– Murmur? – miauknął ponownie Chwast, przechylając swój łebek w prawo.
– M-musimy udać się w stronę śmietniska. Obejdziemy rozlewisko, nie jest o tej porze bezpieczne, a dalej już prosto, aż nie ujrzymy Drogi Grzmotu – wyjaśniła pospiesznie swój plan. Miała nadzieję, że mimo nieco zniekształconych przez trzymane w pysku zioła słowa, rodzeństwo ją zrozumie.
Według tego, co udało jej się ustalić, śnieg padał wystarczająco szybko, aby do rozesłania patroli ich ślady zostały zakryte białym puchem. Rozlewisko, ze strategicznego punktu widzenia, mogło być dobrą opcją, gdyż mało który kot decydował się tam udać Porą Nagich Drzew, jednak wejście na jego teren mogło skończyć się wieloma nieprzyjemnymi konsekwencjami. Pamiętała, jak jeszcze za czasów uczniowskich, Witka opowiadała jej, jak raz w trakcie szukania kaczeńców, w grząskim gruncie utknęła jej łapa. Biedna, musiała czekać długie przesunięcia słońca, aż nie wpadł na nią jeden z patroli i nie pomógł jej wyjść. Teraz, gdy rozmokłe połacie pokryte były cienką warstwą lodu, miejsce to zdawało się być jeszcze groźniejsze. Nawet wyszkolony wojownik mógłby wpaść w sidła zdradzieckiego rozlewiska, a co dopiero raczkujący uczniowie i medyczka z zerowym pojęciem o walce!
Mocniejszy wiatr uderzył w jej grzbiet, popychając do dalszej podróży. Nie mogli zostać w jednym miejscu za długo, gdyż mogło się to skończyć odmrożeniami, a także silniejszym zapachem uciekinierów, pozostawionym na korze buku.
– Ni-nikomu nie zahaczyło się nigdzie futerko? – upewniła się, po raz ostatni zerkając na kocięta przez swój bark.
Mgiełka oparła się przednimi łapami o rozłożyste, wyrwane niegdyś z ziemi korzenie, kręcąc głową.
– Nic nie widzę! – rzuciła w odpowiedzi.
Szynszylowa posłała jej wdzięczne skinienie. Nie była pewna, czy właśnie tak powinna wyglądać ucieczka idealna, ale bądź co bądź - był to jej pierwszy raz! Wszystko co dotąd zrobiła, było zaczerpnięte z zasłyszanych niegdyś historii starszych. Kiedy zniknął Agrest, Mirabelka i Gracja, wojownicy często wspominali o znalezionych poszlakach takich jak skrawki sierści, wypadnięte wąsy, czy odciśnięte w glebie ślady opuszek łap. W jej zbrodni idealnej nie było miejsca na takie niedociągnięcia. W głowie już słyszała donośny, rozwścieczny wrzask Daglezjowej Igły, gdy ta uświadomi sobie, że nie ma ich w obozie. Przez tą myśl jej futro nieco się uniosło. Nie mogła się nad tym zastanwiać, nie teraz, gdy byli już tak blisko celu i tak daleko tyranki. Wszechmatka była z nią, czuła to. Mogłaby przysiąc, że przy mocniejszym zaciągnięciu się powietrzem, oprócz piekącego zimna, wyczuwała słodką woń Pory Zielonych Liści, pełną soczystych jabłek, złocistych gruszek i czerwieniejących się wiśni. Susem wyskoczyła przed siebie. Od obozu dzieliło ich wiele długości drzew, jednak zmierzający ku dołowi księżyc przypominał jej, że już wkrótce oczy otworzą pierwsi wojownicy, gotowi do porannego patrolu.
W oddali górowały drzewa, oświetlone słabym, księżycowym blaskiem. Już z odległości mogła wyczuć woń stęchlizny i dwunożnych, głęboko osadzony w stercie dziwnych rupieci, o trudnym do określenia smrodzie, kształcie i konsystencji. Murmur nie do końca pojmowała, dlaczego Agrest, ich dawny przywódca, zdecydował się zatrzymać ten niepokojący skrawek terenów. Dwunożni często przybywali, skryci w swych potworach, by pozbyć się dziwnie ukształtowanych kamieni, długich patyków i posłań, z których wystawały zakręcone, srebrzące się gałązki. W dodatku słyszała legendy o zamieszkujących to miejsce kotach-dziwakach, schowanych w piętrzących się labiryntach odpadów. Karmicielki straszyły swe kocięta opowieściami o błękitnych, błyskających zza ogrodzeń ślepiach, przez które każdy mógł poczuć się jak zwierzyna. Aby uniknąć konfrontacji z tymi włóczęgami o wątpliwie pozytywnej renomie, medyczka wraz ze swoją grupą musiała podążać wzdłuż rzeki. Była to jednocześnie najbezpieczniejsza, jak i najbardziej oczywista droga ucieczki. Idąc wzdłuż wody ciężko było się zgubić, gdyż każda struga, smużka, strumyk czy rzeka dokądś prowadziła. Ta konkretna – do morza, którego połyskujący zarys można było spostrzec dopiero po wspięciu się na najwyższą wiśnie w Owocowym Lesie.
