za czasów kary, czyli dawno
— Hej, Paplo — miauknęła do niej Motyl, uśmiechając się łagodnie. — Co tam u ciebie? Radzisz sobie jakoś?
— Jest dobrze. — bura kotka uśmiechnęła się, patrząc na szylkretkę. Takie koty udowadniały jej, że nie wszystko stracone. Miło jej było za każdym razem, kiedy ktoś podchodził i po prostu zachowywał się jak dawniej. Albo pytał, czy wszystko z nią dobrze. Potrzebowała od Klanu Wilka tylko jednej szansy, by udowodnić im, że jedna porażka nie skreśliła jej życia w Klanie. Papla zawsze miała dobre serce i nie chciała, by ten błąd sprawił, że do końca będzie postrzegana jako zdrajczyni.
— Cieszę się, że tak jest. Niczego nie potrzebujesz?
— Chyba tak. — czarna spojrzała na Irgę i jej kocięta. Wyglądało na to, że wszyscy byli najedzeni, napojeni i szczęśliwi. — Definitywnie tak.
— W takim razie pójdę się przespać. — miauknęła wojowniczka, odwróciła się na pięcie i wyszła ze żłobka, machając na pożegnanie swoim puchatym ogonem.
— Słodkich snów!
***
Niedawno do żłobka wilczaków zawitały trzy małe, słodkie dusze. Od dawna współczuła problemów Motylego Trzepotu. Los okrutnie ją obdarzył bezpłodnością, co uniemożliwiało jej spełnienia marzeń związanych z rodzicielstwem. Wyglądało jednak na to, że przygarnięte dzieci, chociaż nie były jej, wystarczały szylkretce w zupełności. Cieszyła się widząc szczęśliwą rodzinę. Miała nadzieję, że wszyscy będą tam zdrowi. Kunę nawiedziły ostatnio straszne migreny, z których Ośnieżona Łąka nie była zadowolona. Właściwie, doszło między nimi do nie najmilszej wymiany zdań. Bura wolała tego nie wspominać.
Zamachnęła się ogonem, siedząc w wejściu do legowiska medyków. Wpatrywała się w żłobek. Uciekały z niego przygłuszone odgłosy kocięcych harców. Zastanawiała się jak by to było mieć partnera i dzieci. Wiedziała, że i tak nigdy tego nie zazna ze względu na swoją fuchę. Nie ciągnęło jej też do zajmowania się miotem. Jednocześnie brakowało jej kogoś. Niby miała u swojego boku tak cudowne koty jak Mysikrólik albo Goryczka, lecz chciała zaznać przysłowiowego "czegoś więcej". Niestety, zaakceptowała już dawno wymogi do obecnie pełnionej roli. Wolała pozostać im lojalna tak długo jak to było możliwe. Machnęła ogonem. Nie chciała jeszcze bardziej wzbudzać gniewu u Klanu Gwiazdy. Wystarczyli już jej przodkowie, których tak usilnie się trzymała. Była pewna, że oni tam są. Nocna Tafla powiedziała jej o nich wiele. Czuła ich obecność bardziej niż tą Klanu Gwiazdy, choć ich również widziała. Widziała ich w gwiazdach, za każdym razem gdy te pojawiały się na niebie. Oni... istnieli. Razem, w symbiozie. Klan Gwiazdy i jej przodkowie. Wciąż nie była pewna dlaczego to akurat oni ją skusili. Czemu nie odrzuciła historii o nich, jakby były bajeczkami. W końcu od dawna każdy jej wpajał, że istnieje tylko moc gwiazd. Nocna Tafla sądziła, że nie chcą dopuścić, by powstały wojny, dlatego nikt nie pozwalał szerzyć innych religii. Przytaknęła jej wtedy, wydawało jej się to być sensowne. Wzniosła pysk w górę i wzięła głęboki wdech. Zupełnie jakby wraz z powietrzem miała wciągnąć ducha tego świata.
Nagle na jej nos wzleciał niewielki, zielony listek, przyniesiony tu podmuchem wiatru. Zdezorientowana zdjęła go i przytrzymała łapą na ziemi. Rozpoznała w nim osikę. To drzewo nigdy nie rosło na terenach wilczaków zbyt bujnie...
Czyżby dostała swój pierwszy znak?
Podekscytowała się, patrząc na liść. Przodkowie dali jej łaskę! Pokazali, że im na niej zależy! Akurat w chwili gdy o nich myślała!
Wzięła zielony liść w pysk, by zanieść go swojej mentorce i podzielić się z nią wieściami. Nie pamiętała kiedy to ostatnio się zdarzyło.
— Ośnieżona Łąko! — miauknęła radośnie, zapuszczając się głębiej w legowisko medyków. Na swoim posłanki leżała właśnie pływa medyczka, która łypnęła na nią okiem.
— Coś się stało? — mruknęła zaspanym głosem.
— Nie uwierzysz! Klan Gwiazd zesłał mi znak!
— Co? — jasnobrązowa momentalnie zerwała się z miejsca, z zaciekawieniem i podekscytowaniem nawet większym niż tym u uczennicy. — Jak? Gdzie?
— No...
— Gwiezdni nie odzywali się do nas przez długie księżyce! Musisz być specjalnym kotem, by to otrzymać! Opowiadaj!
Kunia Łapa podsunęła jej liść drżąca z podniecenia łapą.
— Widzisz? Spadł mi na twarz z podmuchem gorącego wiatru!
— Oh. — Ośnieżona Łąka popatrzyła najpierw na osikowy listek, a potem na swoją uczennicę.
— I co?
— To nie żaden znak. — miauknęła zrezygnowana, odpychając liść. — To najzwyklejszy liść. Nie zawracaj mi tym głowy.
Usłyszała westchnięcie kotki.
— Ale! — próbowała bronić swoich racji — Ja to czuję! Ja wiem, że zesłali mi go przodkowie!
— W takim razie spróbuj odkryć, co to niby znaczy, skoro to przepowiednia. Ja wrócę do spania. — mruknęła płowa wracając na leże. — Boli mnie głowa, wiesz?
Kuna spojrzała ukradkiem na kocicę ze współczuciem. Może... może to faktycznie nie było nic specjalnego? Zwykły kawałek zielonki jak każdy inny? Wbiła wzrok w swoje łapy ze zdegustowaną miną. Powinny zaakceptować, że gwiezdni milczą.
Wyszła na chwilę z legowiska uzdrowicieli i skierowała się w stronę sterty ze zwierzyną. Zauważyła na niej ładną srokę, którą ktoś musiał tu odłożyć niedawno. Zadowolona wzięła ją, ale gdy uniosła głowę mając już ptaka w pysku pojawił się za nią cień.
— Proszę proszę, a kogo my tu mamy? — miauknęła zgryźliwie Borówkowy Krzew. Kuna odwróciła głowę, by na nią spojrzeć. Spora vanka wyglądała jakby właśnie znalazła złodzieja, którego lada chwila ukarze.
— Co?
— Ah, to ty! — miauknęła okrągła kotka i zachichotała. — Pomyliłam cię ze Szczurzą Łapą. Podobni jesteście. Ten zgrywus nie przyniósł mi wczoraj chociaż mysiego ogona, dzisiaj też się nie zanosi! Muszę z nim pogadać. Możesz iść z tą zwierzyną.
Medyczka patrzyła tylko jak niebieska odchodzi. Uważała, że obżarstwo Borówki wychodziło już poza bezpieczną skalę. Kotka wydawała się być otyła, nie ruszała się za dużo. Bała się jednak chociaż najbardziej ogródkowo zasugerować, że coś jest nie tak. Z resztą, wystarczyło że spojrzała na siebie. Byłaby wredna mówiąc komuś, że ma nadwagę, samemu wyglądając jak dzik. Odgoniła od siebie te myśli. Nie potrzebowała się smucić.
Powłóczyła łapami do groty, chowając się w cieniu kamieni. Śnieg nie spała. Oblizała jednak pysk, widząc zdobycz. Kuna usiadła, a potem położyła się na brzuchu obok niej. Podsunęła jej zwierzynę, którą przyjęła.
— Smakuje wybornie.
Zapadła cisza, przerywana mlaskaniem. Cętkowana wsłuchiwała się w świst wiatru. Pewnie spodziewano się burzy. Kolejne niby-przepowiednie latały wokół obozu. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że to nie biegnący wicher, a oddech jej mentorki.
— Nie brzmisz za dobrze.
— Co?
— Oddech. Nie przeszkadza ci?
— Oh, możliwe. — przerwała jedzenie — Miałam wziąć jakieś zioła, ale wypadło mi to z głowy.
— Już ci coś niosę! — zerwała się z miejsca Kuna, nie czekając nawet na odpowiedź Ośnieżonej Łąki. Podbiał powinien załatwić sprawę raz-dwa. Nie było go najwięcej. Będzie musiała pozbierać. Dała liść dymnej kotce, która przeżuła, połknęła i wróciła do sroki.
Kunia Łapa zaczęła myśleć, patrząc na kotkę. Chciała być z nią bliżej. Podczas kary były dobrymi przyjaciółkami, ale coś zmieniło się, kiedy została jej uczennicą. Jakby obecność młodej kotki, którą musiała szkolić nieco ją irytowała.
— Brakuje mi Deszczowej Chmury.
— To był jego czas, by odejść. Kariera każdego kiedyś się kończy.
— Ale wcale nie musiała. Nie był aż taki stary.
— Cóż, wydaje mi się, że przynajmniej nie stracił uśmiechu.
— Decyzje Wielkiej Gwiazdy mi się nie podobają.
— Niestety, jesteśmy tylko medykami. Nie mamy głosu co do tego.
— Pasuje ci to? — spytała zaskoczona Kuna.
— Tego nie powiedziałam. Nie chcę mówić też nie. — westchnęła płowa — wiesz, tak czasami jest. Wiśniowa Gwiazda byłaby dobrą liderką, a Mała Róża nie najlepszym wyborem ze wszystkich. Ale skoro tak chciał Klan Gwiazdy, to co mamy do gadania?
— To niesprawiedliwe — mruknęła.
— Świat jest niesprawiedliwy. Ciesz się, że to nie na wyższość kocurów padło. Pożegnałybyśmy się z fuchą.
Bura sapnęła.
— Być może.
***
— Hej, Deszczowa Chmuro! — miauknęła słodko i radośnie Kuna, wchodząc do legowiska starszych. Rude kocury uniosły głowę, ciesząc się z obecności odwiedzającego. Zwłaszcza były medyk. Czasami go odwiedzała, w przerwach w pracy oraz zajmowaniu się przyjaciółmi. Wbrew pozorom, tego czasu było naprawdę dużo. Usiadła przed nimi. Przez listowie krzewu wpadały do środka pojedyncze promyki światła, tworząc na ziemi i kotach cętkowany wzór. Położyła dwie nornice obok nich, by mogli w spokoju zjeść kolację.
— Jak ci idzie trening? — spytał Dymne Niebo, uśmiechając się.
— Świetnie! Myślę, że niedługo zostanę medyczką.
— Powinnaś zostać już dawno. — Deszczyk otarł się o nią głową, mrucząc. — Odkąd miejsce asystenta się zwolniło tak być powinno.
— Nie powinno się ono zwalniać w ogóle.
— Światu nie dogodzisz. Nie jest mi tu aż tak źle, jak od księżyców sądzisz. — miauknął rozchmurzony brązowooki. — Kiedyś musiałem tu przejść, prawda? Mam towarzystwo Dymnego Nieba i mogę oglądać jak rośniesz, rozwijasz się. Niczego więcej nie potrzebuję, by spędzić starość szczęśliwie.
Końcówka ogona Kuny zgięła się, a ona sama położyła na ziemi, obok kocura. Przytuliła się do jego boku. W obecności uzdrowiciela zawsze czuła spokój. Od Deszczowej Chmury nigdy nie biły negatywne emocje, nie był na nią zły, nie miał złych dni, podczas których mogłaby bać się do niego odezwać. Ufała mu mocno. Gdyby to on był jej mentorem, byłaby w niebie. Wciąż jednak z podstarzałym kocurem była blisko, bardzo blisko. Ciche mruczenie obu kotów przerwał dopiero drugi mieszkaniec legowiska starszych, lekko zachrypłym głosem.
— Wyglądacie jak ojciec i córka. — zaśmiał się rudzielec. — Albo jak dziadek i wnuczka.
Wszystkim zadrgały z rozbawienia wąsy. Właściwie nie było w tym aż tak dużo żartu. Kuna nigdy nie poznała własnego ojca i znalazła go w najmilszym kocurze, jakiego tylko mógł podarować jej świat. Nie potrzebowała nikogo innego. Chociaż gdyby Różana Słodycz nadal żyła...
— Kuno, tu jesteś! — w wejściu stanęła Śnieg, łypiąc okiem na parkę. — Rozumiem, że chcesz spędzić czas z Deszczową Chmurą, jednak mamy zamieszanie!
Oczy kotki ze znudzonych kolejną dawką obowiązków rozszerzyły się w strach. Momentalnie wstała, zostawiając zaskoczonego Deszcza w tyle. Prawdopodobnie chciał coś powiedzieć, ale bura była zajęta rozmową z medyczką.
— Co się stało?
— Niedługo rozpocznie się poród Zakrzywionej Ości. — Śnieg machnęła niezadowolona ogonem. — Kiedy masz karmicielkę w zaawansowanej ciąży, musisz sprawdzać przynajmniej kilka razy dziennie co u niej! Powtarzam ci to od dawna.
— Przepraszam.
— Przepraszam nie nakarmi za ciebie Klanu. Lepiej zbierzmy zioła i pamiętaj na przyszłość. Kiedyś mnie na tym świecie zabraknie i zostaniesz sama. — miauknęła Ośnieżona Łąka, wchodząc do swojego legowiska. Kotki zaczęły się krzątać.
— Za ile się to zacznie?
— Góra z dwie godziny, nie więcej. Właściwie, idę ją skontrolować. Uszykuj wszystko co potrzebne, żeby potem nie skakać z lewej do prawej. — momentalnie cętkowana została sama, wraz z gorzkim zapachem ziół. Liście malin na jedną kupkę, coś na drugą. Dla pewności przygotowała też rumianek, jak gdyby coś szło nie po ich myśli. Ogon młodej kotki kręcił się na wszystkie strony, wzburzając kurz. Spojrzała z wyczekiwaniem na wyjście z legowiska - wyglądało na to, że Śnieg zostanie tam jeszcze dłużej. Ponownie jej wzrok zawędrował na medykamenty. Wpatrywała się w nie, później znowu posłała spojrzenie na wyjście. W uszach dźwięczały jej słowa Deszczowej Chmury, który powtarzał jej zawsze, że medyk musi zachowywać spokój. Zacisnęła powieki. Tylko sobie pomoże.
Chwyciła za jeden z białych kwiatów. Poczuła soki na języku. Połknęła, od razu czując jakiś rodzaj ulgi. Jakby to sam fakt zjedzenia zioła już działał jak ukojenie.
Westchnęła, czując się winna. Nie powinna marnować leków na swoje głupie występki. To oczywiste, że się stresowała. Przecież tyle rzeczy mogło przejść nie po ich myśli. Zakażenie, krew, zanik parcia, zaklinowany kociak, śmierć. Do końca życia będzie sobie wspominać, że zamiast opiekować się matką pozwoliła jej umrzeć, samemu biorąc niepotrzebne leki!
Musiała przestać dramatyzować. Wziąć się w garść. Wzięła trzy głębokie wdechy.
***
Zakrzywiona Ość przeprowadziła poród o którym każda matka marzyła. Wraz z Ośnieżoną Łąką jedynie obserwowały sytuację, pozwalając jej rodzić naturalnie. Trójka kociąt przyszła na świat zdrowa i to było wszystko, z czego powinny się cieszyć.
Motyli Trzepot leżała tutaj, wpatrując się we własne dzieci, które zmęczone spały obok jej brzucha, otulone ogonem. Uśmiechnęła się, widząc szylkretkę. Upewniła się, że z liliową i jej dziećmi wszystko dobrze i podeszła do przyjaciółki.
— Przepraszamy w zakłócaniu spokoju, ale taka nasza praca. — zaśmiała się — Maluchy śpiące po długim dniu?
<Motyl?>
Wyleczeni: Kunia Łapa, Ośnieżona Łąka, Motyli Trzepot
[przyznano 25%]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz