— T-twój głupi klan zabrał do-dosłownie wszystko n-na czym m-mi zależało, i t-ty się p-pytasz, czy n-nic mi nie j-jest? — wyjąkał kociak, odwracając głowę w jego stronę. Jego błękitne oczy były całkowicie zalane łzami, jakby siedział tu już od dłuższego czasu.
Łabędzi Plusk przełknął, czując, jak atmosfera narasta. Młodzik miał rację, powiedział coś, czego w tej sytuacji nie powinien. Point w końcu nie znał go ani trochę, nie znał emocji, strat mentalnych odniesionych w bitwie, nie znał nic. Obrzucił wzrokiem własne łapy, nie wiedząc, jak się teraz zachować. Co powinien zrobić, żeby jeszcze bardziej nie zranić malca?
— M-masz r-rację prze-przepra… — zaczął, ale czekoladowy przerwał, jakby w ogóle nie obchodziły go słowa wojownika.
— J-jesteście o-okropni. W-wasz l-lider jest okropny. J-jak możecie t-tak z-z-zabijać niewinne k-koty? — Im dłużej mówił, tym bardziej niewyraźnie, wręcz krztusił się własnymi łzami. Łabędzi Plusk, zaniepokojony, już chciał jakoś zareagować, ale Nocniak kontynuował. — I-i dlaczego a-akurat mój t-tata? D-dlaczego on? — Głos się załamał, kocur obniżył łeb i całkowicie oddał się płaczu. Zapadła głucha cisza, przerywana jedynie jego łkaniem.
Point usiadł i w milczeniu owinął łapy ogonem, co jakiś czas rzucając kociakowi zaniepokojone, zawstydzone spojrzenia, a ten zdawał się nic sobie nie robić z jego obecności. A więc stracił ojca? Wojownik sam nigdy nie poznał swojego i nie czuł potrzeby poznania, ale przecież w równie młodym wieku stracił ukochaną matkę, więc w pewnym stopniu rozumiał bezgraniczną rozpacz rozmówcy. Ale, cóż… Absolutnie nie potrafił zajmować się dziećmi. Po co w ogóle zagadywał? Mógł przejść, udając, że go nie zauważył. Skończyłoby się to lepiej dla ich obydwu. Ale, jak już zaczął, nie powinien sobie od tak iść. Musi to jakoś zakończyć.
— N-nie miałem pojęcia, n-naprawdę mi przykro — miauknął w końcu.
Czekoladowy podniósł zapłakany pysk, zamrugał i jakby zawstydzony, zaraz odwrócił go w bok.
— Mhm — mruknął jedynie, powoli regulując nierówny oddech.
Łabędzi Plusk wstał i zrobił niepewny krok w jego stronę. Nie zobaczył sprzeciwu, więc jeszcze jeden, drugi, trzeci… usiadł zaraz przy kociaku, przez jakiś czas w głuchej ciszy obserwując gwieździste niebo. Wojownicy Klanu Gwiazdy, tak?
— P-powodzenia, ma-mały — mruknął, a gdy ten posłał mu niemrawe spojrzenie, dokończył. — Powodzenia w p-powrocie d-do d-domu. W-wiesz, j-już kie-kiedyś K-Klan K-Klifu p-po-porwał w-wasze inne k-kociaki. I w k-końcu w-wróciły d-do s-siebie. T-teraz t-też n-na p-pewno was u-uratują. W-wiem, że t-taty j-już nie o-od-dzyskasz, a-ale w K-Klanie N-Nocy n-na p-pewno m-masz je-jeszcze k-kogoś, c-co nie? K-kiedyś w-wszystko się u-ułoży.
— Nic się nie ułoży! — warknął, tupiąc łapą, a kolejne łzy spłynęły po twarzy. Klifiak cicho westchnął. Ponownie tylko pogorszył sytuację.
— N-nie w-wiem, czy t-to c-ci po-pomoże, ale j-ja t-też n-nie zna-znalazłem się w K-Klanie Kli-Klifu do k-końca z wła-własnej w-woli — szepnął, a przed oczami znów pojawiły się wspomnienia tego dnia, gdy Sroczy Żar wyciągnęła go siłą z jeżyn i zatargała nieprzytomnego do obozu. — A d-do t-tego t-ty m-masz sza-szanse w-wrócić. Ja n-nie m-miałem. — Bo nie miałem gdzie wracać, przeszło przez myśli, ale tego już nie dodał.
Znowu długa chwila ciszy. Niebo zdawało się już delikatnie przejaśniać. Najwyższy czas, by to zakończyć.
— Do-dobranoc, m-mały — pożegnał się półszeptem, kierując swe kroki z powrotem do legowiska medyka.
<Grucha? Myślę, że możemy zakończyć, chyba, że chcesz się jeszcze spotkać na granicy>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz