— Coś jeszcze? — Wycharczała cicho, gdy Wilcza odzyskała równowagę i zbliżyła się do zastępczyni. — Chcesz mi dalej wmawiać, że nie czuję bólu, który czuję odkąd tylko zostałam mianowana na uczennicę? Chcesz zadać kolejne pytania? Proszę bardzo. O ile jesteś w ogóle w stanie uwierzyć, że mówię prawdę.
Wilcza cofnęła się o krok. Była potworem. Bezużytecznym potworem.
"Kruchej i przerażonej, czy silnej i niezależnej? Może odpowiadając sobie sama na to pytanie, zrozumiesz, dlaczego nie chcę płakać!"
Nieprzydatnym bytem utrudniającym jedynie życie innym. Nie powinna tego nigdy mówić. Nie powinna nigdy odzywać się do Kamiennej Agonii. Nie powinna robić sobie nadziei.
Zniszczyła to.
Zniszczyła ją. Nigdy nie widziała czarnej w takim stanie. Goryczy przeplatającej się z żalem. Zmęczenia w zielonych ślipiach. Straciła rodziców. Straciła najbliższych. Wilcza nigdy nie doświadczyła tego. Jej imię było przypadkiem. Jej życie było niefortunnym przypadkiem pełnym klęsk.
Zniszczyła ją. Nigdy nie widziała czarnej w takim stanie. Goryczy przeplatającej się z żalem. Zmęczenia w zielonych ślipiach. Straciła rodziców. Straciła najbliższych. Wilcza nigdy nie doświadczyła tego. Jej imię było przypadkiem. Jej życie było niefortunnym przypadkiem pełnym klęsk.
— Nic nie powiesz?
Głos utknął jej w przełyku. Zachrypnięte gardło uniemożliwiało wydobycie jakiegokolwiek słowa. Bała się unieść wzrok. Bała się wyrazu pyska Kamiennej Agonii. Zbyt wiele. Zbyt wiele razy ją skrzywdziła. Zraniła. Czuła, że roztrzaskała ją na drobne kawałki. Zrobiła coś czego nikt nie miał odwagi zrobić.
Krok w tył.
Czujne spojrzenie ślipi w kolorze liści klonu podążało za nią. Bacznie śledziło każdy ruch. Gotowe na wszystko. Na wszystko czego żałowała Wilcza Zamieć.
— Ogłuchłaś teraz, wronia strawo?
Nie mogła. Nie mogła więcej tego zrobić. Nie mogła więcej się odezwać. Nie mogła więcej żyć. Nie zasługiwała. Była śmieciem. Zbędną wronią strawą. Pasożytem gorszym niż Piaskowa Gwiazda. Osłabiała klan. Osłabiała swoich najbliższych. A nawet tych, którzy byli dla niej przykładem.
Nie wytrzymała. Chude łapy rzuciły się do ucieczki. Do jedynego co potrafiła zrobić.
— Co? Uciekasz? Uciekasz, lisia wywłoko? Jak śmiesz! Po tym wszystkim... po tym wszystkim! Jesteś naprawdę niewdzięczna! Wyrzuciłam z siebie to, o co sama mnie prosiłaś, a teraz masz czelność tak po prostu znikać mi z oczu?!
— Wilcza...? — znajomy głos dotarł do jej uszu.
Brat.
Wilcza nie podniosła łba. Nie była do tego zdolna. Nie chciała dłużej żyć. To wszystko... to wszystko ją przerastało. Chciała umrzeć. Po prostu umrzeć.
— Ci... — miauknął cicho, podchodząc do niej.
Przytulił ją. Zesztywniała, by po uderzeniu serca zanieść się jeszcze głośniejszym płaczem.
— Pokłóciłaś się z Kamienną Agonią? — zapytał delikatnie. — Wiesz mogę z nią pogadać, jeśli chcesz. Wyjaśnić to co pomiędzy wami zaszło. Albo nawet trochę poobijać, jeśli to poprawi ci humor. — zażartował słabym głosem.
Siwa pokręciła łbem, łkając. Nie. Wystarczająco dla niej zrobił. Umarł dla niej. Nie mogła prosić go o nic więcej. Nie mogła. Była niewdzięczna. Bezczelna. Była wronią strawą.
— Hej, hej, spokojnie. Jeszcze się dogadacie. Nie łam się. Kamienna Agonia nie jest... łatwa. Ale w głębi serca nie jest zła. Pewnie się źle zrozumiałyście. Jeszcze wszystko się ułoży. Tylko musicie obydwie ochłonąć... — mruczał cicho do niej Zajęcza Gwiazda.
Wilcza zapłakana, pokiwała jedynie łbem. Wiedziała, że to nie wyjdzie. Że Kamienna Agonia nigdy więcej jej nie wybaczy. Że przekroczyła wszelkie granice. Już nigdy nie porozmawiają. Już nigdy nie usłyszy od niej, że jest z niej dumna. Już nigdy nie spędzą ani uderzenie serca... Wszystko było skończone. Wszystko było stracone.
A temu wszystkiemu była winna siwa.
Wilcza nienawidziła tego miejsca z każdym snem. Konwaliowa Rzeka wyszła z gęstej trawy ozdobiona drobnymi gałązkami oraz kwiatami.
— Lisku, jesteś. — miauknęła słodko.
Siwa spojrzała pospiesznie na swoje łapy. Nie chciała na nią patrzeć. Nie chciała słuchać jej słów, które tak otumaniały jej umysł. Nie chciała żyć. Nie chciała być dalej Wilczą Zamiecią.
— Coś się stało? — niska kotka szybko znalazła się koło niej. — Lisku, mi możesz wszystko powiedzieć. Zawsze cię wysłucham. W końcu jestem twoją mamą...
Wilcza pokręciła łbem, czując zbierające się w ślipiach łzy. Jak zawsze gdy tylko pomyślała o tamtej sytuacji. O najgorszym dniu w swoim życiu.
— Chodzi o sytuację z Kamienną Agonią? — na te słowa poczuła, jak wszystko w niej puszcza.
Jak morze emocji, których nienawidziła znów wypełnia jej drobne ciało, wprawiając je w drgania.
— Ci... Będzie dobrze, Lisku. — zimne i ostre ciało otuliło ją. — Nie martw się. Nie zrobiłeś niczego złego. To ważne, żeby mówić o swoich uczuciach. To nie twoja wina. Nie zrobiłeś nic złego, kochanie. Naprawdę. — przekonywała ją.
Wilcza Zamieć pokręciła łbem, płacząc. Była innego zdania. Wszystko przecież zniszczyła. Kamienna Agonia ją nienawidziła. Słusznie. Była taka... zbędna. Szkodliwa. Uszkodzona. Nienawidziła tego. Nienawidziła siebie. Tak bardzo nie chciała być dłużej sobą. Tak bardzo chciała umrzeć. Naprawdę chciała umrzeć. Raz na zawsze pożegnać się z tym światem, dla którego była niczym więcej niż bezużyteczną kupą gnoju.
Była zbędna.
Tak bardzo zbędna.
— Lisku... kochanie. Nie myśl tak. Jesteś moim ukochanym synkiem. Żadną Wilczą Zamiecią! Żadną bezużyteczną kupą gnoju! — miauknęła głośno Konwaliowa Rzeka, zmuszając kotkę do spojrzenia jej prosto w ślipia. — Nie pamiętasz? Przyszedłeś na świat porą nagich drzew. W mroźny i zimny poranek. Wraz ze swoim rodzeństwem Sarenkiem, Splotką, Szałwią, Bladym oraz Rozkwitem. Byłeś tak bardzo zazdrosny o swoje rodzeństwo. — mruknęła, lekko przejeżdżając ogonem po nosie kotki.
Jej rozmarzone ciemno zielone ślipia spojrzały na niebo. Smutny uśmiech wkradł się na pysk Konwalii.
— Raz jak wyszliśmy na spacer zniknąłeś mi z oczu. Zupełnie wyparowałeś! Cały klan cię szukał, a twój tata Czapli Potok tak strasznie się zamartwiał o ciebie! Jak cię znaleźliśmy to o mało co nie porywaliśmy ci całego futra z karku. Już nigdy więcej nie spuszczałam cię z oczu. — zaśmiała się cicho kotka. — Pamiętasz? Pamiętasz, Lisku?
Siwa niepewnie wbiła wzrok w łapy. Nie wiedziała co odpowiedzieć. Nie chciała być Wilczą Zamiecią. Tak bardzo jej nienawidziła. Tak bardzo nią gardziła. Zniszczyła wszystko. Całe jej życie.
Lecz czy była gotowa zostać Liskiem?
— Twoim mentorem została moja siostra. Brzoskwiniowa Gwiazda. Byliśmy z twoim tatą tacy dumni z ciebie. — opowiadała dalej kotka. — Nasz syn uczniem liderki! Każdego wschodu słońca robiłeś coraz większe postępy. Zostałeś najszybciej z rodzeństwa wojownikiem.
Wbiła ślipię w Konwaliową Rzekę, która spoglądała na nią z czułością matki.
— I jak... i j-jak dostała.... dostałem n-na imię? — te słowa tak dziwnie brzmiały z pyska siwej.
Szylkretka przyległa mocniej do chudego ciała.
— Lisi Płomień. Na cześć twojego walecznego serca. — miauknęła, dotykając łapą czarną klatkę piersiową.
Dziwne ciepło rozległo się po wychudzonym ciele.
Lisi Płomień.
Brzmiało tak pięknie. Tak walecznie. Tak silnie. Tak nie jak ona.
Pomarańczowe ślipię wpatrywało się niepewnie w Konwaliową Rzekę.
— T-to moja historia...? To j-ja...? J-ja jestem... L-lisim Płomieniem?
Tak bardzo chciała w to uwierzyć. Rozpaczliwie. Nie chciała dłużej żyć. Nie jako śmieć społeczny.
Szylkretka uśmiechnęła się i liznęła go za uchem.
— A widzisz tu kogoś innego, Lisku?
Słońce powoli wkradało się na niebo, barwiąc je na odcienie czerwieni. Lis podziwiał to w milczeniu. Ciche poranki. Dla nich był wstanie oddać obie łapy. Nieustany ciąg wschodów i zachodów słońca wypełniał jego życie. Były niezmienne. Stabilne. Zawsze po pierwszym nastawał drugi.
— Czego zanieczyszczasz powietrze, siwa mysia strawo? — ostry głos wpadł do jego uszu.
Lęk. Nerwowy dreszcz przeszedł przez grzbiet. Wziął głęboki wdech. Nie był nią. Odwrócił się w stronę swojego rozmówcy. Szczypiorkowa Łodyga. Najgorszy kot jaki mógł się zjawić. Chude ciało automatycznie się spięło, zmuszając go do uległej pozycji. Jedynie pomarańczowe ślipię wpatrywało się twardo w szylkretkę.
— Co się tak lampisz, lisi wypierdku? Zaraz znów się pewnie rozryczysz. — zakpiła z niego i rozejrzała się wokół. — Ale Kamiennej Agonii tu nie ma. Więc kto cię uratuje? Braciszek umarlak?
Na dźwięk imienia kotki znieruchomiał. Gniew pojawił się znikąd w drobnym ciele. Przynajmniej wobec tego się zgadzali. Zmusił sztywne od stresu ciało do zadarcia brody.
— N-nie potrzebuję... r-ratunku. — ogłosił dumnie, wpatrując się w zaskoczone pomarańczowe ślipia.
Czuł, jak jego wnętrzności wykręcają się na lewą stronę. Czuł, jak zaraz zwróci wszystko co udało mu się zjeść. Czuł, jak rozpacz i lęk zaczynają się w nim przelewać. Jak mięśnie spięte przez stres, zmuszają go do ucieczki. Jak łapy próbują się trzęść. Zagryzając mocno język, zmuszał ciało do pozostania w jednej pozycji.
— Tak? — burknęła Szczypiorek niezadowolona.
Zjeżona sierść na karku nie wróżyła niczego dobrego. Podobnie jak grymas na jej pysku. Konfrontacja. Lęk, nad którym nie potrafił zapanować zmusił go do zrobienia kroku w tył. Wycofał się. Lecz nie przerażony i trzęsący się.
— Martw się... l-lepiej o s-siebie. — mruknął cicho.
Uderzenie kity o ziemię, sprawiło, że zadrżał. Wkurzył ją. Wilcza szalała w środku, odchodząc od nerwów. Czuł jak jej obawy uderzają go, zalewając coraz bardziej. Jak wszystkie jej lęki i przerażenie zasłaniają trzeźwe myślenie.
— Wracaj tu, wronia strawo. Wyjaśnimy sobie to. Chyba zapomniałaś kim jesteś. — niepokojąco podekscytowane syknięcie rozległo się za nim.
To koniec. To koniec. Czuł jak traci nad nią panowanie.
— Co tu się dzieje? — zaspane burknięcie sprawiło, że obydwa koty przeniosły wzrok na zastępczynię.
Ślipia koloru liści klonu obdarzyły go nieprzyjemnym spojrzeniem. Odwrócił się od niej bez słowa. Niech sama to załatwi. Nic tu po nim. Nie mógł ryzykować. Nie z nią. Kamienna Agonia była cykającą bombą dla jego nowego świata.
Świata, w którym miał być lepszym kotem.
W którym miał nie być Wilczą Zamiecią.
<Kamienna?>
Nie wytrzymała. Chude łapy rzuciły się do ucieczki. Do jedynego co potrafiła zrobić.
— Co? Uciekasz? Uciekasz, lisia wywłoko? Jak śmiesz! Po tym wszystkim... po tym wszystkim! Jesteś naprawdę niewdzięczna! Wyrzuciłam z siebie to, o co sama mnie prosiłaś, a teraz masz czelność tak po prostu znikać mi z oczu?!
* * *
Wilcza Zamieć siedziała skulona w legowisku starszych. W miejscu gdzie od dawna było jej miejsce. Narcyzowy Pył spał smacznie, pochrapując. Sasankowy Kielich równie przerażony co ona siedział jak najdalej od niej. Siwa wpatrywała się we własne łapy, starając się oddychać. Nerwowe wstrząsy przechodziły przez jej ciało. Słowa Kamiennej Agonii odbijały się echem w jej umyśle, nie chcąc jej zostawić nawet na uderzenie serca. Dyszała, łapczywie próbując złapać tlen do płuc. Płakała, żałując wszystkiego co się wydarzyło. — Wilcza...? — znajomy głos dotarł do jej uszu.
Brat.
Wilcza nie podniosła łba. Nie była do tego zdolna. Nie chciała dłużej żyć. To wszystko... to wszystko ją przerastało. Chciała umrzeć. Po prostu umrzeć.
— Ci... — miauknął cicho, podchodząc do niej.
Przytulił ją. Zesztywniała, by po uderzeniu serca zanieść się jeszcze głośniejszym płaczem.
— Pokłóciłaś się z Kamienną Agonią? — zapytał delikatnie. — Wiesz mogę z nią pogadać, jeśli chcesz. Wyjaśnić to co pomiędzy wami zaszło. Albo nawet trochę poobijać, jeśli to poprawi ci humor. — zażartował słabym głosem.
Siwa pokręciła łbem, łkając. Nie. Wystarczająco dla niej zrobił. Umarł dla niej. Nie mogła prosić go o nic więcej. Nie mogła. Była niewdzięczna. Bezczelna. Była wronią strawą.
— Hej, hej, spokojnie. Jeszcze się dogadacie. Nie łam się. Kamienna Agonia nie jest... łatwa. Ale w głębi serca nie jest zła. Pewnie się źle zrozumiałyście. Jeszcze wszystko się ułoży. Tylko musicie obydwie ochłonąć... — mruczał cicho do niej Zajęcza Gwiazda.
Wilcza zapłakana, pokiwała jedynie łbem. Wiedziała, że to nie wyjdzie. Że Kamienna Agonia nigdy więcej jej nie wybaczy. Że przekroczyła wszelkie granice. Już nigdy nie porozmawiają. Już nigdy nie usłyszy od niej, że jest z niej dumna. Już nigdy nie spędzą ani uderzenie serca... Wszystko było skończone. Wszystko było stracone.
A temu wszystkiemu była winna siwa.
* * *
Słoneczna polana. Wilcza nienawidziła tego miejsca z każdym snem. Konwaliowa Rzeka wyszła z gęstej trawy ozdobiona drobnymi gałązkami oraz kwiatami.
— Lisku, jesteś. — miauknęła słodko.
Siwa spojrzała pospiesznie na swoje łapy. Nie chciała na nią patrzeć. Nie chciała słuchać jej słów, które tak otumaniały jej umysł. Nie chciała żyć. Nie chciała być dalej Wilczą Zamiecią.
— Coś się stało? — niska kotka szybko znalazła się koło niej. — Lisku, mi możesz wszystko powiedzieć. Zawsze cię wysłucham. W końcu jestem twoją mamą...
Wilcza pokręciła łbem, czując zbierające się w ślipiach łzy. Jak zawsze gdy tylko pomyślała o tamtej sytuacji. O najgorszym dniu w swoim życiu.
— Chodzi o sytuację z Kamienną Agonią? — na te słowa poczuła, jak wszystko w niej puszcza.
Jak morze emocji, których nienawidziła znów wypełnia jej drobne ciało, wprawiając je w drgania.
— Ci... Będzie dobrze, Lisku. — zimne i ostre ciało otuliło ją. — Nie martw się. Nie zrobiłeś niczego złego. To ważne, żeby mówić o swoich uczuciach. To nie twoja wina. Nie zrobiłeś nic złego, kochanie. Naprawdę. — przekonywała ją.
Wilcza Zamieć pokręciła łbem, płacząc. Była innego zdania. Wszystko przecież zniszczyła. Kamienna Agonia ją nienawidziła. Słusznie. Była taka... zbędna. Szkodliwa. Uszkodzona. Nienawidziła tego. Nienawidziła siebie. Tak bardzo nie chciała być dłużej sobą. Tak bardzo chciała umrzeć. Naprawdę chciała umrzeć. Raz na zawsze pożegnać się z tym światem, dla którego była niczym więcej niż bezużyteczną kupą gnoju.
Była zbędna.
Tak bardzo zbędna.
— Lisku... kochanie. Nie myśl tak. Jesteś moim ukochanym synkiem. Żadną Wilczą Zamiecią! Żadną bezużyteczną kupą gnoju! — miauknęła głośno Konwaliowa Rzeka, zmuszając kotkę do spojrzenia jej prosto w ślipia. — Nie pamiętasz? Przyszedłeś na świat porą nagich drzew. W mroźny i zimny poranek. Wraz ze swoim rodzeństwem Sarenkiem, Splotką, Szałwią, Bladym oraz Rozkwitem. Byłeś tak bardzo zazdrosny o swoje rodzeństwo. — mruknęła, lekko przejeżdżając ogonem po nosie kotki.
Jej rozmarzone ciemno zielone ślipia spojrzały na niebo. Smutny uśmiech wkradł się na pysk Konwalii.
— Raz jak wyszliśmy na spacer zniknąłeś mi z oczu. Zupełnie wyparowałeś! Cały klan cię szukał, a twój tata Czapli Potok tak strasznie się zamartwiał o ciebie! Jak cię znaleźliśmy to o mało co nie porywaliśmy ci całego futra z karku. Już nigdy więcej nie spuszczałam cię z oczu. — zaśmiała się cicho kotka. — Pamiętasz? Pamiętasz, Lisku?
Siwa niepewnie wbiła wzrok w łapy. Nie wiedziała co odpowiedzieć. Nie chciała być Wilczą Zamiecią. Tak bardzo jej nienawidziła. Tak bardzo nią gardziła. Zniszczyła wszystko. Całe jej życie.
Lecz czy była gotowa zostać Liskiem?
— Twoim mentorem została moja siostra. Brzoskwiniowa Gwiazda. Byliśmy z twoim tatą tacy dumni z ciebie. — opowiadała dalej kotka. — Nasz syn uczniem liderki! Każdego wschodu słońca robiłeś coraz większe postępy. Zostałeś najszybciej z rodzeństwa wojownikiem.
Wbiła ślipię w Konwaliową Rzekę, która spoglądała na nią z czułością matki.
— I jak... i j-jak dostała.... dostałem n-na imię? — te słowa tak dziwnie brzmiały z pyska siwej.
Szylkretka przyległa mocniej do chudego ciała.
— Lisi Płomień. Na cześć twojego walecznego serca. — miauknęła, dotykając łapą czarną klatkę piersiową.
Dziwne ciepło rozległo się po wychudzonym ciele.
Lisi Płomień.
Brzmiało tak pięknie. Tak walecznie. Tak silnie. Tak nie jak ona.
Pomarańczowe ślipię wpatrywało się niepewnie w Konwaliową Rzekę.
— T-to moja historia...? To j-ja...? J-ja jestem... L-lisim Płomieniem?
Tak bardzo chciała w to uwierzyć. Rozpaczliwie. Nie chciała dłużej żyć. Nie jako śmieć społeczny.
Szylkretka uśmiechnęła się i liznęła go za uchem.
— A widzisz tu kogoś innego, Lisku?
* * *
— Nie spodziewałem się tego po nim. W końcu Marchewkowy Grzbiet? Nie żebym coś do niej miał, ale też za nią nie przepadasz, prawda? No właśnie. Szemrzące Szuwary mówi mi, żebym się nie przejmował i zaakceptował to, ale to nie takie łatwe. Racja? Też tak uważasz, co nie? Już wolałbym tą kamienną furiatkę. — paplał Jelenie Kopytko do Koziego Skoku.
Wojowniczka uśmiechnęła się lekko.
— Też za nią nie przepadam, szczerze mówiąc. Więc rozumiem. — mruknęła czarna bicolorka, odwracając się do tyłu.
Jej wzrok powędrował ku idącej za nimi sylwetki.
— Wyglądasz inaczej, Wilcza Zamiecio.
Skrzywił się lekko na dźwięk tego imienia. Tak bardzo go nienawidzić. Pragnął o nim zapomnieć. Zniszczyć. Unicestwić. Lecz nie potrafił. Nie tak łatwo. Dla nich wszystkich nadal był Wilczą. Słabą, płaczliwą Wilczą, którą tak gardził. Nie potrafił znieść tej myśli. Chciał to zmienić. Naprawić. Lecz rozmowy nadal go przerastały. Drżenie głosu tak charakterystyczne dla tej żałosnej istoty wciąż wkradało się w jego wypowiedzi. Jego spojrzenie powoli zmierzyło ku kotce. Ku jej ciemnobrązowych ślipi.
— Jak? — ciche pytanie wypadło z siwego pyska.
Kozi Skok zmrużyła lekko oczy. Przekręciła lekko łeb, sprawiając, że Jelenie Kopytko także się zainteresował się sprawą.
— Jak nie Wilcza. — miauknął prosto. — Jesteś taka... nie spięta i przerażona. — stwierdził niebieski.
Lis wyprostował się lekko, zmuszając spiętą sylwetkę do dumnego uniesienia łba. Czuł ich spojrzenia na sobie. Czuł jak jego serce przyspiesza, a stres wkrada się do umysłu. Nie. Nie mógł o tym myśleć. Nie był nią. Nie mógł tym się przejmować. Był normalnym kotem. Był dobrym wojownikiem.
Był Lisim Płomieniem.
Nie wiecznie zestresowaną i zbyt przerażoną do życia Wilczą Zamiecią.
Odszedł powolnym krokiem od dwójki wojowników, starając się opanować drżenie łap. Był kimś innym i nie pozwoli jej tego zniszczyć.
* * *
Jej uśmiech lekko sztuczny sprawił, że wiecznie spięte mięśnie rozluźniły się lekko.
— Jak było, Lisku? Zaprzyjaźniłeś się już z kimś? Zdobyłeś swoich popleczników? Najlepiej przygarnij jakiegoś klanowego wyrzutka. Takich łatwo owinąć wokół łapy. — miauczała podekscytowana Konwaliowa Rzeka.
Kocur usiadł. Jego siwą sierść zmierzwił wiatr. Szylkretka podeszła bliżej. Oczekiwała odpowiedzi. Chciała, żeby opowiadał jej każdy swój dzień. Wszystko co mógł. Było to niepokojąco uzależniające.
Rozmowy.
— D-dobrze. — mruknął, starając się nie pozwolić wkraść drżeniu. — Nie... nie mam... jeszcze p-przyjaciół.
Konwaliowa Rzeka machnęła łapą beztrosko.
— Nie przejmuj się. W krótce ich zdobędziesz. Albo poznasz moich. Zobaczymy Lisku co przyniesie życie, więc nie przejmuj się. — odparła, ocierając się lekko o niego. — Cieszę się, że wszystko dobrze się układa. Teraz w końcu będziemy mogli znów zacząć trenować. Mam dla ciebie wielkie zadanie! Ale wszystko w swoim czasie.
Lis kiwnął łbem. Czuł lekki niepokój, lecz szybko zajął myśli czymś. Nie mógł o tym myśleć. Nie mógł być znów nią.
* * *
Słońce powoli wkradało się na niebo, barwiąc je na odcienie czerwieni. Lis podziwiał to w milczeniu. Ciche poranki. Dla nich był wstanie oddać obie łapy. Nieustany ciąg wschodów i zachodów słońca wypełniał jego życie. Były niezmienne. Stabilne. Zawsze po pierwszym nastawał drugi.
— Czego zanieczyszczasz powietrze, siwa mysia strawo? — ostry głos wpadł do jego uszu.
Lęk. Nerwowy dreszcz przeszedł przez grzbiet. Wziął głęboki wdech. Nie był nią. Odwrócił się w stronę swojego rozmówcy. Szczypiorkowa Łodyga. Najgorszy kot jaki mógł się zjawić. Chude ciało automatycznie się spięło, zmuszając go do uległej pozycji. Jedynie pomarańczowe ślipię wpatrywało się twardo w szylkretkę.
— Co się tak lampisz, lisi wypierdku? Zaraz znów się pewnie rozryczysz. — zakpiła z niego i rozejrzała się wokół. — Ale Kamiennej Agonii tu nie ma. Więc kto cię uratuje? Braciszek umarlak?
Na dźwięk imienia kotki znieruchomiał. Gniew pojawił się znikąd w drobnym ciele. Przynajmniej wobec tego się zgadzali. Zmusił sztywne od stresu ciało do zadarcia brody.
— N-nie potrzebuję... r-ratunku. — ogłosił dumnie, wpatrując się w zaskoczone pomarańczowe ślipia.
Czuł, jak jego wnętrzności wykręcają się na lewą stronę. Czuł, jak zaraz zwróci wszystko co udało mu się zjeść. Czuł, jak rozpacz i lęk zaczynają się w nim przelewać. Jak mięśnie spięte przez stres, zmuszają go do ucieczki. Jak łapy próbują się trzęść. Zagryzając mocno język, zmuszał ciało do pozostania w jednej pozycji.
— Tak? — burknęła Szczypiorek niezadowolona.
Zjeżona sierść na karku nie wróżyła niczego dobrego. Podobnie jak grymas na jej pysku. Konfrontacja. Lęk, nad którym nie potrafił zapanować zmusił go do zrobienia kroku w tył. Wycofał się. Lecz nie przerażony i trzęsący się.
— Martw się... l-lepiej o s-siebie. — mruknął cicho.
Uderzenie kity o ziemię, sprawiło, że zadrżał. Wkurzył ją. Wilcza szalała w środku, odchodząc od nerwów. Czuł jak jej obawy uderzają go, zalewając coraz bardziej. Jak wszystkie jej lęki i przerażenie zasłaniają trzeźwe myślenie.
— Wracaj tu, wronia strawo. Wyjaśnimy sobie to. Chyba zapomniałaś kim jesteś. — niepokojąco podekscytowane syknięcie rozległo się za nim.
To koniec. To koniec. Czuł jak traci nad nią panowanie.
— Co tu się dzieje? — zaspane burknięcie sprawiło, że obydwa koty przeniosły wzrok na zastępczynię.
Ślipia koloru liści klonu obdarzyły go nieprzyjemnym spojrzeniem. Odwrócił się od niej bez słowa. Niech sama to załatwi. Nic tu po nim. Nie mógł ryzykować. Nie z nią. Kamienna Agonia była cykającą bombą dla jego nowego świata.
Świata, w którym miał być lepszym kotem.
W którym miał nie być Wilczą Zamiecią.
<Kamienna?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz