BLOGOWE WIEŚCI

BLOGOWE WIEŚCI





W Klanie Burzy

Po śmierci Różanej Przełęczy, Sójczy Szczyt wybrała się do Księżycowej Sadzawki wraz z Rumiankowym Zaćmieniem. Towarzyszyć im miała również Margaretkowy Zmierzch, która dołączyła do nich po czasie. Jakie więc było zaskoczenie, gdy ta wróciła niezwykle szybko cała zdyszana, próbując skleić jakieś sensowne zdanie. Z całości można było wywnioskować, że kotka widziała, jak Niknące Widmo zabił Sójczy Szczyt oraz Rumiankowe Zaćmienie. W obozie została przygotowana więc zasadzka na dymnego kocura, który nie spodziewał się dziur w swoim planie. Na Widmie miała zostać wykonana egzekucja, jednak kocur korzystając z sytuacji zdołał zabić stojącą nieopodal Iskrzącą Burzę, chwilę potem samemu ginąc z łap Lwiej Paszczy, Szepczącej Pustki oraz Gradowego Sztormu, z czego pierwszą z wymienionych również nieszczęśliwie dosięgły pazury Widma. Klan Burzy uszczuplił się tego dnia o szóstkę kotów.

W Klanie Klifu

Plotki w Klanie Klifu mimo upływu czasu wciąż się rozprzestrzeniają. Srokoszowa Gwiazda stracił zaufanie części swoich wojowników, którzy oskarżają go o zbrodnie przeciwko Klanowi Gwiazdy i bycie powodem rzekomego gniewu przodków. Złość i strach podsycane są przez Judaszowcowy Pocałunek, głoszącego słowo Gwiezdnych, i Czereśniową Gałązkę, która jako pierwsza uznała przywódcę za powód wszystkich spotykających Klan Klifu katastrof. Srokoszowa Gwiazda - być może ze strachu przed dojściem Judaszowca do władzy - zakazał wybierania nowych radnych, skupiając całą władzę w swoich łapach. Dodatkowo w okolicy Złotych Kłosów pojawili się budujący coś Dwunożni, którzy swoimi hałasami odstraszają zwierzynę.

W Klanie Nocy

Świat żywych w końcu opuszcza obarczony klątwą Błotnistej Plamy Czapli Taniec. Po księżycach spędzonych w agonii, której nawet najsilniejsze zioła nie były mu w stanie oszczędzić, ginie z łap własnego męża - Wodnikowego Wzgórza, który został przez niego zaatakowany podczas jednego z napadów agresji. Wojownik staje się przygnębiony, jednak nadal wypełnia swoje obowiązki jako członek Klanu Nocy, a także ojciec dla ich maleńkiego synka - Siwka. Kocurek został im podarowany przez rodzącą na granicy samotniczkę, która w zamian za udzieloną jej pomoc, oddała swego pierworodnego w łapy obcych. W opiece nad nim pomaga Mżawka, młodziutka karmicielka, która nie tak dawno wstąpiła w szeregi Klanu Nocy, wraz z dwójką potomków - Ikrą oraz Kijanką. Po tym wydarzeniu, na Srebrną Skórkę odchodzi także starsza Mrówczy Kopiec i medyczka, Strzyżykowy Promyk, której miejsce w lecznicy zajmuje Różana Woń. W międzyczasie, na prośbę Wieczornej Gwiazdy, nowej liderki Klanu Wilka, Srocza Gwiazda udziela im pomocy, wyznaczając nieduży skrawek terenu na ich nowy obóz, w którym mieszkać mogą do czasu, aż z ich lasu nie znikną kłusownicy. Wyprowadzka następuje jednak dopiero po kilku księżycach, podczas których wielu wojowników zdążyło pokręcić nosem na swoich niewdzięcznych sąsiadów.

W Klanie Wilka

Po terenach zaczynają w dużych ilościach wałęsać się ludzie, którzy wraz ze swoją sforą, coraz pewniej poruszają się po wilczackich lasach. Dochodzi do ataku psów. Ich pierwszą ofiarą padł Wroni Trans, jednak już wkrótce, do grona zgładzonych przez intruzów wojowników, dołącza także sam Błękitna Gwiazda, który został śmiertelnie postrzelony podczas patrolu, w którym towarzyszyła mu Płonąca Dusza i Gronostajowy Taniec. Po przekazaniu wieści klanowi, w obozie panuje chaos. Wojownikom nie pozostaje dużo możliwości. Zgodnie z tradycją, Wieczorna Mara przyjmuje pozycję liderki i zmienia imię na Wieczorną Gwiazdę. Podczas kolejnych prób ustalenia, jak duży problem stanowią panoszący się kłusownicy, giną jeszcze dwa koty - Koszmarny Omen i Zapomniany Pocałunek. Zapada werdykt ostateczny. Po tym, jak grupa wysłanników powróciła z Klanu Nocy, przekazując wieść, iż Srocza Gwiazda zgodziła się udzielić wilczakom pomocy, cały klan przenosi się do małego lasku niedaleko Kolorowej Łąki, który stanowić ma ich nowy obóz. Następne księżyce spędzają na przydzielonym im skrawku terenu, stale wysyłając patrole, mające sprawdzać sytuację na zajętych przez dwunożnych terenach. W międzyczasie umiera najstarsza członkini Klanu Wilka, a jednocześnie była liderka - Stokrotkowa Polana, która zgodnie ze swą prośbą odprowadzona została w okolice grobu jej córki, Szakalej Gwiazdy. W końcu, jeden z patroli wraca z radosną nowiną - wraz z nastaniem Pory Nagich Drzew, dwunożni wynieśli się, pozostawiający po sobie jedynie zniszczone, zwietrzałe obozowisko. Wieczorna Gwiazda zarządza powrót.

W Owocowym Lesie

Społeczność z bólem pożegnała Przebiśniega, który odszedł we śnie. Sytuacja nie wydawała się nadzwyczajna, dopóki rodzina zmarłego nie poszła go pochować. W trakcie kopania nagrobka zostali jednak odciągnięci hałasem z zewnątrz, a kiedy wrócili na miejsce… ciała ukochanego starszego już nie było! Po wszechobecnej panice i nieudanych poszukiwaniach kocura, Daglezjowa Igła zdecydowała się zabrać głos. Liderka ogłosiła, że wyznaczyła dwa patrole, jakie mają za zadanie odnaleźć siedlisko potwora, który dopuścił się kradzieży ciała nieboszczyka. Dowódcy patroli zostali odgórnie wyznaczeni, a reszta kotów zachęcana nagrodami do zgłoszenia się na ochotników członkostwa.
Patrole poszukiwacze cały czas trwają, a ich uczestnicy znajdują coraz to dziwniejsze ślady na swoim terenie…

W Betonowym Świecie

nastąpiła niespodziewana zmiana starego porządku. Białozór dopiął swego, porywając Jafara i tym samym doprowadzając swój plan odwetu do skutku. Wieści o uwięzionym arystokracie szybko rozeszły się po mieście i wzbudziły ogromne zainteresowanie, powodując, że każdego dnia u stóp Kołowrotu zbierają się tłumy, pragnąc zmierzyć się na arenie z miejską legendą lub odpłacić za dawno wyrządzone szkody. Białozór zdołał przekonać samego Entelodona do zawarcia z nim sojuszu, tym samym stając się jego nowym wasalem. Ci, którzy niegdyś stali na czele, teraz są ścigani – za głowy Bastet i Jago wyznaczono wysokie nagrody. Byli członkowie gangu Jafara rozpierzchli się po całym mieście, bezradni bez swojego przywódcy. Dawna potęga podzieliła się na grupy opowiadające się po różnych stronach konfliktu. Teraz nie można ufać nawet dawnym przyjaciołom.

MIOTY

Mioty



Znajdki w Klanie Nocy!
(brak wolnych miejsc!)

Miot w Owocowym Lesie!
(jedno wolne miejsce!)

Miot w Klanie Nocy!
(jedno wolne miejsce!)

Rozpoczęła się kolejna edycja Eventu NPC! Aby wziąć udział, wystarczy zgłosić się pod postem z etykietą „Event”! | Zmiana pory roku już 24 listopada, pamiętajcie, żeby wyleczyć swoje kotki!

30 września 2024

Od Bursztynowej Łapy do Mandarynkowego Pióra

– Twoje pływanie wciąż pozostawia trochę do życzenia – westchnął Kolcolistne Kwiecie, gdy Bursztynek po raz kolejny wynurzył się z wody. – To najważniejsza umiejętność w Klanie Nocy… Ale nie przejmuj się, już przed Porą Nagich Drzew szło ci całkiem dobrze, także teraz wystarczy, że podszlifujesz szybkie pływanie, wzmocnisz mięśnie łap i gotowe!
Bursztynowa Łapa zmarszczył lekko nos, słysząc słowa mentora. Jeżeli nie pływa jeszcze dość dobrze, nie ma potrzeby, żeby Kolcolistne Kwiecie kłamał na ten temat. Będzie ćwiczył ile trzeba, aż się nauczy, a żadne optymistyczne obietnice tego nie zmienią. Nie odezwał się więc, tylko z powrotem wszedł do wody. Przepłynął do wystającego z wody zbutwiałego konara i z powrotem.
– Może spróbujesz trochę szybciej? To nie jest trudne, a w chwili pogoni za już zranioną rybą może być kluczowe… I skup się na trzymaniu głowy wyżej nad wodą, przed chwilą trzymałeś ją tak nisko, że większa fala mogłaby wlać ci wodę do pyszczka, a to bardzo nieprzyjemne. Troszkę więcej wysiłku, trening czyni mistrza – zachęcał go mentor. – To znaczy, jeśli czujesz się na siłach, jeśli nie, to możesz chwilę odpocząć.
Bursztyn pomyślał, że Kolcolistne Kwiecie zwykle mówi tak dużo, że łapy spokojnie zdążą odpocząć w trakcie słuchania. Zastanawiał się, czy może mentor ma jakiś problem z ciszą i specjalnie mówi więcej wiedząc, że na Bursztynka jako rozmówcę nie może liczyć.
– W ciszy słychać szelest skrzydełek owadów – odezwał się trochę zmartwiony, że nieświadomy Kolcolistne Kwiecie traci tak cenne doświadczenia.
Wypowiedź ta doprowadziła do dłuższej chwili niezręcznej ciszy, kiedy to oba kocury, starszy i młodszy, patrzyły się na siebie – jeden wybity z rytmu, drugi przygnębiony świadomością, że inne koty nie myślą tak samo jak on i trzeba by było im tłumaczyć całe wątki myślowe, żeby za nim nadążyły. A miał wrażenie, że z Kolcolistnym Kwieciem było już lepiej dzięki ich treningom, w końcu nie pytał już dlaczego Bursztyn wybiera inne miejsca do ćwiczeń i nawet zerkał na pokazywane przez Bursztynka mrówki, gdy te znajdowały się w jakiejś ciekawej formacji. Ba, nawet kilka razy je skomentował i pochwalił!
Perspektywa tłumaczenia się wydawała się bardziej przerażająca niż pływanie w tę i we w tę, tak więc uczeń odwrócił się i wszedł z powrotem do wody. Niechętnie zmusił łapy do cięższej pracy i faktycznie wykrzesał z siebie lepsze tempo. Przepłynął tak spory kawałek, jednak w końcu narastające zmęczenie zaczęło dawać się we znaki i w końcu sobie odpuścił, wychodząc na mieliznę na środku rozlewiska i chwilę odpoczywając. Kolcolistne Kwiecie i tak powinien być zadowolony.
Wszedł do wody, by wrócić; jednak utrzymywał teraz spokojne tempo, rozglądając się po krajobrazie. Rzeka zawsze wydawała mu się dość piękna, zwłaszcza, że to nad wodą latało najwięcej ważek. Teraz też dwie unosiły się nad wodą, po jego prawej stronie. Promienie słońca migotały na ich trzepoczących skrzydłach, a niebieskie ciałka wyróżniały się na tle roślinnego brzegu. Przez chwilę podziwiał je, jednak jego bystry wzrok odnalazł grupę nartników, skaczących po wodzie. Zazdrościł im. Takie przemieszczanie musiało być wygodniejsze niż pływanie. Przystosowania owadów do poruszania się na różne, ciekawe sposoby były fascynujące. Długonogi na przykład zjeżdżał kiedyś z sufitu żłobka na samą ziemię bez żadnego uszczerbku na zdrowiu mimo jego malutkich – wtedy – rozmiarów.
– Jesteście trochę podobne do pająków – wymruczał cichutko.
Nartniki nie zmierzyły go dziwnym spojrzeniem, nie okazały niezrozumienia, tylko dalej spokojnie się przemieszczały. Ich cel był jasny, a świat spokojny i niezmienny. Ta chwila była dla Bursztynowej Łapy magiczna. Miał wrażenie, że nartniki rozumiały go lepiej niż koty – nawet nie wiedząc, co powiedział. Były świadome tego, że istniał, że wydał z siebie jakiś dźwięk. I to im całkowicie wystarczało. Zaakceptowały znajdującego się obok kocura i żyły dalej swoim życiem, odsuwając się jedynie poza zasięg fal, powodowanych przez jego przesuwające się ciało. Rozumiał to, oczywiście. Sam nie chciał ich przecież zalać wodą i skrzywdzić.
Gdy wrócił na brzeg Kolcolistne Kwiecie faktycznie go pochwalił, choć nie znaczyło to dla niego więcej niż ta cicha akceptacja od nartników, której doświadczył na rozlewisku. Wracali już do obozu, a on, ośmielony i pewniejszy siebie, postanowił zagadać mentora. W jakiejś zwykłej, kociej sprawie… O czym lubiły rozmawiać koty? W jego umyśle pojawiła się sylwetka Zmierzch. O przyjaźni? Ledwo co rano siostra próbowała go delikatnie przekonać, że powinien się bardziej otworzyć i znaleźć sobie przyjaciół, bo bliskie relacje są ważne, a on jest przecież dobry i koty to zrozumieją, gdy im na to pozwoli. Chyba sugerowała, że lubią go mniej niż by mogły… Ale które koty go nie lubią? Tym razem przypomniała mu się scena z jego pierwszego zgromadzenia, na którym przypadkiem wpadł na drogę Mandarynkowemu Pióru i został przez nią zwyzywany. Czyli Mandarynkowe Pióro najprawdopodobniej go nie lubiła. A przecież przyjaźniła się ze Zmierzch, o czym młodsza z kotek wielokrotnie mu wspominała. Czy to możliwe, że to o nią chodziło jego siostrze? Nie był do końca przekonany taką dedukcją, ale nic nie zaszkodzi wybadać sprawę. Właśnie, miał spróbować porozmawiać z Kolcolistnym Kwieciem…
– Myślisz, że Mandarynkowe Pióro lubi pająki? – odezwał się więc, zadając pierwsze pytanie, jakie przyszło mu do głowy.
Kolcolistne Kwiecie zmieszał się trochę:
– Oh, ja… Nie jestem pewien, ale nie sądzę… Sporo jest kotek, które się ich trochę boją…
– Mrówki? – Bursztynowa Łapa starał się nie zrazić po pierwszej próbie. Na pewno nie spędziła dość czasu obserwując pająki i to dlatego nie rozumie, że są cudownymi stworzeniami. Zresztą Długonogiego by polubiła, każdy by go polubił po bliższym poznaniu. Kolcolistne Kwiecie posłał mu jednak dość powątpiewające spojrzenie. – A chociaż ślimaki?
– Ślimaki… Nie sądzę, ale… – Mentor przez chwilę zastanawiał się intensywnie, rozglądając wkoło. – Może żaby…? Takie wiesz, zieloniutkie, jakich używa się do ceremonii ślubnej…
Bursztynowa Łapa pokiwał głową w zamyśleniu. Żaby na początek nie brzmiały źle. Mógł zagadać Mandarynkowe Pióro o jej ulubioną żabę, a następnie zachwycić ją swoją znajomością ich rodzajów i zachowań. Wiadomo, żaby nie były tak interesujące jak na przykład pająki, ale w kręgu jego zainteresowań znajdowało się miejsce dla każdego żyjątka.
Na wszelki wypadek na obserwację żab poświęcił cały swój wolny czas w ciągu najbliższych czterech dni. Żeby mieć pewność, że Mandarynkowe Pióro go nie zaskoczy i nie będzie pytać o coś, czego nie wie. A może też trochę dlatego, że żaby jednak były interesujące i gdy zaczął analizować kiedy się chowają, a kiedy odważnie wychodzą na brzeg to sam się wkręcił. W każdym razie minęły cztery dni, a on wpadł na jeszcze lepszy pomysł niż sama rozmowa o żabach – podaruje Mandarynce jedną! Złapał więc perfekcyjny okaz, zieloniutką i bardzo skoczną. Udał się do legowiska wojowników i po zapachu rozpoznał to należące do księżniczki. Położył tam żabę i postanowił czekać na przyszłą‐nową-przyjaciółkę.

[1075 słowa + nauka pływania]
[przyznano 22% + 5%]
<Mandarynkowe Pióro? Księżniczka i żaba Klanu Nocy… Zostaniesz moją żabunią?>

Od Bagietki CD. Mżawki

Kocie uniosło brewki. Zadane pytanie wprowadziło lekki chaos w młodym umyśle. Dziwne dreszcze na brzuchu miały swoją nazwę.
— Gilgocze.
Niebieska uśmiechnęła się lekko, wzdychając.
—To czeka rybych złodzejaszków.
Nowe słowo zawitało w kocięcym łebku.
— Złodziejaszków? — powtórzyło niepewnie.
Kotka spojrzała na sklepienie kociarni po czym znów na malca. Bagietka usiadło, próbując otrząsnąć się nazbieranej podczas zabawy ziemi. Nie była to łatwa sprawa. Pochłoniete skakaniem by otrzepać kurz, zapomniało słuchać odpowiedzi kotki. Dopiero widząc na sobie jej spojrzenie, połączyło kropki.
— Aaa... — pusty głos wydobył się z puchatego pysia. 
Trzeba było zamaskować niewygodny fakt przegapienia odpowiedzi, stąd też łepetynka zaczęła się głowić nad kolejnym nurtującym go aspektem życia.
— A co to mżawka? Bo inne koty tak mówią na ciebie. A ty przecież jesteś mama.
Mżawka zamilkła na chwilę. Więc kocię przypatrywało się jej uważnie, by usłyszeć odpowiedzieć na ów frustujące zagadnienie.
— Mżawka to taki drobny deszczyk. I moje imię. Każdy kot posiada własne imię, Bagietko.
Szok i niedowierzenie. Więc czy był kot o imieniu Mech? Albo ziemia. Albo legowisko? Tyle nowych zagadnień pojawiło się w drobnej główce. Wybranie kolejnego pytania stawało się coraz trudniejsze.
— Bagietka... Co to? — padło w końcu.
Mżawka uśmiechnęła się lekko, a jej wzrok znów gdzieś uciekł. Bagietka pobiegło w tamtą strone. Niebieska zdawała się być zaskoczona tym posunieciem. Bagietka zresztą też. Myślało, że biegnąc tam uda się złapać którąś z myśli mamy.
— Widzisz, to takie jedzenie, ale...— głos kotki gdzieś uciekł w chwili, gdy pod łapki zaplątała się kuleczka z mchu.
Jaka ona była miękka. Śmieszna. I krucha. Drobne paproszki wylatywały z niej po każdym dotknięciu. Bagietka starało się włożyć je z powrotem, ale kulka wciąż utrudniała to zadanie, gubiąc kolejne. Już chciało się poskarżyć kotce na złośliwość ów kuleczki. Bagietka. Miało dowiedzieć się czym jest bagietka. Wzrok pełen nadziei wylądował na szarym futrze. Szybko pobiegło do mamy.
— Masz oczka w podobnym kolorze.
— Bagietkowe oczka. — powtórzyło zadowolone. — A ty jak ziemia. Ziemne oczka... A co to Bagietka?

<Mżawko powodzenia>



Od Zimorodkowej Łapy CD. Mżawki

Zimorodkowa Łapa siedziała w legowisku medyka, porządkując zioła i wyrzucając te stare, bardziej zeschnięte i pożółkłe listki. Była pochłonięta przez swoje typowe rozmyślania, gdy wyrwał ją z nich dźwięczny głos. Odsunęła kupki nieco w bok i spokojnie wyszła z jaskini.
- Ikra cały czas kaszle... Kotewkowy Powiew powiedziała, że może powinnam się tu z nim wybrać - powiedziała do niej niebieska kotka, niedawno do nich przybyła. Nazywała się chyba Mżawka?
Zbliżyła się do kocurka, uśmiechnęła się delikatnie i go obwąchała. Po chwili wiedziała, co robić. Kocięcy kaszel, potrzebny będzie podbiał pospolity. Zerknęła na malucha, który patrzył się na nią z oczkami tak wytrzeszczonymi, że ledwie mogła się powstrzymać, by nie parsknąć ze śmiechu.
- AAAA! Mamo! Ta pani chce mnie zjeść! - mały zaczął się wyrywać z głośnym wrzaskiem, jakby go ze skóry obdzierali i ukrył się za mamą. Bo w końcu u mamy najlepiej - pomyślała.
- Nie bądź głuptasem, ona chce ci tylko pomóc - uspokoiła kociaka rodzicielka. Zimorodek lubiła patrzeć na szczęśliwe kociaki z ich matkami, jednak żałowała, że sama nigdy nie będzie mogła nią zostać. Taki już los medyka, wiedziała na co się pisze. Mama niebieskiego posłała jej przepraszające spojrzenie.
- Przepraszam, czasami jest trochę strachliwy, gdy weźmie się go z zaskoczenia. A tak właściwie, nie wydaje mi się, żebyśmy się poznały. Jestem Mżawka, chociaż to już pewnie wiesz - dopowiedziała kotka, po czym zaśmiała się nerwowo. - A ty nazywasz się Zimorodek, prawda?
- Prawda, prawda, jestem Zimorodkowa Łapa we własnej osobie. A ty, młody kawalerze, jak ci na imię? - spytała się młodszego, nadal wpatrującego się w nią nieufnie.
- Ikra - mruknął kociak.
- Cóż za piękne imię! - odpowiedziała kociakowi z uśmiechem. - A teraz zaczekaj chwilę Ikro, przyniosę ci zioła na ten okropny kaszel! - Szybko wbiegła do legowiska medyka, chwyciła dwa czy trzy listki podbiału i wróciła do czekających na zewnątrz Mżawki i Ikry.
- Proszę, to powinno ci pomóc! - Powiedziała do kociaka, dając mu listek. - Przeżuj dokładnie i zjedz, powinno pomóc! Bądź dzielny, na końcu czeka cię nagroda.
Kociak grzecznie zjadł zioło, a w tym czasie Zimorodek przyniosła ładny kamyk, który znalazła kiedyś nad rzeką. Miała nadzieję, że kociakowi się spodoba.
- Już zjadłem! - powiedział Ikra.
- Otwórz pyszczek - poprosiła, by sprawdzić, czy kociak na pewno całe przeżuł. - Okej, zjadłeś całe. Teraz nagroda. - Dała kociakowi kamyk. - Znalazłam kiedyś nad rzeką, mam nadzieję, że ci się spodoba tak samo, jak mi wtedy.
- Jest cudny! Jak już będę uczniem, też takich poszukam nad rzeką! - odpowiedział jej rozemocjonowany brzdąc.
- Co się mówi? - spytała się synka Mżawka. Ach te kociaki, zawsze zapominają o manierach. To dobrze, że Mżawka przypomina o tym młodego, w końcu chcą, by wyrósł na dobrego kota - skwitowała w myślach Zimorodkowa Łapa.
- Dziękuję pani! - powiedział do niej kociak, po czym z uśmiechem na pyszczku poszedł za mamą.

***

Mżawka siedziała przed żłobkiem i wpatrywała się w Bagietkę i Siwka bawiących się przed nim. Jej kocięta, Kijanka i Ikra, zostali już uczniami. Musiała być z nich naprawdę dumna.
- Hej, Mżawko! Co tam u ciebie? Jak ci życie mija, gdy Kijankowa Łapa i Ikrowa Łapa zostali uczniami, nie jest ci trochę nudno? - Zimorodkowa Łapa spytała się kotki.
- Dobrze, dziękuję. Może jest trochę mniej ciekawie, dla tych urwisów każdy dzień był nową przygodą, nie można się było z nimi nudzić - przyznała niebieska.
- Jak to jest, gdy twoje kocięta dorastają i wiesz, że kiedyś możliwe, że będą musiały walczyć dla klanu? - spytała się koleżanki. Zastanawiało ją, jak to by było mieć kocięta, patrzeć jak dorastają, stają się wojownikami i coraz bardziej pragnęła mieć kocięta, choć nie mogła.
- Trochę się tego obawiam, ale jednocześnie jestem dumna, że kiedyś moi synowie przysłużą się klanowi, który nas przyjął i dla mnie zawsze będą najwspanialszymi wojownikami pod słońcem.
- Ooo - odpowiedziała. Nie potrafiła tego zrozumieć tak dobrze, jakby tego chciała. - Wiesz, muszę ci się przyznać, iż mimo że jestem medyczką, bardzo pragnęłabym mieć kocięta, by móc czuć to, co ty. - Teraz ona też zaczęła obserwować bawiące się maluchy. Szkoda, że ona nigdy nie będzie mogła popatrzeć na kociaki, nigdy nie nazwą jej mamą i nie będzie mogła patrzeć, jak dorastają. Macierzyństwo to piękny dar, tak samo, jak bycie medykiem… Co by się stało, jakby kiedyś złamała zasadę kodeksu medyka i miałaby kocięta? Czy Klan Gwiazdy trafiłby w nią gromem z nieba, czy ukarał ją inaczej? A może nic z tym nie zrobił? Nie wiedziała, co o tym myśleć.

<Co o tym myślisz, Mżawko?>

[708 słów]
[przyznano 14%]

Od Siewczego Letargu

Nie wiedziała jak grzecznie odmówić siostrze kolejnej sesji jej porad. Doceniała troskę, jak i włożony wysiłek, ale czuła, że to tylko zmarnowany czas. Nic z tego nie rozumiała, a Jaskółka tylko się na nią irytowała. Atmosfera stawała się coraz gorsza. Z każdym dniem bardziej. Starała się unikać kotki, by zapobiec kolejnym treningom, ale nie miała gdzie się ukryć. 
— Siewko...
Niski głos wojowniczki sprawił, że położyła po sobie uszy. Była zła. Bała się odwrócić i spojrzeć jej w pysk.
— Dlaczego nie zjawiłaś się na czas? Co ty robisz? Co było tak ważne, że postanowiłaś mnie olać?
Szylkretka skuliła się jak małe kocie. Teraz czuła się jak potwór.— Przepraszam.
Jaskółka prychnęła.
— Zamiast przepraszać powiedz lepiej o co ci chodzi. Sama się nie domyśle. Więc lepiej wydukaj to z siebie.
Odpowiedziała jej jedynie cisza. Siewka zaciskała ślepia. Nie miała pojęcia, że tak zraniła kotkę. Dopuściła się tak okropnych rzeczy wobec swoich bliskich. Nie była wstanie wypowiedzieć ani słowa. 
— Tak myślałam.
Słyszała powoli oddalające się kroki kotki. Wtedy jeszcze nie wiedziała do czego to doprowadzi.

***

Jaskółka nie odzywała się do niej już od paru wschodów słońca. Siewka przyglądała się jej w milczeniu i cierpieniu. Poczucie winy narastało w niej. Mimo ziół coraz trudniej było jej zasnąć. Dławiła się tym stanem. Było tylko gorzej, z każdym uderzeniem serca.  Często kręciła się nerwowo przy kotce, ale kremowa tylko ją widząc odchodziła pospiesznie z wysoko uniesionym łbem. Nie umiała sobie z tym poradzić. Zapobiec pogłębianiu tego konfliktu. 
— Nieźle jej podpadłaś, co?
Siewka przestraszona odwróciła się do tajemniczego rozmówcy. Szylkretka. Niewiele starsza od niej. Znała ją skądś. Prawdopodobnie. Pokiwała łbem, kładąc po sobie uszy.
— Nie przejmuj się nią. W końcu jej przejdzie. — stwierdziła, siadając obok młodszej. 
— Na pewno? — miauknęła niepewnie Siewka, wpatrując się we własne łapy.
— Absolutnie. Zimno jest, pewnie sobie zadek odmroziła. Będzie cieplej to i jej humorki ustaną. Zobaczysz.

Od Mżawki

Wiosenny deszcz kropił z nieba, odbijając się od powierzchni wody. Słońce nie zdążyło jeszcze wstać, ale Mżawka już się obudziła. Nie mogła zasnąć z powrotem, więc wyszła na zewnątrz pooglądać świat. Od małego tak robiła. Wymykała się za plecami śpiącej jeszcze Kazimiery, aby zobaczyć, jak ostatnie gwiazdy na niebie chowają się, aby niedługo ustąpić miejsca ciepłym promieniom. Teraz wymykała się od kociaków, a nie od rodziców. Mimo faktu, że miała zagwarantowaną wolność (mogła przecież opuszczać żłobek kiedy chciała, wychodzić na spacery…), to i tak tkwiąc z maluchami całe dnie czuła się tak, jak w domu matki. Nie mogła się doczekać, aż zostanie uczennicą. Trochę krępowała ją wizja ponownego dzielenia legowiska z synami, tym razem uczniowskiego. Nie chciała, aby mieli wgląd na każdy aspekt jej życia, a to wydawało się… Trochę nieuniknione.
Przypatrywała się kropelkom uderzającym w rzeczną taflę. Zawsze lubiła ten widok, uspokajał ją. Czasem wraz z siostrami przychodziła podczas deszczu obserwować wodę w rzece czy kałużach. Bawiła się z nimi, aż nie odeszły do dwunożnych. Nie miała im tego są złe, z chęcią wtedy zrobiłaby to samo (teraz uznała, że już nie podoba jej się ta wizja, gdyż jest wbrew kodeksowi wojownika). Ale gdy spotkała je ponownie, wręcz błagała, aby przyjęły ją do siebie. Obie z zadbaną sierścią, wykarmione, zadowolone… Nie chciały jej zabrać ze sobą, bojąc się o reakcje właścicieli. Młoda Mżawka chciała tylko ciepła i bezpieczeństwa, tego, czego nie dostawała od matki i ojca.
— Dymko, nie możemy cię zabrać – wymruczała Pyzia – Naszym właścicielom się to nie spodoba.
Niebieska panicznym wzrokiem omiotła okolicę, wręcz padając siostrze do łap.
— Błagam – wychrypiała – Błagam, ja nie dam sobie rady! Oni mnie opuszczą! Tak za wami tęsknię, czemu nie weźmiecie mnie ze sobą? Coś mi się stanie, ja się ich boję!
Kotka wysunęła się jej spod pazurów, krzywiąc się.
— Proszę, nie bądź śmieszna. Wszystko będzie dobrze!
— Właśnie, posłuchaj swojej siostry – oznajmił wręcz zbyt radosny głos za nią, łudząco przypominający głos Kazimiery – Będzie nam się świetnie żyło!
Mżawka obróciła się, spoglądając na emitującą ciepłe światło postać matki. Zniknęły z niej wszystkie blizny, a jej futro było czyste, wręcz lśniące.
— Mamo! – załkała – Powiedz mi, że wszystko będzie dobrze!
— Oczywiście, dziecino – wymruczała starsza – Patrz, je też zabierzemy spowrotem! Jedzenia nam nie zabraknie, wszystko będzie idealnie – wskazała ogonem na jej siostry, które wręcz magicznie zmieniły wyraz twarzy oraz przyciągały swoimi ciepłymi uśmiechami.

— Mżawko! – z krainy marzeń wyrwał ją głos Baśniowej Stokrotki – Co ty tu robisz tak wcześnie?
— Nic takiego – odparła zmieszana i trochę zła, że koleżanka przerwała jej historię. Wolała by wrócić do tamtego, ciepłego świata.



Od Mżawki CD. Mandarynkowego Pióra

*przed zemdleniem mandarynki, na ich spacerze*

Słowa o podrywaniu liderki bardzo ja zaskoczyły. Kto by się śmiał coś takiego zrobić? I to jeszcze kot z innego klanu!
— Na Klan Gwiazdy, kto by się ośmielił to zrobić? – mruknęła, spoglądając na wojowniczkę – Cieszę się, że mnie tam nie było, skoro tyle chaosu ktoś narobił…
Mandarynka ledwo zwracała na nią uwagę, skupiając się głównie na polowaniu. Węszyła w powietrzu i rozglądała uważnie. Jednak karmicielce wcale to nie przeszkadzało, więc nadal paplała swoim łaciatym pyszczkiem o wszystkim i niczym.
— I to jeszcze ktoś z Klanu Klifu mówisz? Mam nadzieję, że dostał jakąś karę za to… Ale podziwiam za odwagę w sumie – miauczała, co chwilę spoglądając na towarzyszkę – Ehh… W ogóle, zawsze takie rzeczy się tam dzieją?
Zanim zdążyła uzyskać odpowiedź, to czającą się na myszkę wojowniczka nagle straciła siłę w łapach i przewróciła się. Zaalarmowana Mżawka doskoczyła do niej, delikatnie potrząsając ją łapką.
— Co się stało? – pisnęła zdenerwowana, patrząc na zamknięte pomarańczowe oczy – Mandarynko! Obudź się!
Spanikowała. Rozejrzała się w pośpiechu, szukając pomocy. Przecież musi tu ktoś być! Opuściła uszy, myśląc gorączkowo. Co jeżeli obwinią ja za to? Pomyślą, że skrzywdziłaby księżniczkę… Wygnają by ją jeszcze!
Nagle między krzewami mignęło jej jasno liliowe futro, które rozpoznała jako należące do uczennicy medyka.
— Zimorodkowa Łapo! – krzyknęła, a kotka wychyliła głowę spomiędzy gałązek – Pomocy, proszę! Mandarynkowe Pióro zemdlała!
Spojrzenie Zimorodek objęła panika i momentalnie znalazła się obok, pochylając się nad siostrą.
— Pomóż mi ją zanieść do obozu, proszę – miauknęła szybko medyczka, po czym obie kotki z trudem uciagnęły Mandarynkowe Pióro do obozu.
Tam od razu zrobiło się zamieszanie, każdy pytał, co się stało. Wojowniczka po chwili znalazła się w legowisku medyka, powitana przez znużone “Co znowu?” odwróconej plecami Różanej Woni. Dopiero gdy czarna odwróciła się, od razu przystąpiła do opieki nad Mandarynką wraz ze swoją uczennicą. Mżawka wycofała się na zewnątrz, gdzie została powitana przez samą Sroczą Gwiazdę.
— Co się stało? – zapytała zmieszanym głosem, zaglądając do legowiska – Słyszałam, że Mandarynkowe Pióro zemdlała.
Niebieska podniosła wyżej głowę, spoglądając w niewyrażające żadnej emocji, zielone oczy liderki. Nie mogła w to uwierzyć - sama władczyni do niej mówiła!
— Tak, to prawda – miauknęła, próbując opanować swoje zdenerwowanie – Byłam z nią na spacerze, i nagle się przewróciła. Naszczęście obok przechodziła Zimorodkowa Łapa, i udało się nam ją tu przynieść.
Czarno-biala westchnęła, łapiąc kontakt wzrokowy z Różą.
— To pewnie z przemęczenia – mruknęła, spoglądając z powrotem na Mżawkę – Jest bardzo oddaną wojowniczką. Dziękuję Ci Mżawko za pomoc, ale muszę przeprosić i porozmawiać z Różaną Wonią.
Nawet gdy liderka odeszła, karmicielka nadal stała w miejscu. Została pochwalona przez jej idolkę!

*wschód słońca później*

Siedziała wraz z Nimfą i Syrenim Lamentem niedaleko żłobka, co jakiś czas spoglądając uważnie na bawiących się tam Bagietkę i Siwka. Piastunka gdzieś wyszła, więc sama podczas rozmów z koleżankami musiała mieć na nich oko.
— Właśnie Syrenko – miauknęła niebieska, podnosząc pyszczek znad jedzonej przed nią ryby – Miałam ci się zapytać, jak tam idzie trening z Ikrą? Nie sprawia żadnych kłopotów? Zawsze był bardzo rozważny, ale no…
Pointka strzepnęła uszami, zamyślając się na chwilę.
— Nie no, dobrze nam idzie – odparła w końcu – Nie dużo zdążyliśmy zrobic przez to parę wschodów słońca, ale… Dogadujemy się.
Mżawka ucieszyła się na tą wiadomość. Jej synowie dostali świetnych mentorów! Najbardziej była pod wrażeniem wyboru liderki co do Kijankowej Łapy. Nie mogła uwierzyć, że jego mentorką był ktoś z rodziny królewskiej, a mianowicie Algowa Struga! Zastanawiała się, kto będzie ją uczył. Miała nadzieję, że nie będzie to ktoś, kogo nie lubi… Może rzeczywiście by się czegoś nauczyła. Nie to co u matki i ojca. Może trafiłby jej się ktoś ładny i przystojny, jakaś śliczna koteczka…
— To świetnie! – wyrwała się z zamyślenia – Jakbyś miała z nim jakieś problemy, to mów śmiało. Z chęcią z nim pogadam.
— Cześć mamo – mruknął przechodzący obok Kijankowa Łapa, wyglądając dość mizernie.
— Wszystko dobrze? – zapytała, liżąc syna po czole – Na Klan Gwiazdy, masz straszną gorączkę! Już, lecimy z tym do medyków.
Trąciła syna nosem w dobrym kierunku i poszła za nim. Może i było to dość śmieszne, że aż tak sterczała nad dobrem jej dzieci, mimo, iż nie byli już kociakami. Ale chciała, żeby czuli się kochani i mieli do kogo przyjść o pomoc, nie to co ona. Może trochę irytowały ją ich ciągłe, drobne problemy, typu nie złapana zwierzyna czy mokra sierść, to nakazywała sobie ich wysłuchiwać i służyć pomocą, nawet, jakby miało ją to boleć.
Gdy przekroczyła próg legowiska, od razu uderzył ją mocny zapach ziół.
— Witaj – mruknęła do Różanej Woni, krzątającej się wokół różnych roślin – Kijanka ma straszną gorączkę.
Medyczka mruknęła ze zrozumieniem i już po chwili pod jego łapy zostały podsunięte odpowiednie medykamenty. Mżawka w tym czasie podeszła do posłania, na którym leżała Mandarynkowe Pióro. Usiadła obok, przyglądając się zamkniętym oczom wojowniczki. “Biedna”, pomyślała, przesuwając ogonem po jej boku.
Nagle srebrna przeciągnęła się, strasząc karmicielkę. Powoli otworzyła jedno oko, a później drugie.
— Mżawko… Co się stało? – zapytała kotka ze zdezorientowaniem w oczach.
— Zemdlałaś… Wczoraj…
— Mhm…
Niebieska po chwili ocknęła się z zaskoczenia. Od razu powiadomiła siedzącą w legowisku medyczkę i podała rówieśniczce mech z wodą.
— Masz, musisz być spragniona – zmartwiona podsunęła jej kulkę tuż pod pyszczek – Różana Woń się tobą zajmie, ja już muszę iść.

*teraz*

— Przyniosłam Ci coś do zjedzenia – miauknęła uprzejmie, stawiając przed Mandarynką rybę – Mam nadzieję, że Ci zasmakuje.
Wojowniczka podniosła się z posłania, przyglądając się przyniesionej zdobyczy. Była uziemiona w legowisku medyka, aby na spokojnie doszła do siebie.
— Dziękuję.
— Lepiej się czujesz? – zapytała, siadając obok – Przestraszyłaś mnie wtedy.


<Mandarynko?>

wyleczony: Kijankowa Łapa

Od Karasiowej Ławicy

Karasiowa Ławica, ta głośna od pierwszych chwil życia, gadatliwa i przyjacielska istota, trudniejsza do opanowania w okresie dojrzewania, a wreszcie pewna siebie i swoich wartości, nie bojąca się ich wygłaszać wojowniczka – ucichła. Nie stało się to oczywiście z dnia na dzień, raczej powoli, wraz z przemijającymi porami, liśćmi opadającymi z drzew i śniegiem tworzącym zaspy. Żadne jej starania, walki o równość i szacunek dla czekoladowych nie przyniosły szczególnych rezultatów, może poza tym, że Krabowe Paluszki przeniosła swoje legowisko w okolice Biedronkowego Pola i Kruczego Szponu, a Ryjówkowy Urok nie odzywała się już prawie w ogóle do swojej pierworodnej córki. Sroczej Gwiazdy tak jakby nie obchodziło wszystko to, co Karaś rozgłaszała – nie zareagowała nigdy publicznie w żaden sposób, no chyba że jednak to jej zasługą było skłócenie Ryjówki z Karaś. Nieświadomie i pośrednio na pewno, w końcu Ryjówce bardzo zależało na znajomościach i relacjach z rodziną królewską. Jak widać bardziej, niż na relacji z córką. A Karaś przeżywała to… Niezbyt dobrze.
W głębi serca chowała też urazę do własnej siostry za towarzystwo w jakim teraz się obracała. Krabowe Paluszki nawet nie próbowała się już kryć z przyjaźnią z Różą, która przecież nienawidziła większości członków ich rodziny. Również poprawa relacji Krabik z Kruczym Szponem była dla Karasiowej Ławicy dość dużym zaskoczeniem. Ich czteroosobowa grupa z młodości, Karaś, Krabik, Cyranka i Kazarka – została rozbita i nie funkcjonowała już jak wcześniej. Szylkretka tęskniła za czasami, gdy czuła, że w bliskich kotkach ma wsparcie i mogła z nimi beztrosko spędzać czas.
Jakby na domiar złego przez długi okres czasu nie mogła spotykać się z Bijącą Północą, bo Klan Wilka stacjonował zbyt blisko granicy, by mogła się tam tak często znajdować sama i nie wzbudzać żadnych podejrzeń. I choć gdy tylko Wilczaki wrócili na swoje terytorium, kotki znalazły się na zgromadzeniu i powróciły do spotkań, ta sytuacja pozostawiła w sercu Karaś pewien rodzaj żalu i bólu. Zastanawiała się kim mogłyby dla siebie być z Północ, gdyby tylko urodziły się w tym samym klanie. I dlaczego to aż takie wbrew kodeksowi, że ma przyjaciółkę w innym klanie i chce się z nią widywać.
I to wszystko spowodowało, że Karaś najzwyczajniej na świecie się w sobie zamknęła. Może nie tak całkowicie, bo wciąż potrafiła być szczera z najbliższymi jej w tym momencie kotami, takimi jak jej brat czy Piórolotkowy Trzepot; spędzała też czas ze swoim ojcem – wdzięcznie unikając jakichkolwiek kłopotliwych tematów. Uśmiechała się do Bulwy, noszącego teraz dźwięczne człon Dryfujący, gdy tylko się mijali, jednak miała wrażenie, że ich relacja ma się gorzej, być może też z powodu Syrenki, która za Karaś raczej nie przepadała. Problemem była właśnie reszta klanu – Karaś stała się bardziej nieufna, tak jakby wszędzie węszyła dyskryminację, chcąc rzucać kotom krzywe spojrzenia już za samą pojedynczą rozmowę z kotami pokroju Różanej Woni czy Mandarynkowego Pióra. I gdzieś tam, na fundamentach bezradności, podejrzliwości i zranienia, zrodziła się w jej sercu apatia i zwątpienie. Ile można próbować, jeśli nie przynosi to żadnych skutków? Jeśli sprawia, że odwracają się od ciebie bliscy? Po co poświęcać wolny czas na dodatkowe patrole łowieckie, skoro klan, dla którego zdobywa się pożywienie, nie jest już miejscem, w którym można być szczęśliwym?
“Hej‐j, ja… Jestem już wojownikiem, nie musisz mnie aż tak bronić” – wymiauczał do niej kiedyś Skrzelowy Szept, po gwałtowniejszej kłótni Karasiowej Ławicy z Mandarynkowym Piórem i może to to przesądziło sprawę. Może nie była aż tak potrzebna, jak myślała? Przecież pamiętała plotki o ich planowanej rebelii… Co jeśli chciała pomóc, a w rzeczywistości jedynie szkodziła bratu? Gdy Kazarkowa Śpiewka zaginęła, odnalazła się, a następnie została uznana za zdrajcę i wypędzona z powrotem, Karaś nie próbowała zmienić zdania Sroczej Gwiazdy, mimo przywiązania do kuzynki i głębokiego smutku z powodu tego, co ją spotkało. Kazarka była czekoladowa – a to prawdopodobnie i tak urwało by wszystkie dyskusje. Karaś miała nadzieję, że tam gdzie się uda będzie szczęśliwa. I przeżyje życie, którego nie będzie żałować.
Coraz częściej zastanawiała się, czy ona sama będzie mogła kiedyś tak powiedzieć. Nie znalazła partnera i nie planowała rodziny, zresztą chyba nie czuła się tym zainteresowana, nawet jeśli wydawało jej się to nienormalne. Nie miała żadnych szans na bycie docenioną za pracę w klanie, jakiekolwiek awanse czy nic w tym stylu. Może najwyżej dostanie jeszcze jednego ucznia, za jakiś czas. Chyba brakowało jej celu…? Jeśli nie mogła walczyć o swoje ideały, co miała zrobić ze swoim życiem…? Próbowała wyobrażać sobie obraz “szczęścia”, znaleźć to, czego tak naprawdę chciała i potrzebowała. Ale chyba nie była jeszcze gotowa na to, żeby przyznać się przed samą sobą do tego, co jako jedyne niezmiennie ukazywało się jej wyobraźni.

Od Obserwującej Żmii (Obserwującej Gwiazdy) Do Jeleniego Puchu

*dawno temu, zanim Żmija miała miot z Ostem*

Tego dnia czarno-ruda została wyznaczona jako osoba, która miała zająć się Jelenim Puchem, gdy ten będzie wykonywał swoje obowiązki – mianowicie kopanie. To był pierwszy raz, gdy zostało jej powierzone to zadanie. Jak dotąd nie było jej dane poznać rudego więźnia. Mimo to słyszała o nim co nieco i wiedziała, że wychodził na kopanie każdego dnia zazwyczaj z jednym wojownikiem. Tego dnia padła jej kolej.
Podeszła do granicy dołu, a jej skośnym oczom od razu ukazał się więzień, który przekrzywił swój łeb na jej widok.
Patrzyła na kocura bez oka i o masie ubytków w futrze. Zdecydowanie cętkowany nie wyglądał jak zwykły burzak.
Mimo to, dla tortie widok ten nie był tak nietypowy, jak dla innych - w mieście dużo było kotów o masie blizn i innych ubytkach na ciele. W Klanie Burzy zdawało się to jednak być rzadsze.
— Dzień dobły — starszy od niej więzień przywitał się z nią.
— Dzień dobry. Jeleni Puch, tak? Różana Przełęcz mówiła, że mam cię zaprowadzić kopać jakieś dołki. Jesteś gotowy? — spytała, a na jej pysk wstąpił lekki, nieśmiały uśmiech. Słyszała co nieco o Jelenim Puchu. Wiedziała, że kiedyś rozszarpał starszych Klanu Burzy, podczas wojny, gdy był przetrzymywany przez wilczaków, stając się ich maszyną do zabijania. Wiedziała na szczęście, że kocur nie był już zdecydowanie tak niebezpieczny, jak wtedy – fakt że Różana Przełęcz zazwyczaj wyznaczała po jednym kocie do pilnowania go był jasnym tego sygnałem. Mimo to zdawała sobie sprawę z tego co zrobił i miała to na uwadze. Nie mogła w końcu stracić czujności.
— Tak — odpowiedział, kiwając głową, a następnie powiódł wzrokiem na gałąź, która leżała na obrzeżach dołu.
— Musi pani dać gałązkę w dół — poinstruował ją srebrny. — Ja wyjść, złapać ogon pani i iść za panią. Muszę ogon, bo bez ogon ja bać się. Zgubić. Świat wielki i stłaszny dla Jelonek.
Kocica spojrzała na wspomniany obiekt swymi skośnymi oczyma. A więc ten oddzielony od drzewa konar służył osobie będącej danego dnia strażnikiem do tworzenia drogi wyjścia dla więźnia poprzez zepchnięcie go. Miało to dużo sensu.
Tortie podeszła bliżej gałęzi a następnie pochyliła się i zepchnęła ją w dół.
— O! — sapnął zdumiony rudzielec, gdyż dopiero wtedy mógł dostrzec na jej grzbiecie blizny po wypalonym futrze i poparzonej skórze. — Pani też mieć ał, ał. Wilczak wyłwać futło? — zapytał zmartwiony, wychodząc z dziury nieco niepewnie i lękliwie rozglądając się po otoczeniu.
Zauważył jej blizny… nie lubiła, jak ktoś o nich mówił, jej przypominał... Od razu poczuła się w środku niekomfortowo.
— Nie, nie. To z dawien dawna... nie przejmuj się tym — stwierdziła. Przed oczami na chwilę pojawił jej się pożar, ten pożar, który pochłonął jej dawne życie. Pokręciła głową, odganiając tę myśl. Dopiero potem przypomniała sobie, że Jeleń musiał to widzieć, więc odwróciła się, by mógł załapać jej ogon, jednocześnie sprawiając, iż nie widział jej pyska — łap — machnęła kitą.
Rudy złapał za jej ogon i zamknął oczy. Ruszyli we wrzosowiska, a tortie nieco wolniejszym niż zwykle krokiem prowadziła ich w stronę dziury, którą to poprzedniego dnia zajmował się cętkowany. Przynajmniej według tego, co jej powiedziano. Czuła, że jednooki stawiał swe kroki uważnie.
Szli tak też, srebrny z zamkniętymi oczyma, do czasu, aż nie dotarli. Wtedy to więzień uchylił powiekę, a gdy tylko dojrzał dół, który ostatnio wykopał szybko do niego wskoczył z wyraźną ulgą.
— Uf... Stłasznie było. Dzięko, dziękuję za pomoc.
— Nie ma za co. To w końcu moje zadanie — stwierdziła czarno-ruda.
— Umie pani śpiewać? — zapytał zabierając się do powiększania dziury.
— Hm? — zdziwiła się — śpiewać?
Nie do końca rozumiała, skąd byłoby to pytanie, chyba że kocur chciał po prostu jakoś zacząć z nią rozmowę.
— Tak. Płaca w ciszy... smutna. A śpiewanie pomóc. Moja przyjaciółka Lew mi tak pomóc wyjść z dziuła i nie bać się świat. I Jelonek odkłył lubić śpiew — starszy wyjaśnił jej, przerzucając ziemie.
— Ah... hm... cóż... czy ja umiem śpiewać? Kiedyś może... coś tam śpiewałam... ale to było dawno temu — mruknęła, trochę niezgodnie z prawdą, bo przecież Margaretce coś tam kiedyś chyba zaśpiewała. Nie widziało jej się jednak śpiewać teraz, przy obcym kocie, więc taka wymówka była jej na łapę.
Syn poprzedniczki Różanej Przełęczy zatrzymał się i zadarł łeb w górę, patrząc na nią swym jednym okiem.
— Smutne musieć mieć pani życie skoło tełaz nie śpiewać, gdy kiedyś śpiewać. To tak jakby pani być dół. Sam. Bez nadziei i bez mamy... A pan... pan... — Wziął głębszy oddech, otrząsając się, grzebiąc łapą w ziemi zmieszany.
— Pan? — spytała tortie — kim jest Pan?
Więzień zadrżał na samą wzmiankę o nim.
— Pan. Mój pan. Pan litościwy, Pan dobły. Dawać jeść Puszek. Pan nauczyć łozkaz. Puszek wykonać. Jelonek bać się Pan. On zabłać oko — wymiauczał piskliwie.
Kronikarka ciut spięła się. Już wiedziała, o kim mówił. Pamiętała, co mówiono jej o tym, jak Jeleni Puch stał się taki a nie inny.
— A. O Mrocznej Gwieździe mówisz — zrozumiała — cóż, on chyba nie był dobry. Skrzywdził cię, porwał i wydłubał oko. To nie jest dobry 'pan'.
— Dobły! Najdobrzejszy! Najwspanialszy! — kocur wystraszył się, gdy kocica zaczęła mówić o wspomnianym źle. — Nie można mówić o Pan źle. Przyjdzie... Przyjdzie i da kałe. Błak am, am. Powolna śmiełć. Nie śmiej się z niego!
— Ale czyż on nie jest martwy? Nie skrzywdzi cię przecież z zza grobu — miauknęła, pomijając fakt iż wcale się z niego nie śmiała.
Cóż, zachowanie rudego przypominało to kotów skrzywdzonych przez innych tak bardzo, że w końcu pękły całkowicie... A takich w mieście było dużo. Jeleni Puch przeszedł piekło godne Betonowego Świata.
— Ja... słyszeć, że go nie ma. Ale... ja bać się i tak. On być Pan. On może włócić i dać kała. Ty nie znać go. Ja znać. On nie lubić jak kot obłażać jego majestat. Trzeba szacunek. Nawet jeśli odszedł.
Obserwująca Żmija zamilkła.
— Może... porozmawiajmy o czymś innym. Jak ci się ostatnio żyje? — spytała.
— Dobrze. Pożał przychodzić. My mocno się kochać. On Jelonka świat.
— Miło że masz kogoś tak bliskiego — stwierdziła — to dobrze że jest ktoś, kto cię wspiera i dzięki komu nie jesteś sam.
I od tamtych słów rozmawiali dalej jeszcze przez jakiś czas. Potem, gdy przyszła już pora na koniec pracy rudego, czarno-ruda zabrała go z powrotem do jego dziury.
Wiele się o nim mówiło. Ale musiała przyznać, że na niej kocur zrobił dobre wrażenie.

***
*niedługo po tym jak Żmija została liderką*

Wzięła ze stosu większego ptaka, nim wyszła z obozu, kierując się w stronę zdecydowanie dalej niż ten Koszatniczki położonego dołu. Dziury, która powstała już dość dawno temu i była od tamtego czasu czyimś domem.
Domem kogoś, kto był wyrzutkiem.
Żmija mało rozmawiała z Jelenim Puchem. Przez ostatnie księżyce to praktycznie wcale.
Postanowiła tego dnia jednak, tak jak już o tym myślała wcześniej i o czym już postanowiła, porozmawiać z kocurem ze względu na coś ważnego.
— Kto tam? — zawołał jednooki z dołu, słysząc, że ktoś się zbliża.
Żmija podeszła do krawędzi dziury tak, że Jeleń mógł ją zobaczyć.
— Dzień dobry, Jeleni Puchu — miauknęła — przyniosłam ci posiłek, mam nadzieję, że posmakuje — powiedziała, po tych słowach chwytając ptaka i zrzucając go do dołu.
— Dziękuję! — stary już kocur od razu wziął się za posiłek, pochłaniając go w kilka chwil. Kiedy oblizał pysk, zadarł łeb w górę i zapytał. — Iść tełaz na kop, kop? Dawno nie być na kop, kop. Czemu nie?
— Akurat nie przybyłam tutaj, by zaprowadzić cię na miejsce do kopania — powiedziała przyjaźnie czarno-ruda kocica, nie odpowiadając na jego pytanie, siadając. — Zamiast tego, chciałabym porozmawiać — wyjaśniła, by po tych słowach na chwilę przerwać — co u ciebie? — spytała.
— Och... A dlaczego ja nie kopać? Coś się stało? I u Jelonka dobrze, chociaż krzyż pobolewa. Śmiejemy się z Pożałem, że niełudziejemy, bo mamy siwe włoski — zażartował.
Chciała najpierw z nim porozmawiać bardziej normalnie, ale nie dawał jej większego wyboru.
— Bardzo się cieszę, że tak dobrze razem się wam spędza czas — stwierdziła na wzmiankę o Leśnym Pożarze. Po tym musiała już przejść do odpowiedzi na jego pytanie. Z jej pyska uciekło ciche westchnięcie, a kocica nieco zniżyła spojrzenie — w Klanie... źle się zadziało. Różana Przełęcz zmarła. I przez to właśnie posypała się lawina wydarzeń.
— Och! To wyjaśnia błak kopu, kopu! Ona lubiła jak ja kopać. Bałdzo była szczęśliwa. I... kto tełaz jest lideł? — dopytywał.
— Cóż... tak niespodziewanie wypadło, że ja — stwierdziła kocica, unosząc nieco spojrzenie na rudego z przywdzianym przez nią uśmiechem, może nieco niezręcznym. Raczej się tego nie spodziewał. Ale jego pytanie na pewno przyszło by prędzej czy później w tej rozmowie. Przyszło prędzej. Starszy zamrugał zaskoczony.
— Ty? A jesteś gwiazdką czy przełęczą? — Przekrzywił łeb.
Zadał całkiem śmieszne pytanie.
— Gwiazdką, gwiazdką — miauknęła od razu z już normalnym uśmiechem — dawniej nazywałam się Obserwująca Żmija, teraz już jestem Obserwującą Gwiazdą — wyjaśniła.
— Pasuje! Bo ma pani oczka i pani patrzy! — stwierdził radośnie. — Czyli... ja już nie mam kopać? To chciała pani mi powiedzieć?
— Jak sam zauważyłeś... starzejesz się, czego oznaką są siwe włoski. Już od dawna kopiesz doły i przejścia w tunelach. Czy nie uważasz, że to czas, aby to się skończyło? — spytała przyjaźnie.
Kocur był więźniem już sporo czasu. Od słynnej wojny czterech klanów. Dłużej niż sama Obserwująca Gwiazda była w Klanie Burzy. Dłużej niż rządy Różanej Przełęczy. I zdecydowanie nie był już tak niebezpieczny, jak kiedyś.
— No... w sumie cołaz mi ciężej... wole spać z Pożałem na słoneczku... i jeść pycha am, am... tylko... tylko Łóżana Przełęcz mówiła, że mam się na coś przydać! Bym nie był dałmozjad, bo to osłabia klan! No i... w Klanie Burzy mnie nie lubić za to co ja złobił dawno temu... — jednooki położył po sobie uszy.
— Oboje dobrze wiemy, że nie byłeś wtedy sobą. Dawniej byś tego nie chciał, i teraz też byś nie chciał zrobić tego ponownie, prawda?
— Pławda. Jelonek grzeczny — potwierdził.
— Od księżycy nikogo nie zaatakowałeś według mojej wiedzy. Uspokoiłeś się, udało ci się wygrzebać. Jesteś stabilny. Byłeś już w stanie wielokrotnie wychodzić, w celu kopania, jeden na jeden z kotami i żadnemu się nic nie stało. Przechodziłeś przez otwartą przestrzeń. Trzymając się kogoś i raczej nie rozglądając, ale jednak. Z tego co rozumiem, to dalej nie lubisz otwartych przestrzeni, mam rację? Jak daleko twoje negatywne odczucia wobec nich sięgają obecnie?
To była ważna informacja do posiadania. Potrzebna jej była wiedza, jak bardzo był oswojony z rozciągającą się wokół przestrzenią. Klan Burzy był głównie porośnięty wrzosowiskami i trawami. Niestety… terytorium burzaków nie było zdecydowanie dobrym wyborem dla kota takiego jak Jeleni Puch. Las bez wątpienia byłby dla niego lepszym miejscem.
— Tak... one są stłaszne... takie... duże... nie czuje się bezpieczny, bo ktoś może złobić atak z zaskoczenia! A ja bać się, że atak spławi, że puszek włóci...
— Boisz się... ataku z zaskoczenia. A czy nie trudniej jest czasem zaskoczyć kogoś na otwartym terenie, gdzie widać więcej, niż na przykład w lesie, gdzie jest pełno kryjówek? Za drzewami, krzewami... u nas są praktycznie tylko trawa i wrzosy. Nie ma tak wiele miejsc, gdzie by się można było ukryć. Oczywiście też w lesie łatwiej o coś zaczepić, wydać dźwięk... noi gałęzie, zaschnięte liście, one wydają hałas. To troszkę wyrównuje poziom, ale i tak. Oczywiście, twoja perspektywa na to jest ważna. I cóż... nie posiadasz jednego oka, więc na pewno łatwiej zajść cię z tej strony... — na moment przerwała, zastanawiając się — Rozumiem twoje obawy. Też nie chciałabym, byś zrobił krzywdę współklanowiczom. Ale z drugiej strony... żyjesz w dole już od długiego czasu, z dala od reszty. Oczywiście, są to dodatkowe bodźce... ale nie uważasz, że mogłoby być dobrze żyć w obozie, z resztą kotów?
— Obóz? — Otworzył pysk w szoku. — Bliżej Pożała? I innych kotów? Ja... nie wiem... A będzie tam dziuła?
Zdziwiło ją jego pytanie. *
— Obecnie wewnątrz obozu nie ma... dziury — powstrzymała się przed powiedzeniem że "nie mamy obecnie wolnej dziury" ze względu na sytuację z Koszatniczką, mimo faktu, iż jej dziura nie była w obozie, a obok niego — chciałam... dać ci inną rolę, sądzę że to już na to najwyższy czas, spędziłeś tutaj sam dość dużo czasu. Konkretniej to myślałam o roli Wojownika, albo Starszego.
— Nie ma? — Cofnął się przejęty. — Jak nie ma dziuły to ja nie idę obóz. Ja chce dziuła. Jelonek bezpieczny. Mogę być stałszym jeśli to nie płoblem, o ile Pożał też będzie. My łazem tworzyć jedność. Szczęście i miłość.
— Leśny Pożar jest już starszym, więc w takim wypadku będziecie mogli spędzać ze sobą dużo czasu — stwierdziła, z uprzejmym i przyjaznym uśmiechem na pysku — co do dziury... trzeba będzie coś wymyślić.
— Można kopu, kopu — zasugerował jej rozwiązanie.
Skinęła lekko głową, na potwierdzenie, że usłyszała i zrozumiała. Musiała się jeszcze zastanowić nad tą... dziurą.

***
*czasy obecne*

Wraz z Kukułczym Skrzydłem, Bobrzym Siekaczem, Piaszczystą Zamiecią, Brzęczkowym Trelem i Leśnym Pożarem kierowali się w tereny Klanu Burzy, znaną sobie ścieżką. Obserwująca Gwiazda zamiar i rozmowy miała nareszcie zamienić w czyn.
Planowała to od dawna, ale niestety życie i wypadki nie były korzystne – w czasie, w którym początkowo miała przenieść Jeleni Puch do obozu i ogłosić go starszym, srebrny rudzielec się pochorował. Oczywiście, kocur został wyleczony przez medyków klanu i wyzdrowiał, niestety jednak pojawiły się następne problemy – zaginięcie Pszenicznej Łapy na jednym ze zgromadzeń, przez które musieli wysyłać za nią patrole poszukiwawcze a mimo to zbłąkana kotka znalazła się z powrotem na ich terenach dopiero po następnym zgromadzeniu, potomkowie Płomiennego Ryku, z których licho wie co ostatecznie wyrośnie, Salamandra, teraz już Czuwająca Salamandra, z której postępów w szkoleniu Żmija przestała być zadowolona, gdy trening jej córki i następczyni w rodzinnej wiedzy o gwiazdach trwał i trwał a ta robiła zdecydowanie niewystarczające postępy, zawodząc tym samym swą matkę i prowadząc do jej ogromnego niezadowolenia, co dało skutek, bo kotka w końcu ukończyła swój trening jakiś czas po pierwszym zgromadzeniu, na które Obserwująca Gwiazda, ze względu na brak postępów ją nie zabrała. Do tego sprawa z treningiem Kwiecistej Łapy, która to ostatecznie przestała się szkolić na wojowniczkę i tym samym być uczennicą jej syna z pierwszego miotu, Obsmarkanego Kamienia i zmieniła drogę na przewodnika, do tego fakt, że pozostała dwójka jej dzieci może i nie była tak daleko do mianowania, jak wcześniej Salamandra, ale również była już starymi uczniami, co zdecydowanie się Obserwującej Gwieździe nie podobało, choć nie zaczęła tego jeszcze okazywać tak samo jak wobec córki, która miała zostać Kronikarzem i była jej małą kopią… a do tego jeszcze jakiś czas wcześniej Jeleniemu Puchowi zdrowie znów tąpnęło, przez co nawet zdolności organizacyjne Obserwującej Gwiazdy nie mogły pomóc i musiała tylko czekać, aż rudy się wykuruje.
Ale w końcu dzień nadszedł, Jeleń wyzdrowiał, mogła go teraz przenieść do starszyzny. Miała jeszcze dużo, ale wraz z jego chorobą poza równaniem, mogła przeprowadzić jego zmianę rangi.
Rozmawiała już jakiś czas temu z Piaszczystą Zamiecią, który zdawał się nie mieć nic przeciwko wypuszczeniu Jeleniego Puchu – oczywiście ostateczna decyzja należała do Obserwującej Gwiazdy, ale mimo to miała zamiar z nim o tym porozmawiać, a gdy to zrobiła, kremowy kocur przyjął jej plany dobrze, uznając, że postępowała właściwie, dając już staremu więźniowi spokojną starość. Uprzedziła również wcześniej Kukułcze Gniazdo, Bobrzy Siekacz i Gradowy Sztorm, że będzie potrzebowała ich pomocy z całą operacją, co ci przyjęli. Bobrzy Siekacz przewodził kotom, które wykopały dół w legowisku starszyzny, specjalnie dla jednookiego rudzielca, który nie miał zamiaru pójść do obozu, jeśli tam dziury nie było.
Przy okazji zleciła wykopanie jeszcze jednego, „zapasowego” dołu „na wypadek gdyby potrzebowali go dla Jeleniego Puchu na zapas”. Prawdziwy cel był zgoła inny – już dawno temu bowiem uznała, że takiej dziury zleci stworzenie. Miała być ona specjalnym narzędziem do temperowania charakterów *pewnych* osobników.
A tak dokładniej to Płomiennego Ryku i potencjalnie jego dzieci czy innych kotów, które zaczęły by robić bałagan.
Po jakimś czasie dotarli do starej dziury, w której siedział jeszcze starszy kocur, swym jedynym, niebieskim ślipiem wypatrujący przybycia kotów, które miały go zabrać do obozu, w którym nie był od tak wielu księżycy.
Leśny Pożar od razu podszedł do dołu, zwracając się do swego partnera:
— I jak, jesteś już gotowy? Dobrze się czujesz? — spytał, a Obserwująca Gwiazda lekko przysłuchiwała się ich rozmowie, jednocześnie zwracając się cicho do pozostałych kotów:
— Pamiętajcie, Jeleni Puch nie będzie patrzył pod łapy więc musimy iść powoli i ostrożnie. Jakiś czas też nie wychodził, więc prawdopodobnie trzeba będzie dawać mu przerwy. Jeśli zacznie się denerwować, będziemy musieli znaleźć osłonięte miejsce i się tam zatrzymać. Bobrzy Siekacz wie gdzie są wejścia do tuneli i specjalnie jeszcze zbadał okolice naszej drogi, więc w takim wypadku nas tam zaprowadzi. Wszystko jasne? — spytała, a po otrzymaniu odpowiedzi od członków pochodu, wróciła w miejsce bliższe krawędzi dziury, obserwując, jak kocur wychodzi pierwszy raz od dawna ze środka, by następnie szybko chwycić się ogona Leśnego Pożaru i zacisnąć oczy.
Ruszyli w drogę powrotną do siedziby burzaków w akompaniamencie pewnego wiatru, który czochrał wystające spod śniegu i pluchy źdźbła traw i końcówki wrzosów oraz innych roślin, które stanowiły jednak mniejszość w porównaniu z dwoma poprzednimi.
Jeleni Puch zdawał się jak najszybciej chcieć dotrzeć do obozu, tak też odpuścili sobie większe przerwy i dotarli bez faktycznych postojów.
Od razu przywitały ich spojrzenia klanowiczy, którzy dość szybko dostrzegli kota wyróżniającego się z pośród często widzianej szóstki. Zabliźniony kocur bez jednego oka i futra w nie jednym miejscu na ciele, który widocznie się zestarzał. Niewiele kotów pamiętało go z czasów zanim Mroczna Gwiazda, a wraz z nim wilczaki porwały kocura, okaleczyły na wszelkie sposoby i zamieniły go w bestię. Tak większość miała tylko taki jego obraz.
Srebrny kocur widocznie był zestresowany, kuląc i kryjąc się za Leśnym Pożarem, nieraz pod jego ogonem, zerkając na koty wokół z obawą. Obserwująca Gwiazda powiedziała coś jeszcze do kotów, z którymi przybyła, po czym ruszyła w stronę Wieży.
Czas na ogłoszenie.
Kocica ruszyła po schodach Skruszonej Wieży na swoje piętro, mijając przy tym wejście do legowiska medyków. Szybko acz ostrożnie stawiała łapy i równie szybko znalazła się wyżej, przechodząc następnie koło legowiska i ruszając do okna.
Członkowie klanu zaczęli się zbierać. Wcześniej stali wokół, rozproszeni acz w dystansie, teraz część z nich zaczęła tworzyć grupki a więcej kotów powychodziło z legowisk, by zobaczyć, co takiego się działo, stając się częścią rozproszonego tłumu.
— Niech wszystkie koty zbiorą się pod Skruszoną Wieżą na zebranie klanu! — zawołała donośnie. Obserwowała, jak koty zbierają się bliżej Wieży, zaczynając wypełniać obóz i tworząc bardziej zbity tłum. — Koty Klanu Burzy! Większość z was już pewnie zauważyła, że Jeleni Puch przybył do obozu. Pierwszy raz od bardzo dawna — zaczęła, lustrując spojrzeniem tłum— jednakże, jak widzicie, nic złego nie robi. I nie zrobił już od wielu księżyców — stwierdziła — jak wiecie, przez długi czas mieszkał w dole wykopanym specjalnie pod niego na wrzosowiskach. A to było głównym tego powodem. Obawa, iż może stanowić zagrożenie. Niegdyś było to bezsprzecznie prawdą, ogromna część z was chyba kojarzy, dlaczego taka decyzja została podjęta. Teraz jednak jest inaczej. I było już od dawna — mówiła dalej, w odpowiednim tonie, by nawet koty stojące dalej słyszały, co mówiła — Jeleni Puch nie zaatakował nikogo przez całe życia wielu z tu zebranych. Już dawno temu przestał być tym, kim był, gdy powrócił do obozu podczas wojny. Przeszedł wiele. Ale się podniósł. Przez długi czas po jego powrocie do nie bycia większym zagrożeniem pracował dla Klanu Burzy tak, jak umiał i jak kazała mu Różana Przełęcz. Ale by kopać doły i wszelakie dołki na terenie Klanu Burzy, a także zajmować się tunelami, musiał wychodzić poza swą dziurę, w której był trzymany dla bezpieczeństwa. A mimo to nikogo nie skrzywdził. A koty wiele razy przez księżyce wychodziły z nim sam na sam. Właściwie, stało się to rutyną już dawno temu. Jeśli to, że Różana Przełęcz nie bała się go puszczać z jednym wojownikiem na raz nie świadczy o tym, że przestał być zagrożeniem jak kiedyś, to nie wiem, co by mogło. — przerwała, unosząc wyżej głowę — Jeleni Puch przez wiele księżyców służył Klanowi Burzy. Najwyższa pora, by mógł wrócić do obozu, siedziby nas, burzaków, w którym nie był od tak dawna, by zaznał zasłużonego odpoczynku, nie będąc z dala od całej reszty Klanu w dole, tylko tutaj. — po tych słowach przeniosła swe spojrzenie na srebrnego kocura — Jeleni Puch wraz z dniem dzisiejszym otrzymuję rangę pełnoprawnego starszego Klanu Burzy. Od dzisiaj będzie mieszkał w legowisku starszyzny, wraz z innymi starszymi i Leśnym Pożarem. Jeleni Puchu — zwróciła się do kocura — od dzisiaj oficjalnie przechodzisz na zasłużoną emeryturę.

<Jeleni Puchu?>


*Ale osobiście sądzę, że powinna była się tego spodziewać…
Tak samo jak ja pisząc to rp z Avo XD

Nowy członek Klanu Gwiazdy!


Powód odejścia: Decyzja administracji
Przyczyna odejścia: Starość

Odszedł do Klanu Gwiazdy!

Od Ćmiej Łapy CD Zaćmionej Łapy

Czuła ogromny wstyd. Fakt, że siostra dostrzegła jej niepewność i wahania sprawił, że gula zalegająca w jej gardle, którą udawało się kotce trzymać w ryzach, znów zaczynała rosnąć, pęcznieć. Jaka ona była głupia i dziecinna... Inne koty rwą się wręcz aby wyjść z obozu. Ciągną je niespotykane wcześniej wonie i widoki. Chęć poznania nowych terenów, zasmakowania nowych smaków, wtopienia zmysłów w nowe zapachy i dźwięki, była niczym kocimiętka. Dla Ćmy były to jednak kuleczki cisu... Plątały jej żołądek w ciasny supeł, ściskały pierś i stroszyły futro. Co też musiała myśleć o niej Zaćmienie... Co musiały myśleć obie medyczki... Wydawały się być niezwykle wyrozumiałe i cierpliwe. Nigdy nie naciskały, aby Księżyc opuszczała zanadto swoją strefę komfortu. Wychodziły z założenia, że poprzez stworzenie bezpiecznej przystani dla rozedrganej emocjonalnie uczennicy, ta sama obdarzy je zaufaniem i otworzy się na nie, tak samo jak na świat ziół i leków. Już teraz było widać efekty. Jeśli przydzielone niebieskiej zadanie nie wymagało interwencji medycznej, radziła sobie znakomicie. Składzik nie miał przed Ciemką żadnych tajemnic. Potrzebowała jeszcze tylko wiedzy i pewności w opanowane już umiejętności.
Bardziej skrępowana czuła się przy siostrze. Zazdrościła jej. Och! Jakże ona zazdrościła jej wszystkiego! Szylkretowa była idealna w każdym calu. Potrafiła świetnie rozmawiać z każdym kotem, młodym czy dorosłym, kiedy z pyska Księżyc ledwo wychodziły pojedyncze słowa. Wiedziała, co powiedzieć, kiedy powiedzieć i w jaki sposób dobrać wyrazy, aby wszystko zostało zrozumiane w taki sposób, jaki tego chciała. Nie ponosiły ją czarne myśli; a przynajmniej tego nie okazywała w sposób tak otwarty, jak mniejsza. Ćmia Łapa kochała i podziwiała Zaćmienie całym sercem; siostra była jej stuprocentowym autorytetem. Co mogła zrobić, żeby być jak ona? Czy było to w ogóle możliwe?

"Co ty sobie w ogóle znowu wymyśliłaś? Jesteś komiczna, no i głupia aż do porzygu! Spójrz na siebie i sama udziel odpowiedzi. Nie rób z siebie większej ofiary i przyjmij do wiadomości, że nigdy nie będziesz jak ona. Życie jest prostsze gdy zaakceptujesz porażkę"

Zacisnęła zęby. Głos miał rację... Pomysł, że będzie w przyszłości, choć w cząstce tak uzdolniona w mowie i obyciu, jak Zaćmienie, była mniejsza od śladu nornicy. Jeśli będzie karmiła się takimi mrzonkami i złudnymi nadziejami, tylko się niepotrzebnie rozczaruje. Czuła politowanie do samej siebie. Znała siebie i swoje "ułomności". Były nie do przeskoczenia, nie do pokonania. Musiała zaprzestać tej walki i skupić się, żeby być najlepszą wersją siebie; nie najlepszą, wyimaginowaną, wymyśloną wersją kota, którym nigdy się nie stanie. Każdy ma jakieś ograniczenia; znała swoje.
Była wdzięczna, że Gwiezdni dali jej możliwość rozwoju. Pokazali jej, że może być przydatna i nawet całkiem szanowana. Nikt nie wytykał jej palcami, nie szeptał za plecami (a przynajmniej o taki sytuacjach nie została poinformowana). Jasne, od czasu do czasu Promienna Łapa wpadał do lecznicy i rzucił w jej stronę jakimś żartem, który zostawiał igiełkę w sercu koteczki, ale szybko niczym niezmącona miłość do braciszka, koiła i pomagała się jej z nią uporać. Podobne odczucia miała do siostry. Zrobiłaby dla szylkretowej wszystko, dosłownie wszystko. Gdyby musiała, rzuciłaby się, bez zawahania w otwarte morze, aby ocalić kolorowe futerko. Oddałaby jej swoje blade oczy, żeby mogła wciąż patrzeć na zieleniące się wzgórza. Oddałaby nos, any czuła zapach rześkiej, porannej bryzy. Oddałaby uszy, tylko dlatego, że wie, jak kocha wczesny śpiew wesołych świergotek. Nawet skórę by z siebie zdarła, jeśli to uchroniłoby Zaćmioną Łapę od zimnych nocy.

Pora Zielonych Liści zapowiadała się pięknie. Obfite opady śniegu poiły teraz zmarzniętą glebę i przygotowywały ją do przyjęcia ogromnych pokładów słonecznego blasku i wydania obfitych plonów. Nawet w obozie robiło się jakoś bardziej zielono; jakby życiodajna siła wpłynęła i na lite, kamienne ściany i posadzkę. Z każdym krokiem, który przybliżał grupkę kotów do wyjścia, nasilały się zapachy, a dźwięki rozbrzmiewały słodkim tonem. Czy faktycznie jest się czego bać?
Bławatkowy Wschód waz z ich bratem szli przodem. Nie rozmawiali zbyt wiele, ale Księżyc znała Pełnie i jego zachowania, więc nie zdziwiło ją to zbytnio. Mimo to chciałaby, żeby jakieś wesołe rozmowy zagłuszyły niezręczną ciszę. Było niezręcznie. Nie wiedziała, czy to tylko jej odczucie, czy może szylkretka idąca przy jej boku by się zgodziła. Pytać zamiaru nie miała. Postanowiła, że całą uwagę skupi na rozglądaniu się w poszukiwaniu aksamitki, którą tak bardzo, jak słyszała, chciała ujrzeć siostra. Bardzo to zdziwiło Ćme. Nie była w stanie pojąć jakim cudem ta nigdy nie zwróciła uwagi na śliczne pomarańczowe kwiecie, które wręcz migotało na tle innych, ciemnych i zielonych roślin. Musiała to zmienić. Była pewna, że jej się spodoba; ma kolor podobny do jej rudych łat.
Ze wzrokiem wlepionym pod łapy, szła wolnym krokiem, nie zdając sobie sprawy, że powolutku zostaję w tyle, Była tak bardzo skupiona na poszukiwaniach czegoś, co może mieć jakiekolwiek zastosowanie w kąciku medyczek, że nie zwróciła uwagę na coraz cichsze odgłosy kroków. Właśnie schodzili z kamiennych, prowizorycznych schodków, które prowadziły do obozu, gdy gdzieś w oddali mignął jej ognisty płatek. Wytrzeszczyła wzrok. Jakże się ucieszyła! W kościach czuła, że jest to właśnie ta aksamitka, o której wspominała Czereśniowa Gałązka. Aksamitka specjalnie dla Zaćmionej Łapy. Bez namysłu, bez rozejrzenia się czy zbadania sytuacji, Ćmia Łapa ostrożnie zboczyła z wcześniej obranej ścieżki i zaczęła stawiać niepewne kroki na kamieniach. Niektóre chybotały się, inne wciąż oprószone były śniegiem lub, co gorsza, oszronione lodową powłoczką. Bała się skręcenia łapki czy zdarcia poduszeczki, ale wizja okazania pierwszego kwiatuszka siostrze i medyczkom pchała terminatorkę do przodu. Krok po kroczku, skok po skoczku, brnęła, nie zdając sobie sprawy, że reszta dopiero zauważyła, że najmniejsza gdzieś zaginęła. Srebrno-białe futerko idealnie maskowało się między zimowymi skałkami; nikt nawet nie zwróciłby uwagi, że jedna z nich wydaję się być bardziej ruchliwa niż standardowy kamyk.
W końcu dotarła. Krzak faktycznie opstrzony był pomarańczowymi kwiatuszkami. Uśmiechnęła się szczerze i wesoło. Zaczęła zrywać całe pnącza i odkładać je na bok. Leku nie było dużo; ledwie kilka łodyżek. Zawsze to coś. Księżyc wzięła je do mordki i dopiero zauważyła, że nie ma zielonego pojęcia, gdzie podziała się cała reszta jej grupki. Serce zabiło jej mocniej. Panika uderzyła do głowy i ścisnęła gardło. Jedynie fakt, że szum wodospadu był głośny, a uderzenie wody o tafle czuła nawet pod poduszkami, pomagał zachować resztki trzeźwego myślenia. Jedyne co wydawało się mądre i sensowne to powrót tą samą ścieżką. Zaczęła wspinać się po zimnych głazach. Bolały ją paliczki i pazurki, które wbijała non stop do twardej powierzchni. Chciałaby teraz stać na ciepłym, miłym mchu. Przebierała nogami tak szybko, jak tylko umiała bez natychmiastowej wywrotki. Była zmęczona i zdyszana, brakowało jej tchu. W końcu udało się wrócić na główny szlak prowadzący w dół. Panika wydała się bezsensowna, ponieważ u stóp tego małego kamiennego zbocza stała pozostała trójka i rozglądała się pośpiesznie, najpewniej w poszukiwaniu właśnie bladookiej. Na widok kotki całej i zdrowej Bławatkowy Wschód widocznie odetchnął; byłoby kiepsko, gdyby uczennica, którą dostał pod opiekę na niewielką część dnia, zdążyła zaginąć lub zrobić sobie krzywdę w pierwszych chwilach. Brat nie wyraził większej ulgi, ale Zaćmienie wręcz odwrotnie; podbiegła prędko do niebieskiej i zaczęła chodzić wokoło, oglądając i sprawdzając stan jej zdrowia, jakby co najmniej wróciła z potyczki ze wszystkimi złymi duchami z Miejsca, Gdzie Brak Gwiazd. 
— Siostrzyczko! Nie możesz nawet sobie wyobrazić, jak się martwiłam! Jak wszyscy się martwiliśmy! Nie możesz tak postępować, Ćmia Łapo. To bardzo nierozważne, zwłaszcza dla kogoś, kto jest momentami tak nieporadny jak ty. Kochana siostrzyczko, obiecaj, że będziesz się już nas trzymać, dobrze? — powiedziała zmartwiona; trochę zbyt zmartwiona. Srebrna poczuła ukłucie w sercu. Sprawiła im przykrość; oczywiście... Zwiesiła wzrok, a kątem oka dostrzegła zieloną łodygę, co przypomniało jej, że przecież w mordce ma cały pęk ziółek. Położyła go pod łapkami.
— M-mam aksamitkę... — wydukała, patrząc to na kwiatki, to wracała do kontaktu wzrokowego z szylkretową — Podoba Ci się?

[1265 słów; trening medyka]
[przyznano 25%]

<Zaćmienie?>

29 września 2024

Od Kajzerki do Sówki

Miała od razu odejść, ale nie była w stanie tego zrobić – te koty okazały jej taką troskę, jakiej dawno nie otrzymała. Nie chciała wracać do tego dzikiego buszu. Miejsca, w którym cały czas musiała się skupiać na tym, by nie zostać przez coś pożarta. Potrzebowała swojej przynależności; była wojowniczką, nie samotniczką. Nie potrafiła się przystosować do życia na własną łapę.
— Hej, mam takie pytanie... — miauknęła nieśmiało w stronę Świergot, która była medyczką. Czy czymś w rodzaju medyczki. Owocowy Las składał się z wielu dziwnych rang, których jeszcze do końca nie rozumiała... Dziwnie czuła się z proszeniem jej o jeszcze więcej, niż ta jej dała... Zerknęła na uderzenie serca na swój bark. Opleciony był opatrunkiem z ziół i pajęczyny, a dawał jej niewyobrażalną ulgę.
— Oczywiście, śmiało — odparła liliowa, segregując zioła. Kajzerka wzięła głęboki wdech.
— Wiem, że to dużo i już bardzo dużo dla mnie zrobiliście... A-ale... Nie mam innego miejsca, w którym mogłabym zostać — mówiła chwiejnym głosem. — Bycie samotnikiem nie jest takie proste... A mam jeszcze córkę. Ona na pewno się zastanawia, co się ze mną stało...
Szamanka porzuciła poprzednie zadanie i podeszła bliżej Kajzerki, wysłuchując jej prośby.
— Jesteś silną kocicą... — powiedziała, urywając, widocznie czekając na wyjawienie przez czekoladową jej imienia.
— Kajzerka — wymruczała cicho.
— Tak, jesteś silną kocicą, Kajzerko... Wierzę, że byłabyś przykładnym członkiem Owocowego Lasu. Widzę w tobie duszę wojownika — mówiła, na co szylkretowa położyła po sobie uszy. Czyżby wiedziała?
— Tak, oczywiście! Będę polować, bronić, zrobię, co tylko mi zlecicie — odparła gorliwie. — Bardzo mi zależy.
— Zastanawia mnie tylko jedna rzecz i proszę o szczerą odpowiedź — powiedziała Świergot, przez co Kajzerka machnęła ogonem, ale odpowiedziała tylko:
— Oczywiście! Nigdy bym was nie okłamała!
Jasna uśmiechnęła się na chwilę delikatnie.
— Czy jesteś tą kotką, o której ostrzegała nas Srocza Gwiazda?
Oczy kotki momentalnie rozwarły się do rozmiarów okrągłych kasztanów, a jej łapki zadrżały. Czyli jednak wiedzieli! Rozpoznali ją... Nawet nie wiedziała, co powiedziała im jej przeszła liderka, ale nie chciała o tym nawet myśleć.
— Och, ale to nie tak! Ja nie zdradziłam mojego klanu, przysięgam! — odparła natychmiast, podnosząc się z legowiska. — Nie chciałam ich opuścić! Na naszych terenach pojawiły się dwunodzy, zastawili pułapkę z jedzeniem... Byłam głodna, nie myślałam, a wtedy było już za późno! Zabrali mnie do siebie, a tam poznałam pewnego kocura, i, i... To się samo stało, a gdy stamtąd uciekłam i wróciłam do Klanu Nocy, oni nie chcieli mnie słuchać... Trochę źle to ubrałam wtedy w słowa, to prawda, ale nie miałam żadnych złych intencji! — opowiadała z przejęciem, nie zwracając nawet uwagi na to, że mówiła nieco za dużo, jak na ledwie poznaną osobę. Miała jednak tlącą się w oczach nadzieję – nie mogła kontynuować takiego życia! Maślak również zasługiwała na coś lepszego niż szwendanie się po opuszczonych lisich norach do końca swoich dni. Świergot spojrzała na nią z góry ze współczuciem. Położyła uspokajająco na grzbiecie spiętej kotki końcówkę swojego ogona.
— Wszystko jest w porządku. Wierzę ci — powiedziała kojąco, skłaniając Kajzerkę do położenia się z powrotem na legowisku. — Porozmawiam o tym z resztą.
Wywołała tym samym szeroki uśmiech na pysku szylkretki.
— Naprawdę! Och, dziękuję ci, Świergot! — miauknęła do niej wesoło, nie spuszczając ze starszej kocicy oka, aż nie opuściła całkowicie legowiska medyka.

***

Cóż... Słyszała pewną sprzeczkę. Rozpoznawała w niej głos tamtego dziwoląga (najwidoczniej był zastępcą), ale i jeszcze jeden z nich był dziwnie znajomy... Kajzerka czuła niepokój. Nie szło to tak gładko, jak by tego chciała – chociaż nie uczestniczyła w rozmowie, miała wrażenie, że nie każdemu podobało się jej przybycie. Mimo wszystko nie zamierzała poddawać się czarnym myślom. Jak jej odmówią, odejdzie. Nic na tym nie straci...
Gdy jasnobrązowy łebek znów pojawił się w progu legowiska medyka, Kajzerka uśmiechnęła się. Nie była pewna, jakich wieści miała się spodziewać, ale sama obecność miłej kocicy była dla niej wystarczająco uspokajająca.
— Witaj ponownie, Kajzerko — powiedziała po wejściu, siadając przy kotce. — Mam dla ciebie wieści.
— Dobre? Złe? Przyjmę każde — zapewniała.
— Nie musisz się martwić. Owocowy Las udzieli ci schronienia na tyle, na ile tylko tego zechcesz. Dla ciebie i twojej córki — miauknęła ciepło. Nawet nie musiała skończyć swojej wypowiedzi, a już kotka miała ochotę skakać po ścianach z czystego szczęścia. Na Klan Gwiazdy! Miała swoje miejsce! Gdy tylko powie o tym Maślance... — Zamieszkasz w naszym żłobku, na razie jako królowa. Nowe kocięta są zawsze dla nas dobrą nowiną. Musisz jednak pamiętać o swojej przeszłości. Klan Nocy nie byłby w skowronkach, gdyby się dowiedział, że zostałaś przyjęta pod korony naszych drzew.
Kajzerka spuściła głowę. Fakt... To jednak nie było dla niej żadną przeszkodą. Mogła się trochę ukrywać. To jej nie przeszkadzało. Teraz Klan Nocy był daleko... I tak nie miał szansy się o tym dowiedzieć.
— Oczywiście. Tak wam dziękuję! — wyskoczyła nagle z mchu, by przytulić Świergot, za to wszystko, co dla niej zrobiła. — Zwłaszcza tobie.
Kocica uśmiechnęła się, odwzajemniając uścisk.
— Cała przyjemność po mojej stronie.

***

Natychmiast poleciała po swoją córkę. Opowiedziała jej wszystko i prędko zabrała do obozowiska. Mruczała jej do ucha, jakie miały ogromne szczęście. Bo tak też było. Cieszyła się tak bardzo, kiedy zrozumiała, że znów może poczuć się bezpiecznie. Nie musiała się już martwić o tak wiele przyziemnych rzeczy. Jej wymoszczone legowisko tętniącej życiem kociarni było najwygodniejszym ze wszystkich, na jakich spała, odkąd musiała opuścić Klan Nocy. Kajzerka nie mogła być bardziej wdzięczna.
Kiedy leżała spokojnie na legowisku, z kocięciem wtulonym w jej brzuch, nawet nie zauważyła, gdy w żłobku pojawił się ktoś jeszcze. Dopiero jej kroki sprawiły, że otworzyła ślepia.
Zobaczyła brązową kocicę, która była dziwnie znajoma jej oczom. Nie mogła sobie przypomnieć za to, dlaczego. Przecież nie zadawała się z owocniakami... Niosła w pyszczku sporą nornicę, ale przyglądająca się dokładnie rysom jej pyszczka Kajzerka nawet nie zwróciła na nią uwagi.
— Przyniosłam ci...
— Sówka?! Sówka! — miauknęła nagle, podnosząc wysoko głowę. Czekoladowa wyglądała na zaskoczoną, lecz ta mówiła dalej, szczęśliwa, że w końcu poznała starą znajomą: — Nie widziałyśmy się tak długo! Hah, to trochę dziwne okoliczności spotkania... Hej, pamiętasz mnie, prawda? Rozmawiałyśmy ze sobą na jednym zgromadzeniu! Ale to mija, co nie?

<Sówka?>

Od Kajzerki do Jeżyny

Drzewa spoglądały na nią złowrogo. Chłodny wietrzyk, który zwykle przyjemnie rozwiewał jej futro, teraz przyjmował formę ciemnych szeptów. Wcześniej nie bała się nocy, lecz teraz gdy tylko zapadał zmrok, od razu musiała ukryć siebie i swoją pociechę w ciepłym kącie. Inaczej bała się, że coś je dopadnie, a do tego nie mogła dopuścić. Wciąż chodziła spięta i zauważyła, że odczuwała to też Maślak – zerkała na nią swoimi wielkimi, błękitnymi, ledwo co otwartymi oczkami z troską, gdy tylko jej matce trzęsły się łapy, lub ta nerwowo machała ogonem. Oczywiście, zapewniała ją, że wszystko było w porządku. Tak właściwie, nieustannie coś do niej mówiła. Cisza nastawała praktycznie tylko wtedy, gdy szły spać. Kajzerka trajkotała o jej przeszłości, rodzinie, znajomych, pogodzie, klanach, gwiezdnych, rybach, roślinach i praktycznie wszystkim, co tylko jej przychodziło do głowy, by nie myśleć o sytuacji, w jakiej się znalazła. Cieszyła się, że miała przy sobie córkę, bo choć ta niewiele rozumiała, bo przynajmniej Kajzerka miała do kogo otworzyć pyszczek. Gdyby musiała całymi dniami mówić sama do siebie, prędko zaczęłaby czuć się jak wariatka.
Usadowiła się w suchej norze, którą zdążyła wymościć garścią trawy i zeskrobanego z drzew mchu. To legowisko było nawet przytulne, szczególnie jak na wilgotne paprocie, pod którymi spały przez pierwsze noce. Powoli zaczynała się uczyć, jak się żyło samotnie. Może nie było to takie złe? Pora nowych liści nawet podarowała jej smaczną mysz. Dopóki Maślak karmiła się jej mlekiem i czekoladowa nie musiała łowić dla niej zwierzyny, nie było nawet tak źle. W końcu miała wojownicze wyszkolenie – była lepsza od okolicznych włóczęg, które wyglądały zwykle tak, jak gdyby ledwo wiązały koniec z końcem. Chyba że czekał ją ten sam los... Nie. Jak to by się miało stać? Poranny Ferwor mawiał jej, że najważniejsze jest nastawienie. A wtedy można wszystko! Jeszcze odnajdzie swoje koty, ciepły kąt na stałe i szczęście tak, jak w Klanie Nocy.
To przecież nie mogło być takie trudne.

***

Uciekła. Musiała pobiec ile tylko miała w łapach sił, by w końcu móc odetchnąć z odrobiną ulgi. Dyszała ciężko, wbijając w ziemię wzrok.
Zostały wyrzucone. Doskonale widziała w głowie twarze tych włóczęg, pokryte bliznami, nawet tymi niewygojonymi. W kącikach ich podkrążonych oczu zbierała się ropa, a w niektórych miejscach nie mieli nawet sierści – i cicho pokasływali, ukazując swoje żółto-czarne zęby. Już miała wgryźć się w soczystego okonia, jedną z lepszych zdobyczy, jakie ostatnio trzymała w pysku, gdy znikąd pojawiła się grupa kotów, która natychmiast wyrwała go spod jej łap. Próbowała walczyć, ale sama, nawet z umiejętnościami wojownika, nie miała szans przeciwko ich sforze. Dobro Maślak było dla niej ważniejsze niż jakaś ryba i norka. Mogły przecież znaleźć nową. To była puszcza, a teraz nie ograniczały jej granice klanowego terytorium. Musiało tu być mnóstwo dziur, jakie już nie mogły się doczekać zamieszkania.
— Wszystko dobrze, mamo? — zapytała siedząca przy niej Maślak kocięcym, lecz zmartwionym głosem.
— Tak, oczywiście — odparła ciepło. Nie chciała jej bardziej niepokoić, niż było to w tej sytuacji konieczne. — To były tylko takie niemiłe koty. Bardzo niemiłe. Takich nie lubimy. Teraz pójdziemy dalej, znajdziemy sobie nowe legowisko, dobrze? A wtedy mamusia pójdzie coś złowić na śniadanie. Tamta rybka i tak nie była taka dobra — mówiła spokojnie, próbując uporządkować w swojej głowy nowe pomysły i myśli.
— Czemu twoja łapka tak wygląda? — zapytała raz jeszcze, spoglądając na bark kocicy. Dopiero wtedy Kajzerka pojęła, o czym ta mówiła – widniało w tym miejscu głębokie rozcięcie, z którego sączyła się strużkami krew.
— Och... Nic takiego, Maślanko — wymruczała, wyciągając szyję, by wylizać świeże zadrapanie. Przez to zamieszanie zapomniała, że została zraniona... — Będzie w porządku. Minie parę wschodów słońca i to zaraz się zagoi. Jeszcze zobaczysz.

***

Syknęła z bólu, po raz kolejny lądując krzywo po skoku. Czyżyk, do jakiego się skradała, natychmiast wzbił się w powietrze, po raz kolejny zostawiając ją z pustymi łapami. Przeklęła pod nosem. Ta rana, otrzymana parę wschodów słońca temu przez włóczęgów, nie goiła się dobrze. Miała wrażenie, że robiła dokładną tego odwrotność. Nie pachniała najlepiej, wypływała z niej brudna wydzielina, a jej zaczerwienione brzegi wywijały się na zewnątrz. Kazjerka nigdy nie interesowała się medyczną wiedzą, ale teraz żałowała, że nie spędziła nawet krótkiej chwili, by popatrzeć w klanie na pracę uzdrowicielek. Wiedziałaby może, co powinna teraz zrobić. Starała się czyścić zakażone miejsce, językiem i wodą, oraz poruszać łapą jak najmniej, ale nie przynosiło to żadnych efektów.
Już miała tego wszystkiego dość. Nie podobało jej się życie od świtu do świtu, w strachu, co przyniesie następny dzień i niepewności, gdzie skończy. Dodatkowo burczało w jej brzuchu. Teraz o niczym nie marzyła bardziej niż dobraniu się do stosu ze zwierzyną i położeniu się w ciepłym, suchym i świeżym legowisku...
Przekroczyła drogę grzmotu i gdy znalazła się jej po drugiej stronie, poczuła silny, koci zapach. To terytorium było widocznie zajęte... Chwila, był to zapach Owocowego Lasu! No cóż... Przecież nie zostanie tu na długo. Musiała po prostu znaleźć jakąś zwierzynę, a po tym miała natychmiast się zmyć.
Prędko wyczuła nowy zapach. Dodatkowo przepyszny... Zdawało się jej, że był to spory i tłusty gryzoń, jaki z pewnością zaspokoiłby pustkę w jej brzuchu. Świetnie! Zaczęła się skradać, przemykając pomiędzy drzewami. Musiała być wyjątkowo ostrożna, by go nie przestraszyć i nie zrobić dźwięku, a przy wiszącym przy jej obroży dzwoneczku, nie było to łatwe. Udało jej się jednak zakraść do niego, robiąc jak najdelikatniejsze krok i jak najmniej ruszając swoją szyją. Weszła w krzew, by móc obserwować stworzenie z bliska.
Nagle, gdy już chciała rzucić się na swoją zdobycz, coś gwałtownie pociągnęło ją w tył. Spłoszony głośnym szeleszczeniem karczownik prędko uciekł, lecz Kajzerka wciąż próbowała za nim pobiec – bez skutku. O nie! — pomyślała sobie, gdy nieco odwróciła łeb i zauważyła, co trzymało ją w miejscu. Obroża! Zaczepiła się o zbite gałązki. Kocica próbowała się wyrwać, lecz utknęła. Na osty i ciernie! Nie mogła przecież ugrząźć na terenie obcego klanu! Przecież zaraz ją ktoś znajdzie...
I wykrakała – zdała sobie sprawę, gdy przed nią pojawiły się dwie kocie sylwetki. Jej oczy momentalnie zrobiły się ogromne, a Kajzerka zaczęła się szamotać, co tym bardziej przykuło uwagę trenującej dwójki. Gdy były już blisko, przestała. I tak nie umiała się stąd uwolnić.
— Proszę, nic mi nie róbcie! — pisnęła jak kocię w stronę zdziwionych kotek. — Przepraszam was bardzo, ja tylko chciałam zapolować, wszystko mi ucieka przez ten dzwonek! Już dawno porządnie nie jadłam... A mam jeszcze do wykarmienia córeczkę, która na mnie czeka... Och, po prostu uwolnijcie mnie, a ja już nigdy się tu nie pokażę. Obiecuję! — zwierzyła się ze swoich problemów, ubolewając nad własnym losem. Owocniaczki spojrzały po sobie, nie ukrywając na swoich pyszczkach zaskoczenia.
— ...Wszystko w porządku? — zapytała niepewnie Pieczarka, podchodząc bliżej, gdy zdała sobie sprawę, że samotniczka nie stanowiła zagrożenia. Jej wzrok spadł na zraniony bark. — Twoja łapa... Ona też nie wygląda dobrze.
— Zagoi się jeszcze... Mam nadzieję... — wymruczała smętnie.
— Możemy ci pomóc. Jestem pewna, że Świergot ci nie odmówi, prawda, Jeżyno?
— O-oczywiście! — odparła natychmiast jej młoda uczennica. Kajzerka jednak gorliwie pokręciła głową.
— Nie, nie mogę! Nie powinno mnie tu nawet być! Po prostu mnie wypuśćcie, mi naprawdę nic nie będzie... Jeszcze znajdę coś do upolowania... — Kajzerka znów zaczęła się miotać, ale, ponownie, bez skutków.
— Nie musisz się nas bać. Nikt ci nie zrobi krzywdy. Owocowy Las nigdy nie odmówi komuś pomocy. Nie oczekujemy nawet nic w zamian.
Było widać w jej oczach niezdecydowanie. Przecież Srocza Gwiazda ostrzegła wszystkie klany... Gdyby tylko ktoś się dowiedział, że tu przyszła... Och, ale przecież nie musiała tam od razu dołączyć. Przecież proponowali jej jedynie pomoc. Medycy opatrzyliby jej ranę i puścili dalej wolno. Skoro sami chcieli, czy zrobiłaby źle, odmawiając?
— Naprawdę? — zapytała i było widać po niej wahanie. Biała kotka przytaknęła głową z delikatnym uśmiechem. Kajzerka... czuła, że to niesprawiedliwe. Że nie powinna. Ale jej ciepłe spojrzenie i głos sprawiały, że zwykłe odejście nie wchodziło w grę. — Dobrze. Tylko proszę, teraz...
— Już cię uwalniamy — miauknęła mała uczennica, doskakując do Kajzerki i łapiąc kłami za otaczające ją gałązki, zanim kocica zdążyła dokończyć zdanie. Dołączyła do niej szybko jej mentorka, lecz okazało się prędko, że nie było to tak proste zadanie. Korowy pęd był za gruby na kocie zęby, by można było go po prostu przegryźć. Biała zastanawiała się przez moment, aż nie zaczęła wpatrywać się bezpośrednio w więżący czekoladową, opleciony wokół jej szyi pasek.
— Będziemy musiały zerwać tę obrożę — ostrzegła cicho, łapiąc ją zębami. Kajzerka nie protestowała. Poczuła za to ogromną ulgę, kiedy mogła swobodnie ruszyć głową bez problemów. Fioletowy materiał został na drzewie, rozerwany w pół przez owocniaczkę.
— Jestem wam taka wdzięczna! — wymruczała szylkretka i poszła za zwiadowczyniami w stronę ich obozu. Maślanko, za chwilę do ciebie wrócę — obiecała córce w myślach.

***

Doceniała bardzo koty, które się nią zaopiekowały. Wspomniana wcześniej przez kotki Świergot okazała się wyjątkowo troskliwa pomimo tego, że jej nie znała. Podobnie jej asystenci. Jedynie jeden kocur patrzył na nią spod byka... Był czarno-biały, z charakterystycznym "wąsem" pod nosem i wyjątkowo nieprzyjemnym grymasem. Kajzerka starała się unikać jego wzroku. Trzymała się postanowienia, że zaraz stąd odejdzie, gdy tylko inne koty skończą opatrywać jej rany. Musiała. Przecież czekała na nią Maślak...
Dopiero kiedy posiedziała tu dłużej, poczuła, jak bardzo tęskniła za swoim klanem. Nie znosiła samotności. Czuła się tu tak bezpiecznie, jak w domu.
— Bardzo ci dziękuję, Pieczarko — miauknęła do zwiadowczyni, która ją znalazła. Bez nich jej by tu nie było. Ba, może by tam wisiała przez kilka wschodów słońca. Miała szczęście, że trafiła akurat na nie, a nie na jakiegoś gbura lub, co gorsza, krwiożerczego włóczęgę... — I tobie oczywiście też, Jeżynko! — dodała szczęśliwie do jej uczennicy.

<Jeżyno?>

Od Marionetki do Cierń

Posłali swojego żołnierzyka, jednak sami też ciekawi byli, jak wygląda sprawa. Jak bardzo ich pionki zapomniały roli i jak bardzo odbiegły od scenariusza. Trzeba było znaleźć punkt zaczepny, inspirację... dlatego też, myśląc głęboko, samotnik przekroczył granicę. Długie, patykowate łapy prowadziły ich w stronę konkretnego obiektu, gdyż zdawał się ważny i dość interesujący, by zwrócić na niego uwagę. Wrak samolotu, a przynajmniej jego część, leżał od dawna zakopany w śniegu. Jaka piękna, inspirująca lokalizacja, drogi czytelniku! Ile można było z niej wynieść, ile rzeczy do końca doprowadzić. Weszli do środka, obejrzeli dokładnie. Drugiego końca brakowało, niepełne, nie... ale to nic. Niepełne wystarczy. Siedzenia całkiem dobre, okna, oh, gdzie część szyb? Ale to też... to też nic, można ominąć, to nawet i lepiej. Wskoczyli na siedzenia, później na oparcie, a gdy poczęli przez jedno z wybitych szyb wyglądać, ktoś się pojawił. Wyczuwalna obecność innego kota jednak nie spięła naszego podróżnika, który odwracając powoli głowę w stronę niezbyt zadowolonej kotki ignorował mroźny podmuch, który poczochrał mu sierść śnieżnymi drobinami. Niezbyt słuchał, co czekoladowa mówiła, nie obchodziło go to, nie wydawało się być na tyle fascynujące, by marnować na to energię. W końcu jednak nie dało się zauważyć pewnych braków, oraz ciekawej próby ich uzupełnienia. 
- Czy wasz stwórca zapomniał dać kotom sierść z roztargnienia? - spytała w końcu, niezbyt wzruszona groźbami, przyglądając się dziwnej postaci z zaciekawieniem. Zdawało się, że tubylec, skoro grozi, śmierdzi jak granica, agresywnie nastawiony... 
- Ani kroku dalej…wynoś się stąd albo staniesz przed liderką - warknęła czekoladowa. Teraz natomiast nasz podróżnik lepiej dostrzegł, na kogo patrzył. Ślady z przeszłości rośliną zakryte, o, co się w nich kryje, co zapisane? Chcieli wiedzieć, wszystko odczytać, jednak osoba ta prócz historii nic innego, co Marionetkę by zaciekawiło, nie posiadała. Samotnik od pory przybycia gościa, nie ruszył się nawet na centymetr, bo i po co? Jedynie świdrowała ciekawą osobowość, drgając uszami na słowo ,,lider".
- Liderką, cóż to? Oh, oh, kukiełki porzucone, swój własny porządek pragną stworzyć, na zgliszczach sceny znów zatańczyć. Ah, liderzy? Tak, słyszeliśmy o liderach. Lider wybierany przez grupę, żeby nadać jakiś ład bezradnym dziatkom, lider który pragnął władzę zdobyć, wejść na miejsce stwórcy po krwawych śladach, by dosięgnąć nieba i zrzucić nas z należnego miejsca, by skosztować wiedzy i siły, by patrzeć na scenę i scenariusze własne tworzyć. Ale to nie jego rola była, oh nie... Rzucił się, obłęd, spadł z krwawego tronu, a po koronę się następni rzucili, niczym szczury, brudne wylewając się z ciemnych tuneli, brudna woda to była, fala. Gryząc, kąsając łapczywie, zachłannie. Szaleńcza korona się toczy i toczy, z jednej głowy w drugą, jeszcze z oddechu poprzednika nie obmyta. - coś błysło niebezpiecznie w kasztanowych oczach, które to na raz pociemniały - Pycha, pycha... nic prócz pychy. Aktorzy sami na scenie w niepojęty chaos wpadają. - Mruczała, widząc przed oczami stare sceny z czasów tak dalekich, że nie sposób ich pojąć zwykłemu śmiertelnikowi. Być może były one jedynie wytworzone przez wyobraźnię w głowie, a może były to jednak wspomnienia sprzed wielu dekad, zatarte w pamięci. Grupy kotów, które zbyt wiele chciały, które rzuciły IM wyzwanie. Jak marnie skończyły swój żywot wówczas? A ich potomkowie ciągle próbują, ciągle chcą sięgnąć, co nie jest im pisane. Czyż nie wiedzą, że miejscem kukiełek jest scena? Tymczasem tubylec spojrzał na nich podejrzliwie. 
- Czego się naćpałaś?
- Porzuceni - mruknęli, patrząc w stronę Cierń wzrokiem pełnym jakiegoś smutku i zrozumienia. Melancholia mieszała się z jakimś dawnym wspomnieniem. Jakby nie spotkali się z niczym nowym, choć napełniało ich to smutkiem. Niedowiarki, tak dawno bez odpowiedniej opieki stracili wiarę i sens, zapomnieli o swoim przeznaczeniu. - Nigdy nie chcą sięgnąć w kierunku im pisanym.
- Co z tobą jest? Idziemy do Daglezjowej Igły - Warknęła porzucona. Wzbudziła tym tylko smutek w burym ciele. Biedne dziecko, bez celu dążące. 
- Kimże jest Daglezjowa Igła, byśmy musieli wyciągać doń łapę? Bogiem waszym? Stwórcą o którym nie wiem? Wyśmienitym aktorem? - Spytali łagodnie, z nutą kpiącą w głosie, rozbawioną do cna, chociaż jak na razie na pysku żadnego wyrazu nie było. Wciąż taki sam, zastygły w bezbarwnym kształcie, w masce bez uczuć i oczu. - Czy zatańczy dla mnie w teatrzyku cieni?
- Nikt dla ciebie nie będzie tańczył a teraz chodź - opowiedział tubylec, zaczynając iść w nieznanym buremu kierunku. Niestety dla niej, stracili niemal całkiem zainteresowanie. Nie będzie tańców, nie będzie śpiewów, nie będzie dramatycznych zdarzeń. Wena całkiem ulotna, porzuciła ciało Marionetki wraz z ostatnimi słowami wypowiedzianymi przez Cierń. Może kiedyś, może innym razem. Dlatego też nie ruszyli się z miejsca, wciąż siedząc na przesiąkniętym chłodem oparciu siedzenia, a gdy tylko wojownik wzrok odwrócił, bury ogon machnął bezszelestnie, znikając w dawno rozbitym oknie samolotu. Tutaj jeszcze nie byli gotowi, jeszcze nie teraz... potrzebowali więcej zobaczyć, by stanąć znów na scenie. Już chwilę później biały pysk zniknął w śnieżnych zaspach. 

<Cierń?>

Od Jeżyny CD. Topoli

Pisnęła podekscytowana. No i to była dobra zabawa!
— Dobra! No to może… Weźmiemy jakiś patyk – oznajmiła, sięgając po leżącą obok gałązkę. Wzięła ją w pysk i zanurzyła w żywicowej kałuży, uważając, aby nie ubrudzić żadnego z nich – Wrócimy do obozu. Listek chyba śpi, to nie będzie niczego się spodziewał. Weźmiesz z mojego legowisk jakieś liście, może też łodyżki. I zrobimy mu skrzydła!
Oczy łaciatego zabłysły, i zapominając o swojej oklejonej żywicą łapie, ruszył żwawo w drogę powrotną, a Jeżyna za nim. Gdy dotarli na miejsce, szybko wspięli się na uczniowskie drzewo, a Topola zanurkował głową w jej posłaniu. Po chwili wynurzył się, trzymając w pyszczku parę liści dzikiej wiśni oraz łodyżek wyschniętej gwiazdnicy. Posyłając sobie rozbawione spojrzenia podeszli po gałęzi do legowiska czekoladowego, uważając, aby go nie obudzić. Uczennica delikatnie posmarowała parę kępek futra na bokach śpiącego klejącą mazią, z trudem odrywając patyk z powrotem. Schowała go pod jego posłanie, odbierając od łaciatego parę liści i przystępując do pracy. Już po chwili Listek wyglądał jak upierzony ptak.
— Patrz jak pięknie! – pisnęła Jeżyna, odsuwając się odrobinę, aby zobaczyć ich dzieło z daleka.
— Wygląda jakby zaraz miał odlecieć – parsknął uczeń – Dobra, spadajmy stąd, zanim się obudzi.
— Dobry pomysł…
Rodzeństwo zsunęło się na ziemię jedno po drugim, nadal chichocząc. Stanęli pod uczniowskim kasztanowcem, a przechodzący obok Mróz spojrzał na nich dziwnie.
— No co się gapisz – parsknęla pod nosem, ale jej brat to usłyszał i zaniósł się jeszcze głośniejszym śmiechem.
Zatkała mu pyszczek ogonem, przytrzymując go łapą do ziemi.
— Cicho! Zaraz go obudzisz! – miauknęła – Myślisz, że na nas naskarży?

*pierwsze dni wiosny*

Wiatr szeleścił gałązkami i drobnymi liśćmi krzewów, między którymi siedziała wraz z mentorką. Pieczarka zabrała ją na zbieranie materiałów do tworzenia legowisk, a później rzeczywiste ich splecenie. Próbowała tak połączyć ze sobą wyschniętą trawę i kawałki mchu, aby trzymały się kupy. Wciskała pazurami jedno między drugie, co powoli sprawiało, że twór przypominał legowiska robione przez stróżów. Dorzuciła jeszcze do środka warstwę trochę zbrązowiałego mchu i spojrzała z dumą na swoje dzieło.
— Gotowe! – oznajmiła, a biała podniosła głowę znad własnego posłania – Chyba nie wyszło najgorzej.
Zwiadowczyni podeszła bliżej, łapą przysuwając legowisko Jeżyny do siebie.
— Wygląda dobrze! – odparła, poprawiając to i owo – Jeszcze tylko to wciśniemy bardziej… O, teraz nie powinno się rozpaść. Dobra robota!
Uczennica wyprężyła się dumnie, mrużąc oczy pod ostrymi promieniami słońca.
— Dobrze, to teraz musimy je wnieść na drzewo, co nie?

*teraz*

Słońce przenikało przez korony drzew, tworząc na mokrej trawie jasne wzorki. Jeżyna szła parę kroków przed bratem, przeskakując cienie rzucane przez drzewa.
— Myślisz, że mamie chodzi o Listka? – mruknął jej brat, wyciągając pyszczek w stronę słońca. Zanim wymknęli się z obozu, zatrzymała ich Sówka i powiedziała, że jak wrócą, to musi z nimi pogadać.
— Chyba tak – westchnęła, zwalniając trochę i spoglądając na brata – Takie coś chyba nie nam nie ujdzie.
Listek dopiero po paru wschodach słońca pozbył się całkowicie żywicznych plam na jego sierści, co nie obyło się bez pomocy Kaczki oraz paru wyrwanych, brązowych kłębków futra. Do tego czasu chodził wściekły, a Jeżyna śmiała się do Topoli, że zaraz odleci z tej złości.
— No trudno… Może przynajmniej później będzie spokój.
Rodzeństwo przeskoczyło jedno po drugim po jakiejś kłodzie, leżącej na ich drodze. Łaciaty potrzebował trochę pomocy, ale w końcu doszli tam, gdzie chcieli.
— Jeju, zmęczyłem się już – westchnął uczeń, siadając nad rzeczką, dzielącą ich od drogi potworów – Po co musimy iść tak daleko? Równie dobrze mogliśmy siedzieć obok obozu.
Bura spojrzała na niego kręcąc głową.
— Nie rozumiesz! – miauknęła – Tu jest ładniej! Poza tym, chciałam zebrać jakieś ładne kamyczki.
Przesunęła łapką po brzegu, odsłaniając leżące pod piaskiem odłamki skał. Niektóre były okrąglutkie, niektóre ostre. Miały bardzo dużo kolorów, od zwykłej szarości po pomarańczowy brąz czy siny róż.
— Patrz! – oznajmiła, podnosząc łaciaty, czarno-biały kamyszek – Wygląda jak ty!
Kocurek parsknął, przyglądając się znalezisku.
— Rzeczywiście – mruknął, porównując do niego swoją własną łapę. Sam zaczął szukać jakiś innych, po chwili podsuwając jej pod nos dwa inne – Ten przypomina Kaczkę! A drugi… Może Czereśnię?
Na słowo o czekoladowym uczniu spuściła głowę. Mimo, iż nie czuła do niego nic mocnego, to fakt, że ignoruje ją nadal ją boli. Obiecała sobie, że miejsce w serduszku zostawi dla kogoś lepszego, ale co miała poradzić! Po rozmowie z mamą na zgromadzeniu czuła się lepiej, ale zauroczenie chyba nadal jej nie opuściło.
— Co się stało? – zapytał zaalarmowany Topola, przysuwając główkę bliżej siostry – Coś nie tak?
Łezki napłynęły jej do oczu, zupełnie tak, jak ostatnim razem. To nie miało tak być! Czemu za każdym razem płakała?
— No już, raz dwa, co się dzieje – mruknął łaciaty, otulając kotkę ogonem.
— No bo- bo – załkała, przestępując z łapy na łapę – Bo on mi się- się trochę podoba! A on mnie nie lubi… W- Wyśmiał mnie ostatnio… I ja nie chcę go lubić! Ale nie mogę przestać – wyjęczała, pociągając nosem.


<Topola? Siostra ci płacze>

[788 słów + tworzenie legowisk na drzewach]
[przyznano 16% + 5%]

Od Bijącej Północy CD. Niedźwiedziego Miodu (Nocnego Kochanka)

Nie przepadała być określana przez pryzmat jej pokrewieństwa ze Srokoszową Gwiazdą, ale zdawała sobie również sprawę, że Niedźwiedź nie miał nic złego na myśli. Sam zresztą nie oszczędził siebie, korzystając z jednego z dosyć brzydszych przezwisk.
— O, nie słyszałam, by tak do ciebie mówił, choć jak na niego brzmi to i tak dosyć... lekko — stwierdziła, bo słowo "kulturalnie" bądź "grzecznie" byłoby w zestawieniu z Judaszowcem abstrakcyjnym połączeniem. — Ale nie martw się, jeśli masz za dużo piachu w futrze, to możemy przejść się nad morze i zadbać o to, by nikt nie miał już podstaw do stosowania takich obelg... — zaoferowała, zaciskając zęby, by żaden śmiech nie uciekł z jej pyska, chociaż ten zdołał przekręcić się w grymas rozbawienia.
Brązowy kocur z rezygnacją spuścił głowę i pokręcił nią na boki.
— Skąd w tobie ta agresja? — mruknął. — Hm, nie odniosłaś się do mojej propozycji, czyżby ktoś tutaj tchórzył? — wysnuł, na co parsknęła, strzygąc uchem.
— Myślałam, że moja aprobata dla twego pomysłu jest oczywista — odparła. — Od naszego plotkowania klan głodu nie zwalczy, a więc — urwała, biorąc ze świstem wdech, a następnie pacnęła łapą w bok kocura — kto ostatni przy Kaczym Bajorku ten zdechły borsuk! — wyrzuciła, może ciut za głośno, zważywszy na reakcje siedzących blisko kotów, po czym odwróciła się gwałtownie i rzuciła biegiem w stronę wyjścia. Szum wodospadu przy uchu dodał jej otuchy i z zawziętością przebierała łapami.
Znajdując się na otwartej przestrzeni, obejrzała się z uśmiechem za siebie, a mina natychmiastowo jej zrzędła. Powodem tego były te przeklęte długie kończyny Niedźwiedzia, które pozwoliły mu nabrać odpowiedniej prędkości, by dotrzymać jej kroku.
Poprzysięgła sobie nawet wypluć płuca, byleby jako pierwsza dotrzeć do ustalonej mety. W porę zorientowała się, że udało jej się zwiększyć odległość między nimi, jednak jej oddech nie pozwalał jej utrzymać stałego przyspieszenia. Musiała zwalniać, co równało się z tym, że brązowe futro migotało jej coraz to bliżej przed oczami, ilekroć obracała łeb.
Żałowała wybrania tak bardzo oddalonego od obozu miejsca. Uwielbiała pędzić, dopóki cel jej biegu był w zasięgu wzroku. Dotychczas uznawała się za wytrzymalszą, jednak gdy tafla bajorka pojawiła się na widoku, dopadł ją ogromny kaszel. W końcu wyhamowała i starała się złapać oddech, z niepokojem obserwując czekoladowe futro.
— To żeś wybrała sobie miejsce na polowanie! Weź potem przywlecz stąd cokolwiek do obozu — wymamrotał, ku jej zdziwieniu nie brzmiąc zbytnio na zmęczonego. — To czym ja tam jestem? Zgniłym borsukiem? Dziwne...
Wyprostowała się, patrząc na niego nieufnie. Co on, jakieś pakty z Mroczną Puszczą podpisał za nieskończone pokłady sił? A miała go za porządnego i uczciwego kota...
— Zdechłym — poprawiła go. — Oj nie marudź, teraz druga część naszej zdrowej rywalizacji. — Zadarła pyszczek w górę i podniosła łapę. — O, widzisz? Słoneczko jest tu, więc dopóki nie zajdzie za drzewa, mamy czas na polowanie. Kto przyniesie tu więcej zwierzyny, ten jest... — zawahała się, rozważając cokolwiek, co zabrzmiałoby motywująco — oficjalnie godnym miana "Pogromcy Wszystkich Gryzoni Tego Lasu i Ptaków Szybujących Po Niebie" — wyrzuciła na jednym tchu, dumna ze swej pomysłowości.
Nie była pewna, czy Niedźwiedziowi podobała się ta nazwa, ale pokiwał z uśmiechem głową.
— No dobrze, niech zwycięży lepszy — oświadczył, obracając się i niespiesznie udając przed siebie.
Ona natomiast, choć brakowało jej już oddechu, popędziła pod las, gotowa pozbyć się wszelkich sił.

***

Ich drobne zawody zakończyły się remisem, chociaż Bijąca Północ próbowała kłócić się o to, że jej upolowana pulchna nornica jest dużo więcej warta niż jego dwa drobne wróbelki, więc ostatecznie powinno wyjść na jej korzyść.
Po dłuższych naradach zgodzili się podzielić tytułem, przez co ona mogła być specjalistą od gryzoni, a kocur od ptaków. Do obozu doczłapali się wyjątkowo późno, a na wstępie pod łapy napatoczyła im się Delikatna Bryza, sprawiająca wrażenie zaskoczonej, że Niedźwiedzi Miód wyjść gdziekolwiek poza standardowym patrolem.
Dymna nie była w pełni zadowolona z wyniku ich drobnego pojedynku, ale uznała, że innym razem przyjdzie osiągnąć jej zwycięstwo. Po odstawieniu zdobyczy na stos skryła się w legowisku i kuląc się w posłaniu, dosyć szybko przyszło jej zasnąć.

***

Powróciły ciepłe dni, a ona na nowo mogła cieszyć się otaczającą zielenią, która zawsze pobudzała ją do życia i zachęcała do coraz to częstszych wypadów poza obóz.
Czasami zdarzało jej się myśleć. Było to rzadkie wydarzenie, jednak jeśli już następowało, wracała wspomnieniami do ostatniego zgromadzenia i jego konsekwencji. Gdyby koty tylko potrafiły, to siadłaby na tylnych łapach i drapiąc się przednią kończyną po podbródku, głowiłaby się, co poszło nie tak.
Jej spontaniczny plan był genialny. Może nie sam proces jego realizacji, ale wizja pozytywnych efektów, jakie miały z niego wyniknąć, przyćmieniła jej możliwość wystąpienia jakichkolwiek innych skutków. Ostatecznie skończyła z niczym, no chyba, że nowe imię Niedźwiedzia miało być traktowane jako nagroda. W teorii Srokosz mógł nazwać go dużo gorzej. Na myśl przychodziły jej określenia pokroju "Zapchlone Serce" bądź cokolwiek negatywnie brzmiącego. Nocny Kochanek odwoływał się jedynie do zamiłowania czekoladowego do liderki innego klanu.
Północ nie widziała w tym nic złego. Miłość to miłość i nie wyklucza wierności do grupy, w której się żyło. Poniekąd czuła się winna, bo to ona zachęcała kocura do wyznań w czasie zgromadzenia. Sumienie uspokajał jej fakt, że miała szczytny cel.
W końcu zebrała się w sobie i poszła odnaleźć kocura, by spróbować porozmawiać z nim odnośnie całego zajścia. Znalazła go w legowisku starszyzny, gdzie ociągając się, wypełniał swoją karę, wymieniając w posłaniach mech.
— Długo ci to jeszcze zajmie? — zagadnęła, na co niespiesznie odwrócił w jej kierunku głowę.
— Dopiero zacząłem...
— Dobra, to ja ci pomogę i będzie szybciej — odparła ochoczo. — Słuchaj... Głupio wyszło na ostatnim zgromadzeniu, to prawda. Ale nie możesz się poddawać! — rzuciła nagle, patrząc na niego intensywnie. — To, że nie wyszło wtedy, nie oznacza, że następnym razem się nie uda! Srocza Gwiazda na pewno przemyśli swoje karygodne zachowanie i jak tylko cię ujrzy przy następnej pełni księżyca, to sama wbiegnie ci pod nos i będzie prosić o twoją miłość! Czuję to w kościach — zapewniła.

<Zespole muzyczny?>