Mama była świętością. Kotki były świętością. Nic więc dziwnego, że Zajęcza Troska go od siebie odpychała. Przebywając w jej blasku, jedynie sprawiał jej przykrość. A nie chciał tego. Chciał, aby kotka była z niego dumna. Więc gdy zawołał, że idzie pobawić się na zewnątrz, a ta nie zareagowała, ucieszył się z danej niemej zgody. Bez niego w okolicy była bardziej radosna, co zamierzał podtrzymywać.
Zaczął rozglądać się to w prawo, to w lewo, zastanawiając się, gdzie ponieść swoje łapki. Był dość ciekawski i lubił wpychać nosek tam gdzie nie powinien. Dostrzegając pokaźną kałuże, podreptał do niej zanurzając w brudnej wodzie łapkę i o zgrozo! Od razu zrobiła się czekoladowa! Mógł być jeszcze bardziej czekoladowy! Mamusia będzie jeszcze bardziej na niego patrzeć z pogardą! Tak! W końcu uważał, że takie zachowanie z jej strony to oznaka miłości. Nie znał niczego innego.
Od razu wparował do środka, mocząc kończyny i brzuszek. Chlapał się tak beztrosko, aż nie poczuł, że ktoś go obserwuje. Zaciekawiony zaczął się rozglądać, dostrzegając kocicę, która wiele razy odwiedzała jego mamusie. To była ciocia! Od razu wyszedł z błota, by nie gorszyć ją widokiem dna społecznego. Chyba powinien ją przeprosić. Nie pomyślał, że mogła go zastać w takiej sytuacji.
Skierował do niej kroki, a jej pysk jeszcze bardziej stał się pełen zdegustowania. Zatrzymał się jednak od niej w odpowiedniej odległości, składając pokłon.
— Przepraszam ciociu za to, że byłaś świadkiem mojej nędzy. Chciałem być... bardziej czekoladowy, aby mamusia była zadowolona.
Sroczy Lot stała jak wryta, z niedowierzaniem obserwując poczynania tej pokracznej istoty.
— Wątpię, że to sprawi twojej mamie radość — mruknęła sucho w odpowiedzi, wpatrując się z wyższością w oczy ubłoconego kocięcia.
Och... Posmutniał, bo sądził, że ucieszy się, gdy ujrzy jego wspaniałe, pełne czekoladowości futerko. To jak miał sprawić królowej radość, skoro kocica twierdziła, że nie tędy droga?
— Czyli mówi ciocia, że nie powinienem się brudzić? Sądziłem, że mama się ucieszy z tego, że znam swoje miejsce. Chciałbym, aby była mną zawiedziona. Zasługuję w końcu na to, prawda?
Sroczy Lot zamrugała kilkakrotnie tak jakby nigdy w życiu nie spotkała tak dziwnego dziecka, jakim był Śledź.
— ...Cóż, to że je znasz dobrze o tobie świadczy, jednak czy pomyślałeś co się stanie, kiedy wybrudzisz futerko mamy i rodzeństwa? — zapytała Sroka. Zauważył jak kotka już chciała się schylić, aby ułatwić sobie rozmowę z kocięciem, jednak szybko cofnęła się, co niezbyt zrozumiał.
Przekrzywił pytająco główkę zastanawiając się co sprawiło taką nagłą reakcję w czarno-białej. Czyżby śmierdział? Nawet ciężko mu było to stwierdzić, bo przywykł do swojego zapachu tak, że nie orientował się w tym jak pachniał.
— Nie chciałem ich wybrudzić. Trzymam się z daleka. Jakbym to zrobił to mama by mnie zbiła. Już teraz mnie odpycha i kopie, gdy próbuje się najeść, ale robi to, bo mnie kocha. Nie chce, abym zaraził czymś rodzeństwo. To bardzo niemiłe z jej strony. — Uśmiechnął się zadowolony, ponieważ dla niego słowo niemiłe, było właśnie czymś takim jak dla kotek określenie "miłe". Gdyby jednak powiedział to na odwrót to wtedy... Oj... To byłoby brzydko. — Ale postaram się wymyć nim wrócę do żłobka. Mama pozwala mi wychodzić na zewnątrz! — pochwalił się dumnie. — Raz mi życzyła, aby porwał mnie ptak!
<Sroko?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz