręciła łbem.
— Do dziś to jest tajemnica. — miauknęła zagadkowo. — To było wiele księżyców temu. Jeszcze za czasów Lisiej Gwiazdy. Jednego z mroczniejszych liderów naszego klanu. Klan Klifu uczestniczył w niejednej bitwie. Niejedno okropieństwo nas dosięgnęło. Lecz to. To przekraczało pojęcie każdego z wojowników. — zrobiła drastyczną pauzę.
Zerknęła na podekscytowane kociaki. Pewnie gdyby nie to, że Kalinkowa Łodyga przysnęła, a Wilcza Pogoń wybrała się rozprostować łapy to wszystko nie miało by miejsca. Każdy wiedział jak rzadka okazja im się trafiła. Dlatego nikt nie chciał co tracić ani uderzenia serca.
— I co było dalej? — mruknął markotnie Srokosz.
Kotka zaśmiała się, lecz przybrała po chwili poważny wyraz pyska. Owinęła się ogonem, jak jakaś staruszka i odchrząknęła.
— Pewnego dnia wojownicy natknęli się na nabite na gałąź ciało jednej z współklanowiczek. Nikt wcześniej nie spotkał się z czymś takim. A nie skończyło się na niej. Krew pokryła drzewa, zalewając pnie szkarłatną cieczą. Martwe pyski spoglądały na wchodzących do lasu wojowników. Sprawca pozostawał nie uchwytny. Do dziś nikt nie zna jego tożsamości. Kto wie może wciąż krąży po lasach, szukając kolejnych ofiar?
Lodówka pisnęła przestraszona, wtulając się w Urdzika. Aksamitka przekręciła łebek, jakby nie do końca zrozumiała tę historię. Reszta kociaków szeptała podekscytowana.
— I naprawdę nikt nie złapał sprawcy? — dopytywała zaciekawiona Lis. — Nie było żadnego podejrzanego?
Wojowniczka westchnęła cicho.
— Nie wiem. Nie żyłam w tamtych czasach. Jedyne co mi to przypomina... jest taki ptak, który wiesza swoją zwierzynę na gałęziach drzew. — zaczęła, leniwie wstając. — Dzierzba.
Srokosz zmrużył ślepia. Z czymś mu się kojarzyło to słowo. Kotka szybko wyłapała. Uśmiechnęła się do niego wrednie.
— Srokosze są bardzo podobne do dzierzb. Więc jeśli znów zobaczymy koty wywieszone na gałęziach wiemy kogo podejrzewać. — zażartowała kocica.
Wszystkie ślepia przeniosły się na niego. Niebieski poczuł, jak robi się mu duszno. Nie rozumiał dlaczego dostał takie okropne imię. Położył uszy, przerażony tą całą uwagą jaka została na nim skonwertowana.
— Srokoszek nie zrobiłby czegoś takiego okropnego. — stwierdziła pewnie Aksamitka. — Ale jak chcesz możemy razem wieszać kwiatki na gałązkach. — zaproponowała po uderzeniu serca radośnie.
Maluch zjeżył się.
— Zostawcie mnie! — pisnął i uciekł pod ogon Kalinkowej Łodygi.
Maluch zjeżył się.
— Zostawcie mnie! — pisnął i uciekł pod ogon Kalinkowej Łodygi.
* * *
Obudził się cały zdyszany. Zjeżone futro nie chciało wrócić na swoje miejsce, sprawiając, że jeszcze bardziej się irytował. Serce gnało jak szalone, pomimo że to był tylko głupi sen. Głupie wspomnienie. Nic nie znaczące. Pokręcił łbem, próbując wyrzucić z łba wszystkie idiotyczne pomysły, jakie przychodziły mu do łba. To nie mogło się łączyć. Tamten kot dawno by nie żył.
Dzierzba.
Samo to słowo sprawiało, że mimowolnie drżał. Było takie obce, a zarazem znajome. Niczym zapomniane wspomnienie. Budziło w jego ciele tyle bólu. Emocji, których nie był wstanie zrozumieć. Otrzepał się, próbując pozbyć się tego wszystkiego z siebie.
— Koszmar?
Odwrócił się w stronę głosu. Długie łapy Wilczego manewrowały pomiędzy kotami. Zdawał się nieco inny. Spokojniejszy. Jego ogon zaplątał się gdzieś w okolice grzbietu Srokosza i przeciągnął się po nim leniwie. Niebieski zamruczał cicho. Nie sądził, że czyjś dotyk stanie się dla niego tak uspokajający. Wyciszający. Uśmiechnął się słabo.
— Wspomnienie z kociarni. — wyszeptał, wychodząc powoli z legowiska.
Jego wzrok wciąż nerwowo zerkał czy wojownik podąża za nim. Wilczy uśmiechnął się. Na swój dziwny sposób. Nigdy nie wiedział się z nim droczy czy tak wygląda jego szczery uśmiech.
— Wzięło cię na wspominki? Naprawdę się starzejesz. — mruknął kpiąco.
Srokosz wywrócił ślepiami. Nie tego oczekiwał. Lecz jak mógł liczyć więcej czułości od szylkreta, skoro sam był taki skryty ze swoimi emocjami.
— Tylko to masz do powiedzenia? Muszę iść zając się obowiązkami. Wiesz, że z Aksamitką teraz jest jeszcze trudniej się dogadać. — westchnął markotnie.
Wilczy zrobił parę kroków, pokonując dystans pomiędzy nimi.
— No tak, w końcu taki porządny z ciebie pan zastępca. — szepnął mu do ucha, powodując u kocura ciarki. — Znajdzie szanowny pan dla mnie dzisiaj chwilkę? Mam dla ciebie niespodziankę.
Otworzył szerzej ślepia zaskoczony. Nie udało mu się powstrzymać uśmiechu na pysku.
— Naprawdę? — zapytał jak małe niewinne kocię.
Wojownik uśmiechnął się, sprawiając, że niebieskiemu szybciej zabiło serce. Wpatrywał się w wypłosza, jak w obrazek.
— Oczywiście. Będziesz zachwycony. — zapewnił Wilczy, robiąc z gracją krok ku wyjściu. — Będę czekał studni. Po tym jak księżyc wespnie się na szczyt srebrnej skórki.
Srokosz pokiwał radośnie łbem.
— Nie mogę się doczekać. — wyznał cicho, wtulając się nieśmiało w futro wojownika.
Wilczy parsknął cicho śmiechem, otulając zastępcę swoim ogonem.
— To będzie niezapomniana noc. Przyrzekam. — zamruczał, odrywając się od niebieskiego. — Na czułości będzie później czas. — puścił mu oczko i zniknął gdzieś w tłumie wstających wojowników.
* * *
Powoli szykował się do wyjścia. Klan Klifu powoli się wyciszał. Wojownicy rozmawiali w zakątkach jaskini, niektórzy wciąż jeszcze wracali z polowań. Uczniowie już ospale zataczali się w kierunku swojego legowiska. Dość nie typowym wśród tego wszystkiego wydał się obraz Skaczącej Falusi, która grzebała w martwym kosie. Już dawno skazał tę jednostkę na porażkę, lecz nie spodziewał się akurat zabaw ich pożywieniem. Zmrużył ślepia, gdy kotka po krótkim obwąchaniu ptaka wzięła go w pysk i w swoich pokracznych podskokach zaniosła go starszyźnie. Srokosz przyglądał się temu z irytacją. Utrudniała mu pozbycie się tych starców. Byli zbędni. Durni. Nie widzieli niczego złego w Aksamitnej Gwieździe jako liderce. A teraz ich cały klan cierpiał. Nie miał zamiaru pozwolić im dalej decydować o losach Klanu Klifu. Byli zbyt starzy i idiotyczni, by podejmować decyzję o życiu ich wszystkich.
— Skacząca Falusio. — zawołał ją kpiącym głosem. — Twoje zaangażowanie jest godne podziwu, lecz nie uważasz, że to niesprawiedliwe, że tylko o ich bezpieczeństwo dbasz?
Młoda wojowniczka otworzyła pysk, lecz Srokosz nie zamierzał pozwolić jej dość do głosu.
— Skoro masz tak dobre serce, od dziś twoim głównym zadaniem staje się sprawdzanie każdej piszczki przyniesionej na stos. Zrozumiałaś?
— Skacząca Falusio. — zawołał ją kpiącym głosem. — Twoje zaangażowanie jest godne podziwu, lecz nie uważasz, że to niesprawiedliwe, że tylko o ich bezpieczeństwo dbasz?
Młoda wojowniczka otworzyła pysk, lecz Srokosz nie zamierzał pozwolić jej dość do głosu.
— Skoro masz tak dobre serce, od dziś twoim głównym zadaniem staje się sprawdzanie każdej piszczki przyniesionej na stos. Zrozumiałaś?
Odszedł od kotki. Zbliżał się powoli w stronę wyjścia z obozowiska. Może i miał jeszcze czas, lecz podekscytowanie i zaciekawienie nie pozwalało mu zwlekać ani uderzenie serca dłużej.
* * *
Światło księżyca oświetlało słabo łąkę. Porwane przez wiatr źdźbła trawy tańczyły. Polne kwiecie powoli zakwitało, wyróżniając się wśród mroku. Kamienna konstrukcja zbudowana prawdopodobnie przez Dwunożnych pozostała nieczuła na pory roku. Niezmienna. Wysoka sylwetka przemierzała gęstwinę. W świetle księżyca zdawał się taki nieodgadniony. Jego morskie ślepia zdawały się enigmatyczne.
— Srokoszu. — powoli wypowiadał jego imię, delektując się reakcją na jego pysku. — Gotowy na naszą randkę?
— Srokoszu. — powoli wypowiadał jego imię, delektując się reakcją na jego pysku. — Gotowy na naszą randkę?
Wyciągnął w jego stronę łapę. Niebieski bez zawahania podszedł do niego. Niczym przeżywająca swoje pierwsze zauroczenie uczennica wpatrywał się w starszego, nie umiejąc powtrzymać uśmiechu na pysku.
— Gdzie idziemy? — zapytał zaciekawiony.
Widział, że nie wybierają się pod Sowiego Strażnika, jak to zwykle mieli zwyczaju. Szylkret kierował się spokojnym krokiem w stronę lasu. Każdy jego krok zdawał się taki dokładny. Zaplanowany. A mimo to w jego ślepiach zdawał się czasem dojrzeć podekscytowanie. Srokosz nieśmiało otarł się o niego. Wilczy uśmiechnął się i jakby przypadkiem owinął swój ogon wokół kity niebieskiego.
— Zobaczysz. — wyszeptał. — Bądź cierpliwy.
Zaczęli powoli wchodzić w leśną gęstwinę. Srokosz stawał skupić się na Wilczym, lecz jego serce dudniło, rozpraszając go co rusz. Wszystko zdawało się takie inne. Nijaki las wypełnił się półmrokiem. Światło księżyca wkradało się w zakamarki. Gałęzie szumiały, przysłaniając skrawki gwieździstego nieba. Szmer zwierzyny krążącej gdzieś wokół nich. Złowróżbne odgłosy kruka niosły się wśród drzew.
— Jesteśmy na miejscu. — szepnął Wilczy, puszczając jego ogon.
Srokosz spojrzał na niego zdezorientowany. Powoli jego wzrok zaczynał obejmować bukiet kwiecia rozciągający się za wojownikiem. Uporczywy zapach drażnił go w nos.
Kap.
— Gdzie idziemy? — zapytał zaciekawiony.
Widział, że nie wybierają się pod Sowiego Strażnika, jak to zwykle mieli zwyczaju. Szylkret kierował się spokojnym krokiem w stronę lasu. Każdy jego krok zdawał się taki dokładny. Zaplanowany. A mimo to w jego ślepiach zdawał się czasem dojrzeć podekscytowanie. Srokosz nieśmiało otarł się o niego. Wilczy uśmiechnął się i jakby przypadkiem owinął swój ogon wokół kity niebieskiego.
— Zobaczysz. — wyszeptał. — Bądź cierpliwy.
Zaczęli powoli wchodzić w leśną gęstwinę. Srokosz stawał skupić się na Wilczym, lecz jego serce dudniło, rozpraszając go co rusz. Wszystko zdawało się takie inne. Nijaki las wypełnił się półmrokiem. Światło księżyca wkradało się w zakamarki. Gałęzie szumiały, przysłaniając skrawki gwieździstego nieba. Szmer zwierzyny krążącej gdzieś wokół nich. Złowróżbne odgłosy kruka niosły się wśród drzew.
— Jesteśmy na miejscu. — szepnął Wilczy, puszczając jego ogon.
Srokosz spojrzał na niego zdezorientowany. Powoli jego wzrok zaczynał obejmować bukiet kwiecia rozciągający się za wojownikiem. Uporczywy zapach drażnił go w nos.
Kap.
— Srokoszu? — głos Wilczego zdawał się dziwnie rozbawiony.
Niebieski odwrócił się do tyłu, lecz nikogo za nimi nie było. Las zdawał się pozbawiony żywej duszy.
Kap.
— Nic mi nie jest. — mruknął, próbując się otrzepać z tego dziwnego stanu.
Zrobił krok w stronę szylkreta. Zapach się nasilił. Lecz świadomość Srokosza nie chciała go przyjąć do siebie. Nie mogła zrujnować tej chwili. Wojownik siedział, patrząc na niego zagadkowo. Był całkowicie na nim skupionym. Zupełnie jakby nic innego na świecie się nie liczyło. Pożerał go wzrokiem.
— Podejdź bliżej. — rozkazał szeptem.
Miękkie łapy zastępcy posłusznie spełniły ten żądanie. Nie zawahał się na uderzenie serca. Pomimo że wszystko w nim wariowało. Umysł rozpaczliwie próbował go przed czymś ostrzec. Ciało drżało. Czuł, jak rosło w nim napięcie. Z każdym uderzeniem serca.
Kap.
Niebieski odwrócił się do tyłu, lecz nikogo za nimi nie było. Las zdawał się pozbawiony żywej duszy.
Kap.
— Nic mi nie jest. — mruknął, próbując się otrzepać z tego dziwnego stanu.
Zrobił krok w stronę szylkreta. Zapach się nasilił. Lecz świadomość Srokosza nie chciała go przyjąć do siebie. Nie mogła zrujnować tej chwili. Wojownik siedział, patrząc na niego zagadkowo. Był całkowicie na nim skupionym. Zupełnie jakby nic innego na świecie się nie liczyło. Pożerał go wzrokiem.
— Podejdź bliżej. — rozkazał szeptem.
Miękkie łapy zastępcy posłusznie spełniły ten żądanie. Nie zawahał się na uderzenie serca. Pomimo że wszystko w nim wariowało. Umysł rozpaczliwie próbował go przed czymś ostrzec. Ciało drżało. Czuł, jak rosło w nim napięcie. Z każdym uderzeniem serca.
Kap.
Coś mokrego upadło na jego nos. Letnia ciecz spłynęła po nim, brudząc go szkarłatną barwą. Uniósł spojrzenie. Zamarł.
— Niespodzianka. — wyszeptał Wilczy, przytulając go.
Nie pozwalając mu uciec. Zatrzaśnięty w tym uścisku. Niezdolny do wyduszenia z siebie słowa.
— Podoba ci się? — zapytał, liżąc czoło zastępcy. — Już nikt nam nie będzie przeszkadzał...
Ślepia Srokosza zaszkliły się. Jego umysł wciąż miernie próbował wyrzucić to z świadomości. Zaprzeczyć.
— D-dlaczego...? — wyłkał żałośnie.
Wilczy zdawał się rozbawiony. Zamruczał cicho, leniwie jeżdżąc ogonem po grzbiecie niebieskiego.
— Naprawdę musisz o to pytać? — parsknął, unosząc pysk zastępcy.
Srokosz uciekł spojrzeniem przed morskimi ślepiami. Zacisnął je mocno, próbując odciąć się od tego wszystkiego. Od tego koszmaru. Od całego świata. Lecz wszystko szło mu na przeciw. Zapach śmierci dokuczliwie szczypał go w nos. Krew skapywała z ciała ozdabiając kwiaty. Krakanie zdawało się nasilać.
— Jesteśmy tacy sami, Srokoszu. — stwierdził wojownik.
Niebieski pokręcił łbem. Nie. Nie był potworem. Nigdy nie dopuściłby się takiego bestialstwa. Nie mógłby. Nie był pozbawiony duszy.
— Nie okłamiesz mnie, Srokoszu. — kontynuował. — Możesz okłamywać siebie samego, lecz mnie nie okłamiesz. Spójrz do czego już się posunąłeś. Naprawdę myślisz, że nie jesteś zdolny do tego?
Zmusił go do spojrzenia na zmasakrowane ciało. Białe futro zalane krwią. Przepełnione bólem niebieskie ślipia. Przebijającą brzuch gałąź. Malujące się po pniu stróżki osoczy.
— Dlaczego... — miauknął, próbując zamknąć ślepia.
Pazury Wilczego wbijały się coraz mocniej w jego pysk. Szylkret parsknął śmiechem.
— Znów to nudne pytanie. — jęknął wojownik. — Dla zabawy. Dla zabawy, Srokoszu! Ukojenia nerwów. Nawet nie wiesz ile się powstrzymywałam... ile poświęciłam... A ty pewnie nawet nie wiesz kim jestem. — szylkret spojrzał się na Srokosza z wyrzutem.
Niebieski wyrwał się mu. Zdyszany upadł na ziemię. Leśna ściółka nie powitała go przyjaźnie. Niewielkie gałązki nieprzyjemnie powbijały się mu w grzbiet.
— Jesteś tamtym mordercą... co wieszał koty... — szepnął cicho.
Jakby sam nie wierzył. Słyszał o opętaniach. Widział je na własne ślipia. Możliwe, że sam je odczuł. Wspomnienia z tamtego zgromadzenia pozostawały niewyraźne. A bolesne rany pojawiły się jakby znikąd. Wilczy spojrzał na niego lekko rozbawiony. Jego ogon wirował. Zdawał się w jakiś dziwny sposób podekscytowany.
— Wiesz mam imię. — burknął, jakby obrażony w końcu.
"Srokosze są bardzo podobne do dzierzb. Więc jeśli znów zobaczymy koty wywieszone na gałęziach wiemy kogo podejrzewać."
— Srokosz?
Wilczy jęknął gardłowo.
— Nie. Uh. Dzierzba. — miauknął podniośle, robiąc w jego stronę krok.
Delektując się jego lękiem. Srokosz jedynie obserwował go. Stał się zupełnie obcy. Widział kota, z którym spędził tyle księżyców. Lecz tak naprawdę wcale go nie znał. Był obcy, a jednak znajomy.
— Myślę, że podobieństwo naszych imion jest naprawdę ironiczne. — miauknął miękko Wilczy, unosząc lekko pysk Srokosza. — Spodobałeś mi się już podczas naszego pierwszego spotkania. Wiedziałam, że będziesz idealny do mojej brudnej gierki. — wyszeptała.
Srokosz próbował się wyrwać, lecz nie pozwoliła mu. Popchnęła go na ziemię, sprawiając, że znów uderzył głucho o leśną ściółkę. Przygwoździła go do ziemi.
— Naprawdę myślałeś, że to wszystko było przypadkiem? Że ty i twój wróg z kociarni nagle się tak zaprzyjaźniliście? Że Wilczy Zew tak się do ciebie doczepił? Że nagle okazał się tak podobny do ciebie? Naprawdę nie odpaliła ci się żadna lampka, kiedy ktoś kogo znałeś tak długo nagle zdawał się stworzony dla ciebie? — drwiła z niego, zdając się bawić doskonale. — Nie smuć się, Srokoszku. Naprawdę nawet cię polubiłam. — jej łapa potarła jego polik.
Niebieski strącił ją. Wbił niezrozumiały wzrok w Dzierzbę.
— Dlaczego...? Dlaczego ja...?
Zaśmiała się. Zupełnie jakby usłyszała jakiś żart. Morskie ślepia wypełniało tyle niezrozumiałych dla niego emocji.
— Naprawdę jeszcze pytasz? — zapytała, zabawiając się z nim. — Byłam w tobie. Poznałam twój umysł. Twoje żałosne pragnienie bliskości i ciepła drugiego kota. Twoje skryte fantazje. Problemy. Niepokoje. Znam cię lepiej niż ty samego siebie. Dlatego tak łatwo wpadłeś w moje łapy. — wyszeptała mu do ucha.
Srokosz poczuł zbierające się w ślepiach łzy. Zacisnął je, starając się nie uronić ani jednej. Nie pozwolić jej na satysfakcje. Odwrócił od niej łeb.
— Oh, nie zgrywaj takiego ckliwego. — mruknęła zniesmaczona. — Czym może...? Nie... no nie.
Jej śmiech wypełnił las. Był taki chory. Przerażający. Poczuł, jak puszcza go. Jak ciężar masywnego ciała powoli opuszcza go. Otworzył niepewnie ślepia, podnosząc się z ziemi. Niepewnie spojrzał w jej stronę. Morskie ślipia przeszywały go na wylot.
— Ty naprawdę się zakochałeś?
Poczuł, jak coś w nim pęka. Zwiesił łeb. Nie chciałby ujrzała ból jaki wypełnił jego pysk. Paraliżujący i wgniatający go w ziemię. Zalewającego jego pysk łzy. Kojące mruczenie rozniosło się po lesie. Lekkie i rytmiczne kroki stawały się coraz głośniejsze.
— Oh, Srokoszku. — poczuł jej ciepło.
Zapach Wilczego otulił go z każdej strony. Lecz nie drgnął. Nie śmiał. Nie był wstanie.
— Jesteś taki zabawny. Nie martw się. Wciąż pozwolę ci trwać koło mojego boku. — miauknęła zadziornie, unosząc jego pysk.
Zmuszając go do ujrzenia jej paskudnego uśmiechu.
— Niespodzianka. — wyszeptał Wilczy, przytulając go.
Nie pozwalając mu uciec. Zatrzaśnięty w tym uścisku. Niezdolny do wyduszenia z siebie słowa.
— Podoba ci się? — zapytał, liżąc czoło zastępcy. — Już nikt nam nie będzie przeszkadzał...
Ślepia Srokosza zaszkliły się. Jego umysł wciąż miernie próbował wyrzucić to z świadomości. Zaprzeczyć.
— D-dlaczego...? — wyłkał żałośnie.
Wilczy zdawał się rozbawiony. Zamruczał cicho, leniwie jeżdżąc ogonem po grzbiecie niebieskiego.
— Naprawdę musisz o to pytać? — parsknął, unosząc pysk zastępcy.
Srokosz uciekł spojrzeniem przed morskimi ślepiami. Zacisnął je mocno, próbując odciąć się od tego wszystkiego. Od tego koszmaru. Od całego świata. Lecz wszystko szło mu na przeciw. Zapach śmierci dokuczliwie szczypał go w nos. Krew skapywała z ciała ozdabiając kwiaty. Krakanie zdawało się nasilać.
— Jesteśmy tacy sami, Srokoszu. — stwierdził wojownik.
Niebieski pokręcił łbem. Nie. Nie był potworem. Nigdy nie dopuściłby się takiego bestialstwa. Nie mógłby. Nie był pozbawiony duszy.
— Nie okłamiesz mnie, Srokoszu. — kontynuował. — Możesz okłamywać siebie samego, lecz mnie nie okłamiesz. Spójrz do czego już się posunąłeś. Naprawdę myślisz, że nie jesteś zdolny do tego?
Zmusił go do spojrzenia na zmasakrowane ciało. Białe futro zalane krwią. Przepełnione bólem niebieskie ślipia. Przebijającą brzuch gałąź. Malujące się po pniu stróżki osoczy.
— Dlaczego... — miauknął, próbując zamknąć ślepia.
Pazury Wilczego wbijały się coraz mocniej w jego pysk. Szylkret parsknął śmiechem.
— Znów to nudne pytanie. — jęknął wojownik. — Dla zabawy. Dla zabawy, Srokoszu! Ukojenia nerwów. Nawet nie wiesz ile się powstrzymywałam... ile poświęciłam... A ty pewnie nawet nie wiesz kim jestem. — szylkret spojrzał się na Srokosza z wyrzutem.
Niebieski wyrwał się mu. Zdyszany upadł na ziemię. Leśna ściółka nie powitała go przyjaźnie. Niewielkie gałązki nieprzyjemnie powbijały się mu w grzbiet.
— Jesteś tamtym mordercą... co wieszał koty... — szepnął cicho.
Jakby sam nie wierzył. Słyszał o opętaniach. Widział je na własne ślipia. Możliwe, że sam je odczuł. Wspomnienia z tamtego zgromadzenia pozostawały niewyraźne. A bolesne rany pojawiły się jakby znikąd. Wilczy spojrzał na niego lekko rozbawiony. Jego ogon wirował. Zdawał się w jakiś dziwny sposób podekscytowany.
— Wiesz mam imię. — burknął, jakby obrażony w końcu.
"Srokosze są bardzo podobne do dzierzb. Więc jeśli znów zobaczymy koty wywieszone na gałęziach wiemy kogo podejrzewać."
— Srokosz?
Wilczy jęknął gardłowo.
— Nie. Uh. Dzierzba. — miauknął podniośle, robiąc w jego stronę krok.
Delektując się jego lękiem. Srokosz jedynie obserwował go. Stał się zupełnie obcy. Widział kota, z którym spędził tyle księżyców. Lecz tak naprawdę wcale go nie znał. Był obcy, a jednak znajomy.
— Myślę, że podobieństwo naszych imion jest naprawdę ironiczne. — miauknął miękko Wilczy, unosząc lekko pysk Srokosza. — Spodobałeś mi się już podczas naszego pierwszego spotkania. Wiedziałam, że będziesz idealny do mojej brudnej gierki. — wyszeptała.
Srokosz próbował się wyrwać, lecz nie pozwoliła mu. Popchnęła go na ziemię, sprawiając, że znów uderzył głucho o leśną ściółkę. Przygwoździła go do ziemi.
— Naprawdę myślałeś, że to wszystko było przypadkiem? Że ty i twój wróg z kociarni nagle się tak zaprzyjaźniliście? Że Wilczy Zew tak się do ciebie doczepił? Że nagle okazał się tak podobny do ciebie? Naprawdę nie odpaliła ci się żadna lampka, kiedy ktoś kogo znałeś tak długo nagle zdawał się stworzony dla ciebie? — drwiła z niego, zdając się bawić doskonale. — Nie smuć się, Srokoszku. Naprawdę nawet cię polubiłam. — jej łapa potarła jego polik.
Niebieski strącił ją. Wbił niezrozumiały wzrok w Dzierzbę.
— Dlaczego...? Dlaczego ja...?
Zaśmiała się. Zupełnie jakby usłyszała jakiś żart. Morskie ślepia wypełniało tyle niezrozumiałych dla niego emocji.
— Naprawdę jeszcze pytasz? — zapytała, zabawiając się z nim. — Byłam w tobie. Poznałam twój umysł. Twoje żałosne pragnienie bliskości i ciepła drugiego kota. Twoje skryte fantazje. Problemy. Niepokoje. Znam cię lepiej niż ty samego siebie. Dlatego tak łatwo wpadłeś w moje łapy. — wyszeptała mu do ucha.
Srokosz poczuł zbierające się w ślepiach łzy. Zacisnął je, starając się nie uronić ani jednej. Nie pozwolić jej na satysfakcje. Odwrócił od niej łeb.
— Oh, nie zgrywaj takiego ckliwego. — mruknęła zniesmaczona. — Czym może...? Nie... no nie.
Jej śmiech wypełnił las. Był taki chory. Przerażający. Poczuł, jak puszcza go. Jak ciężar masywnego ciała powoli opuszcza go. Otworzył niepewnie ślepia, podnosząc się z ziemi. Niepewnie spojrzał w jej stronę. Morskie ślipia przeszywały go na wylot.
— Ty naprawdę się zakochałeś?
Poczuł, jak coś w nim pęka. Zwiesił łeb. Nie chciałby ujrzała ból jaki wypełnił jego pysk. Paraliżujący i wgniatający go w ziemię. Zalewającego jego pysk łzy. Kojące mruczenie rozniosło się po lesie. Lekkie i rytmiczne kroki stawały się coraz głośniejsze.
— Oh, Srokoszku. — poczuł jej ciepło.
Zapach Wilczego otulił go z każdej strony. Lecz nie drgnął. Nie śmiał. Nie był wstanie.
— Jesteś taki zabawny. Nie martw się. Wciąż pozwolę ci trwać koło mojego boku. — miauknęła zadziornie, unosząc jego pysk.
Zmuszając go do ujrzenia jej paskudnego uśmiechu.
Uhuhuuu
OdpowiedzUsuńihihi