Byli już blisko przejścia nad wodą, gdy gdzieś za Murmur rozległo się ciche stęknięcie, któremu towarzyszyło głuche uderzenie o glebę.
Podobnie jak reszta pobratymców, natychmiast obróciła się za siebie. Mgiełka, szylkretowa siostra jej ucznia, leżała, nieco niepewnie próbując wstać na łapy.
– Przepraszam, poślizgnęłam się… – bąknęła rozkojarzona.
Kremowy od razu do niej przylgnął, pomagając wstać. Była zmęczona, jak z resztą oni wszyscy. Mróz otulający ich delikatne poduszeczki szczypał nieprzyjemnie w łapy, a skryte pod bielą korzenie i inne przeszkody tylko czekały na nieuważnego przechodnia.
– J-jesteś cała? – spytała, zerkając z obawą na osłabioną kotkę.
– Tak, nic mi nie jest. – zapewniła ją młodsza, opierając się o brata.
– Jak t-tylko dojdziemy na miejsce podam ci zioła wzmacniające, powinny pomóc… – wymruczała, myślami odbiegając do tego, co schowała do trzymanego w pysku pakunku.
***
– Czy to bezpieczne? – zapytał podejrzliwie Chwast, nosem niuchając czarną skałę, stanowiącą Drogę Grzmotu.– Raczej t-tak. Większość potworów o tej porze śpi, więc żaden nie p-powinien nas zaskoczyć. – uspokoiła ucznia.
Droga Grzmotu była ostatnim, co dzieliło ich od terenów niczyich, na których planowała się tymczasowo osiedlić. Lasy były obszerne, puste, a jednocześnie wystarczająco dalekie od Owocowego Lasu, by mogli się czuć bezpiecznie. Miała jedynie nadzieję, że nie napotkają tam żadnego głodnego lisa czy borsuka.
Uniosła ogon, dając znać, że teraz muszą się szybko przeprawić, by nie kusić losu i uśpionych bestii. Gęsiego, idąc jedno za drugim, przekroczyli pas, pozostawiając dawne życie za sobą.
– Gdzie teraz, Murmur? – Chwast podszedł do mentorki, powątpiewająco rozglądając się po nieznanej okolicy, którą dotąd podziwiać módł jedynie z odległości.
– Przed siebie. – rzuciła medyczka, stawiając pierwszy krok w obcy, mroczny las.
Nowe zapachy mieszały się ze sobą, błądząc wśród nozdrzy całej czwórki, a dziwne szmery co jakiś czas przywoływały ich do rzeczywistości. Zza horyzontu wyłoniły się pierwsze, różowawe promienie słońca, przedzierając się nieśmiało pomiędzy krzewami i ogołoconymi z liści gałęziami. Źródło światła zdecydowanie ułatwiło im przemieszczanie się po gąszczu. Szary krajobraz, spowity białym puchem, który nie wiadomo nawet kiedy na nowo zaczął prószyć z nieba, pojedyncze zielone choinki… Murmur nie czuła się pewnie. Wszystko to odbiegało od ich dotychczasowego domu. Inne zapachy, drzewa, inne krzewy czy ułożenie wydeptanych przez większe zwierzęta ścieżek, przyprawiało ją o dreszcze, a bóle brzucha, spowodowane niepokojem, tylko się nasilały.
Brzoskwiniowo zabarwiony blask przebił się do nich, swym ostrym światłem na chwile ją oślepiając. Gdy dwubarwnym oczom udało się przyzwyczaić do jasności, dojrzała powalone drzewo, o wydrążonym wnętrzu. Już z daleka Murmur dostrzegła, że miało trzy wyjścia, wyglądało na mocne i silne. Wystarczająco duże, by pomieścić ich niewielką grupę. Nie mogli wybrzydzać. Bez słowa wyprzedziła uczniów, rozpoczynając ostrożne oględziny czegoś, co mogło stanowić ich tymczasowe leże.
<Chwaście?>
[1200 słów]
[przyznano 12%]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz