— Agreście, muszę ci o czymś powiedzieć.
— To mów — odparł zdziwiony. Jaką sprawę mógł do niego mieć?
— Twój tata… — wziął głęboki oddech — jest mordercą.
Spojrzał na niego, jak na wariata, oczekując, aż zaraz sprostuje, że to był tylko nieśmieszny żart. Jednak nic takiego nie nastąpiło.
— Oszalałeś? — wykrztusił, marszcząc brwi.
— Nie. To całkowicie poważna sprawa. Twoja mama i Tajfun są jednymi z jego ofiar, dla przykładu. Na własne oczy widziałem, co im zrobił.
Uderzył wściekle ogonem w ziemię. Nie dowierzał w to, co słyszy. Jakiś obcy kot próbował mu wmówić, że najważniejsza dla niego osoba, jego autorytet, jedyny członek rodziny, z którym rozmawiał… jest mordercą.
Jak on śmiał?! I zakładał, że Agrest tak po prostu przyzna mu rację?!
— Nie wierzę ci. On by nigdy czegoś takiego nie zrobił.
— Jesteś tego pewien? — zapytał z nutą protekcjonalności w głosie. Zaraz jednak znów przybrał kamienny wyraz twarzy. — Przyjdź dziś przed zmierzchem nad strumień. Ukryj się przy jakimś płytszym jego odcinku. Przekonasz się, czy jest taki niewinny.
— Nigdzie nie pójdę! — Nie podobał mu się sposób, w jaki Komar był przeświadczony o swojej racji. Wzbudzało to w nim niepokój. Jakiś wariat z niego, czy co?
Odwrócił się na pięcie i oddalił się od zastępcy. Nie zamierzał dłużej prowadzić tej konwersacji. Nim jednak zdążył odejść, usłyszał za sobą wołanie:
— Twój wybór. Ja bym wolał znać prawdę!
***
Kiedy słońce zaszło, Agrest udał się do wyjścia z obozu. Niespokojnie machał ogonem, przemierzając podmokłą ściółkę. Stale drgał futrem, gdy któraś z kropel spadła na jego grzbiet.
Nie miał pojęcia, dlaczego w ogóle postanowił tam pójść. Komar pewnie chciał z niego po prostu zadrwić. Ośmieszy go, upokorzy. A Agrest sam da mu do tego okazję.
Janowiec nigdy by czegoś takiego nie zrobił. Był dobrą osobą. Znał go przez całe swoje życie, został przez niego wychowany. Wiedział, kim jest. A jednak coś sprawiało, że tam zmierzał. Jakaś siła pchała łapy wojownika, nie pozwalając mu się zatrzymać.
Znalazłszy się nieopodal potoku, dostrzegł szuwary i to w nich zdecydował się schować. Na razie nikogo nie było widać na horyzoncie.
Przesiadywał tam od dłuższego czasu i wciąż nikt się nie pojawił. Był głupi. Po co marnował dzień w tak idiotyczny sposób?
Rozważał porzucenie tego pomysłu, kiedy dostrzegł zbliżającą się sylwetkę. Kilkanaście kroków od niego. Usłyszał plusk i wyciągnął szyję, żeby zdołać widzieć więcej. W rzece stał Janowiec, pocierając jedną łapę o drugą. Ale znajdował się tam sam. Nie leżało żadne martwe ciało obok niego ani nie było nikogo, kogo liliowy mógłby chcieć zabić.
Wojownik chwilowo odetchnął z ulgą.
Ale coś nadal było nie tak. Na początku myślał, że Janowiec się po prostu zranił, ale nigdzie nie miał rozcięcia. Barwa pokrywała jego łapy zbyt równomiernie.
To nie była jego krew.
Sierść bicolora stanęła dęba. To nie mogło… To przecież nie mogło być…
Zaraz do jego nozdrzy dotarł nowy zapach. Zapach, który znał zbyt dobrze.
Zapach śmierci.
Komar miał rację.
Do zielonych ślepi napłynęły łzy. Czuł, jakby właśnie ziemia rozsunęła się pod jego łapami, wciągając go do otchłani, z której już nigdy się nie wydostanie. Nie chciał tego widzieć.
Przerażony postawił nogę za sobą, lecz zamiast się cofnąć, jedynie spowodował szelest trzcin.
Prawie podskoczył, kiedy starszy gwałtownie uniósł głowę. Zmrużył oczy, aczkolwiek prędko wrócił do poprzedniej czynności. Po tym, jak dokończył oczyszczanie fura, wyszedł na brzeg. Stanął niemalże w linii prostej do syna i zaczął się rozglądać.
Młodszy przełknął ślinę. Jedyne co był w stanie słyszeć w tym momencie, to kołatanie własnego serca. Modlił się, błagał los, żeby go nie zauważył.
Jednak los nigdy nie był łaskawy dla Agresta. Wzrok ojca wylądował centralnie na nim. Niebieskie ślepia przeszyły go na wylot. Wstrzymał oddech. Całym sobą chciał stąd uciec. Najbardziej na świecie chciał stąd uciec. Ale za nic nie potrafił się ruszyć. Wszystko w nim krzyczało, żeby biec, lecz jego łapy jakby nagle pokryła warstwa losu. Ratunek był niemożliwy.
A Janowiec tylko podchodził bliżej. Krok po kroku i już niebawem wojownik był w stanie usłyszeć świst powietrza, które liliowy wydychał.
Pazurami odsłonił szuwary, za którymi się krył.
— Synku… — Przybrał łagodny wyraz twarzy. — Spokojnie, jest już dobrze — wyszeptał, opuszkami ścierając łzy z policzków potomka.
Agrest wzdrygnął się na dotyk. Niegdyś wielce pocieszający gest, teraz wydawał mu się wyłącznie obrzydliwy.
Wcale nie było dobrze. Całe jego życie, cały jego świat właśnie legł w gruzach.
— Wracajmy. — Ojciec owinął ogon wokół jego kręgosłupa. — Posłuchaj, wiem, co mogłeś sobie pomyśleć, ale zapewniam cię, iż… — zaczął się tłumaczyć, jednak z każdym kolejnym słowem bicolor coraz mniej był w stanie go słyszeć.
Już nigdy nie będzie tym samym Agrestem.
***
Zwinął się na swoim posłaniu zaraz po tym, jak wrócił z tatą do obozu.
Nadal nie potrafił uwierzyć w to, co zobaczył. Teraz już nic nie wydawało się realne.
Wyobrażał sobie skrytobójcę jako kogoś okrutnego, pozbawionego jakiegokolwiek ciepła i skrupułów. Nie takiego jak on. Janowiec był przecież dla niego dobry, czuły; mówił mu, że go kocha. Więc dlaczego to zrobił? W jakim celu? Może to się dało jeszcze w jakiś inny sposób wytłumaczyć? Sensowny? Liczył na to.
***
Wpatrywał się pusto w ciało Jabłka, które znaleziono tego ranka.
Ostatni płomyk nadziei, jaki posiadał Agrest, zgasł.
Uwielbiałby możliwość zaprzeczenia. Wmówienia sobie, że to może dla wyższego dobra. Ale nie potrafił, patrząc na niewinnego staruszka. Widząc, co dzieje się wokół niego.
Trzmiel cały drżał, tuląc do siebie bezwładnego partnera. Z legowiska Brzoskwinki można było usłyszeć ciche pochlipywanie, przerywane pociągnięciami nosem.
Czyli spędził tyle czasu, zastanawiając się, kto jest skrytobójcą, przeklinając go w myślach, wariując z niewiedzy, z bezsilności; marząc, by kiedyś poznać jego tożsamość, zemścić się… tylko po to, żeby okazał się nim jego… tata. Jak on mógł to zrobić? Przez ten cały czas tak po prostu mordował za jego plecami? Jeszcze Komar mówił, że zabił Drewno, zabił Tajfun.
Bicolor położył po sobie uszy. A on mu nie uwierzył. Musiał się dowiedzieć więcej. Natychmiast.
Widział, jak kocur wychodził przed chwilą z obozu, więc to tam postanowił się udać. Zdeterminowany przedzierał się przez las, dopóki nie dostrzegł niebieskiego futra.
— Komar? — Na młodszym wylądowało pytające spojrzenie żółtych ślepi. — Ty… miałeś rację — przyznał, ze skruchą opuszczając głowę.
— Chciałem oszczędzić ci przedstawienia, ale nie dałeś mi wyboru.
— Wiem… teraz już wiem. Po prostu nie… nie spodziewałem się tego po nim.
— Ta, udaje miłego, bo to przynosi mu korzyści. Nie ma w nim nic szczerego.
Nic? Obecnie ufał zastępcy, ale przecież wszystko, co mu powiedział tata, nie mogło być kłamstwem, prawda? Syn chyba… chyba musiał przynajmniej w pewnym stopniu być dla niego ważny.
— Chcę się ciebie jeszcze zapytać o parę rzeczy. — Wyprostował się, tym razem patrząc wprost na Komara. — Skoro wiedziałeś, że jest mordercą, dlaczego go nie wydałeś? Czemu nie powstrzymałeś?
— Kto powiedział, że nie próbowałem? Ale on ma wiele znajomości, dobrą opinię. Ogólnie typ jest przerażający. Raz twój brat się z nim pokłócił i co? Na drugi dzień już był martwy.
Źrenice wojownika się rozszerzyły. Że jeszcze Gronostaj zginął z jego łap?!
— Ty… ty wiesz, że to on go zabił?
— Nie jestem pewien, ale wyglądało to bardzo jednoznacznie.
Zacisnął kły, czując pieczenie oczu. Nie był przekonany, czy bardziej miał ochotę wrzasnąć, czy się rozpłakać.
Kiwnął głową na Komara i skierował się z powrotem do obozu, próbując uspokoić oddech.
A więc jego ojciec okazał się seryjnym mordercą, który krążył wśród nich bez ponoszenia jakichkolwiek konsekwencji. Agrest powinien coś z tym zrobić. Zacząć działać. Zawsze go rozsadzało, gdy widział, jak ktoś po prostu biernie godził się z tym, co się dzieje. Ale od czego on miał w ogóle zacząć? Nie miał pojęcia, jak należy postąpić w takiej sytuacji. A na koniec dnia to wciąż jego tata. Przez tyle razem przeszli…
Jednakże obecnie już nic nie było takie same. Pod futrem zaczęła mu nawet wędrować obawa o własne życie. Skoro Janowiec potrafił odebrać je bratu, prawdopodobnie jest zdolny i jemu. Agrest zobaczył za dużo, więc naprawdę może chcieć się jego pozbyć. Zwłaszcza że od wschodu słońca czuł się obserwowany. Aczkolwiek za każdym razem, kiedy spoglądał na ojca, on już wzrok miał utkwiony gdzie indziej.
Otrząsnął się gwałtownie. Pora wracać do domu. Domu splamionego krwią.
***
Przez resztę czasu starał się unikać taty najbardziej, jak tylko się dało. Za każdym razem, gdy pojawiał się na horyzoncie, Agrest kierował swe kroki gdzie indziej. Nazajutrz przeszkodziła mu w tym łapa liliowego, która zablokowała drogę przed nim. Drgnął, spoglądając w błękitne, świdrujące go ślepia.
— Witaj, synu — zaczął spokojnie, posyłając mu delikatny uśmiech, w którym jednak czaiło się coś upiornego. A może on od zawsze w ten sposób się uśmiechał? — Przejdźmy się na spacer.
— A m-możemy później? Bo ja teraz na trening muszę jeszcze pójść — Dziś już odbył szkolenie z Miodunką, ale to była pierwsza wymówka, jaka przyszła mi do głowy.
— Nie sądziłem, że posuniesz się aż do kłamania mi w żywe oczy — mówił zbolałym tonem. — Widzę, że specjalnie mnie unikasz.
— Ale… ja nie chcę z tobą tam iść.
— Nie pytałem się ciebie o zdanie — wysyczał mu wprost do ucha. — Idziemy.
Gryząc język, podążył za rodzicielem. Niewiele minęło, nim kocur ponownie owinął swój ogon wokół czekoladowego grzbietu, przyciągając potomka jak najbliższej siebie. Prowadził go w ten sposób, jednocześnie popychając do przodu i zakazując mu się zatrzymywać.
Porywisty, mroźny wiatr mierzwił ich futra. Przemykał się pomiędzy gałęziami, świszcząc przy tym złowrogo. Można by wręcz pomylić ten dźwięk z wyciem.
— Stój. — Usłyszał polecenie Janowca, gdy dotarli do polany, przyozdobionej krzewami czarnego bzu.
Agrest zatrzymał się więc, z rosnącym niepokojem obserwując, jak tata siada naprzeciw niego.
— Przyznaj się, wygadałeś się komuś? — Przechylił głowę na bok.
— Uch… — rozglądał się na wszystkie strony, jak gdyby błagając o ratunek — nie.
Liliowy mierzył go wzrokiem przez kilka sekund, po czym oznajmił:
— Wspaniale. Oczekuję, że tak pozostanie. Przykro by mi było, gdyby rozpowszechniły się oszczerstwa na mój temat.
Wojownik o mało co nie prychnął na jego słowa. Oszczerstwa? O czym on w ogóle mówił?! Masowo mordował osoby i liczył, że pozostanie tak po prostu nieskazitelny w oczach wszystkich?
— Ale nie wiem — odważył się spojrzeć mu prosto w ślepia — nie wiem, czy tak pozostanie.
Jego odpowiedź bardzo nie spodobała się rozmówcy. Zmarszczył brwi, podchodząc bliżej syna.
— Nie wiesz? — zakpił. — W takim razie ja z przyjemnością posłużę ci radą. Trzymaj język za zębami, mój drogi synu. — Protekcjonalnie położył łapę na jego ramieniu. — Szczególnie teraz powinieneś uważać, by nie popełnić kolejnego błędu. — wyszczebiotał, udając wielce przejętego. — Zakładam, że nie chcesz znowu zostać sam?
Agrest sapnął i opuścił głowę z szoku. Miał wrażenie, jakby właśnie uderzył w niego piorun i wstrząsnął całym jego ciałem. Piorun rażącej świadomości.
On to robił specjalnie.
Specjalnie się go wtedy wyrzekł i upokarzał. Specjalnie się do niego nie odzywał. Specjalnie wstrzymywał się od dawania mu czułości.
Wbił pazury w ziemię, posiadając resztki kontroli nad sobą. Mocno zacisnął szczękę i rozkazał:
— Zamknij się.
— Słucham? — parsknął oburzony. — Nie sądzisz, iż to podejrzanie, jak dużo osób cię opuszcza, zostawia w tyle? — drążył. — Drewno nigdy ciebie nie chciała. Z bratem już nie rozmawiasz. Twoje rzekome dwie matki? Nie widzę ani jednej z nich przy tobie. — W głowie bicolora mimowolnie pojawiła się też Krecik, która ostatnio miała dla niego mniej czasu przez rodzinne sprawy. — Myślisz, że te wszystkie osoby nie mają ku temu powodu? Reszta też prędzej czy później ciebie porzuci, gdy pozna cię całkowicie. A ja już znam cię w pełni, jestem twoim ojcem. I z tego względu jesteśmy na zawsze powiązani. Jednakże musisz zachowywać się przynajmniej przyzwoicie — westchnął. — Ponieważ tylko ja potrafię zapewnić ci to, czego tak desperacko pragniesz. Tylko ja jestem w stanie pokochać kogoś takiego jak ty.
Ta myśl dotarła do niego niczym wrzątek dostający się do otwartej rany. Odrażającej, od dawna gnijącej rany. Rany, do której nikt nie powinien mieć dostępu. Którą należało ukryć przed wszystkimi, łącznie z samym sobą.
Nie był gotowy tego usłyszeć, a w szczególności nie z ust tego potwora.
— ZAMKNIJ SIĘ! — Z całej siły uderzył Janowca w pysk.
I z jakiegoś powodu zrobienie tego przyniosło mu ogromną ulgę. Zupełnie jakby w końcu zaczerpnął spragnione powietrze, po zbyt długim przebywaniu pod wodą.
Policzek Janowca prędko zabarwił się na czerwono, jednak Agrest nie odczuwał ani krzty żalu, widząc to. Starszy w pełni na to zasłużył.
W niebieskich oczach początkowo zabłysło zaskoczenie, które jednak zaraz zastąpiła czysta wściekłość. Zamachnął się na syna, odwdzięczając się mu równie mocnym ciosem.
Rozdarta i piekąca skóra tylko podsyciła jego gniew na ojca.
Poruszył się, by mu oddać, lecz tym razem przeszkodziła mu w tym łapa liliowego. Chwyciła jego przedramię i wykręciła je. Wojownik wydał z siebie skowyt pod wpływem bólu. Jak on mógł?! Jeszcze pożałuje wszystkiego, co mu zrobił. Gwałtownie szarpnął łapą. Uwolnił się z uścisku tylko po to, by zaraz znów dostać w twarz. Syknął rozwścieczony i rzucił się do przodu, chcąc powalić przeciwnika. Ten jednak zdążył wykonać unik, posyłając mu drwiący uśmiech. Agrest w szale zaczął wymachiwać łapami na wszystkie strony, byleby dosięgnąć pazurami Janowca i go skaleczyć. Jego ciosy były przez to często nietrafione lub jedynie zdołały drasnąć, zaskakująco dobrze radzącego sobie kocura.
Musiał zmienić taktykę. Przerwał atak i cofnął się o parę kroków. Gdy Janowiec puścił się za nim, bicolor zdążył go wyminąć i wykorzystał to do przerycia pazurami po jego boku. Jednak triumf wojownika nie trwał jednak zbyt długo, gdyż zaraz ojciec podciął mu tylną nogę. Upadł z hukiem uderzając o ziemię. Nim zdążył wstać, starszy wspiął się mu na grzbiet. Zacisnął łapy wokół jego szyi, przy tym go podduszając. Agrest starał się wyrwać, jednak w rezultacie pazury ojca wbiły się tylko głębiej pod jego skórę.
— Jesteś nikim beze mnie — wycharczał. — Potrzebujesz mnie.
Wydał z siebie gardłowy warkot. Nie był nikim! Był miliard razy lepszy od niego. Nie był mordercą. Ani kłamcą.
Spróbował podnieść się na przednich kończynach, jednak zaraz znów został przygnieciony do zimnego gruntu. Wijąc się, szukał sposobu na oswobodzenie.
Wtem rozległ się hałas nieopodal nich. Janowiec uniósł głowę zaalarmowany.
Po chwili ktoś skoczył na trzymającego go kocura, spychając go z pleców Agresta.
Bicolor podniósł się, zachłannie wciągając powietrze. Kotem, który go uwolnił, okazał się Komar.
Skręcał mu się żołądek, obserwując, jak niebieski wymierza ciosy liliowemu. Jak z pyska starszego wyślizga się ciemnobordowy strumyczek.
Zazdrość paliła mu łapy. To nie Komar powinien ranić Janowca. To nie on został przez niego najbardziej skrzywdzony.
W pewnym momencie tata ostatkiem sił zdołał odepchnąć zastępcę. Dysząc, podniósł się i skierował wzrok na syna.
Był JEGO.
Agrest doskoczył do Janowca, nim drugi zdołał to zrobić, powalając go na ziemię. W ostatniej próbie obrony ojciec wbił mu pazury w szyję, ale to była ostatnia rzecz, jaką przejmował się teraz Agrest. Przeorał pysk potwora, rozrywając jego tkankę mięśniową. Łapy napędzane zemstą i bólem poruszały się w zawrotnym tempie. Na zmianę cięły skórę starszego, końcowo zmuszając trzymające się gardła ramię do opadnięcia.
Każdy wymierzony w niego cios był czymś motywowany. Za to, jak się czuł, kiedy go odrzucał. Gdy stwierdził, że nie jest dłużej jego synem. Jak go zostawiał. Wtedy, gdy zmarła Drewno. Gronostaj. Tajfun. Kiedy za wszelką cenę starał się spełnić jego oczekiwania, bo myślał, że w przeciwnym razie nie jest niczego warty. Jak celowo wzbudzał w nim poczucie winy. Wtedy, kiedy udawał niewinnego po tym, jak przyłapał go na obmywaniu się z krwi. Za wszystkie osoby, które zamordował. Za jego słowa sprzed kilku minut.
Za jego kłamstwa. Za ten fałszywy wizerunek, który wykreował, by go oszukać i mieć nad nim kontrolę.
Za wszystko, co kiedykolwiek przez niego poczuł. Za każdą, negatywną emocję, której Agrest doświadczył podczas całego swojego życia.
W pewnym momencie Janowiec starał się jeszcze odezwać, ale z jego gardła wydobył się jedynie zduszony bulgot. To tylko przyniosło atakującemu chorą satysfakcję. Już nigdy nie będzie w stanie powiedzieć czegoś, co go zrani.
Siekł go po twarzy, znajdując coraz to nowsze powody, dla których było warto. Krew tryskała na wszystkie strony, jednak Agrest w transie nie zamierzał przestać.
Czuł się wolny jak nigdy.
C. D. N.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz