BLOGOWE WIEŚCI

BLOGOWE WIEŚCI





W Klanie Burzy

Po śmierci Różanej Przełęczy, Sójczy Szczyt wybrała się do Księżycowej Sadzawki wraz z Rumiankowym Zaćmieniem. Towarzyszyć im miała również Margaretkowy Zmierzch, która dołączyła do nich po czasie. Jakie więc było zaskoczenie, gdy ta wróciła niezwykle szybko cała zdyszana, próbując skleić jakieś sensowne zdanie. Z całości można było wywnioskować, że kotka widziała, jak Niknące Widmo zabił Sójczy Szczyt oraz Rumiankowe Zaćmienie. W obozie została przygotowana więc zasadzka na dymnego kocura, który nie spodziewał się dziur w swoim planie. Na Widmie miała zostać wykonana egzekucja, jednak kocur korzystając z sytuacji zdołał zabić stojącą nieopodal Iskrzącą Burzę, chwilę potem samemu ginąc z łap Lwiej Paszczy, Szepczącej Pustki oraz Gradowego Sztormu, z czego pierwszą z wymienionych również nieszczęśliwie dosięgły pazury Widma. Klan Burzy uszczuplił się tego dnia o szóstkę kotów.

W Klanie Klifu

Do klanu szczęśliwie (chociaż zależy kogo się o to zapyta) powróciła zaginiona medyczka, Liściaste Futro. Niestety nawet jej obecność nie mogła powstrzymać ani katastrofy, jaką była szalejąca podczas Pory Nagich Liści epidemia zielonego kaszlu, ani utraty jednego z żyć przez Srokoszową Gwiazdę na zgromadzeniu. Aktualnie osłabieni klifiacy próbują podnieść się na łapy i zapomnieć o katastrofie.

W Klanie Nocy

Świat żywych w końcu opuszcza obarczony klątwą Błotnistej Plamy Czapli Taniec. Po księżycach spędzonych w agonii, której nawet najsilniejsze zioła nie były mu w stanie oszczędzić, ginie z łap własnego męża - Wodnikowego Wzgórza, który został przez niego zaatakowany podczas jednego z napadów agresji. Wojownik staje się przygnębiony, jednak nadal wypełnia swoje obowiązki jako członek Klanu Nocy, a także ojciec dla ich maleńkiego synka - Siwka. Kocurek został im podarowany przez rodzącą na granicy samotniczkę, która w zamian za udzieloną jej pomoc, oddała swego pierworodnego w łapy obcych. W opiece nad nim pomaga Mżawka, młodziutka karmicielka, która nie tak dawno wstąpiła w szeregi Klanu Nocy, wraz z dwójką potomków - Ikrą oraz Kijanką. Po tym wydarzeniu, na Srebrną Skórkę odchodzi także starsza Mrówczy Kopiec i medyczka, Strzyżykowy Promyk, której miejsce w lecznicy zajmuje Różana Woń. W międzyczasie, na prośbę Wieczornej Gwiazdy, nowej liderki Klanu Wilka, Srocza Gwiazda udziela im pomocy, wyznaczając nieduży skrawek terenu na ich nowy obóz, w którym mieszkać mogą do czasu, aż z ich lasu nie znikną kłusownicy. Wyprowadzka następuje jednak dopiero po kilku księżycach, podczas których wielu wojowników zdążyło pokręcić nosem na swoich niewdzięcznych sąsiadów.

W Klanie Wilka

Po terenach zaczynają w dużych ilościach wałęsać się ludzie, którzy wraz ze swoją sforą, coraz pewniej poruszają się po wilczackich lasach. Dochodzi do ataku psów. Ich pierwszą ofiarą padł Wroni Trans, jednak już wkrótce, do grona zgładzonych przez intruzów wojowników, dołącza także sam Błękitna Gwiazda, który został śmiertelnie postrzelony podczas patrolu, w którym towarzyszyła mu Płonąca Dusza i Gronostajowy Taniec. Po przekazaniu wieści klanowi, w obozie panuje chaos. Wojownikom nie pozostaje dużo możliwości. Zgodnie z tradycją, Wieczorna Mara przyjmuje pozycję liderki i zmienia imię na Wieczorną Gwiazdę. Podczas kolejnych prób ustalenia, jak duży problem stanowią panoszący się kłusownicy, giną jeszcze dwa koty - Koszmarny Omen i Zapomniany Pocałunek. Zapada werdykt ostateczny. Po tym, jak grupa wysłanników powróciła z Klanu Nocy, przekazując wieść, iż Srocza Gwiazda zgodziła się udzielić wilczakom pomocy, cały klan przenosi się do małego lasku niedaleko Kolorowej Łąki, który stanowić ma ich nowy obóz. Następne księżyce spędzają na przydzielonym im skrawku terenu, stale wysyłając patrole, mające sprawdzać sytuację na zajętych przez dwunożnych terenach. W międzyczasie umiera najstarsza członkini Klanu Wilka, a jednocześnie była liderka - Stokrotkowa Polana, która zgodnie ze swą prośbą odprowadzona została w okolice grobu jej córki, Szakalej Gwiazdy. W końcu, jeden z patroli wraca z radosną nowiną - wraz z nastaniem Pory Nagich Drzew, dwunożni wynieśli się, pozostawiający po sobie jedynie zniszczone, zwietrzałe obozowisko. Wieczorna Gwiazda zarządza powrót.

W Owocowym Lesie

Żałoba jest ostatnio wszechobecna. Lawina śmierci zaczęła się od odejścia Jarząb, z czasem tylko przybierając na prędkości. W wymiarze ducha znalazła się niedługo później główna medyczka, Witka, tym samym przekazując rolę dbania o zdrowie społeczności Murmur i jej uczniowi Porankowi. Po tygodniach spokoju, kolejna osoba straciła życie, tym razem w drastyczny sposób. Podczas patrolu granicznego napotkano na spuszczonego psa, który od razu rzucił się w pogoń za grupą. Każdy członek zwiadu zdążył w porę wskoczyć na drzewa, jednak przez pośpiech Skrzyp poślizgnął się i spadł z wysokości, tym samym łamiąc sobie łapy. Wojownik nie miał szans w starciu ze szczękami agresora. Obecność kłusowników także boleśnie dała się we znaki, gdy jeden z nich postrzelił zastępczynię na oczach Daglezjowowej Igły. Sadzawka niestety nie wygrała ciężkiej walki o życie. Rozpaczona śmiercią przyjaciółki liderka wybuchła, najpierw wyżywając się medyczce, a później także na reszcie społeczności. Na samym końcu w szale oskarżyła Lśniącą Tęczę o zamach, dzięki Wszechmatce powstrzymana i z pozoru uspokojona przez Świergot. Wieści o nowym zastępcy nadal na razie nie słychać...

W Betonowym Świecie

nastąpiła niespodziewana zmiana starego porządku. Białozór dopiął swego, porywając Jafara i tym samym doprowadzając swój plan odwetu do skutku. Wieści o uwięzionym arystokracie szybko rozeszły się po mieście i wzbudziły ogromne zainteresowanie, powodując, że każdego dnia u stóp Kołowrotu zbierają się tłumy, pragnąc zmierzyć się na arenie z miejską legendą lub odpłacić za dawno wyrządzone szkody. Białozór zdołał przekonać samego Entelodona do zawarcia z nim sojuszu, tym samym stając się jego nowym wasalem. Ci, którzy niegdyś stali na czele, teraz są ścigani – za głowy Bastet i Jago wyznaczono wysokie nagrody. Byli członkowie gangu Jafara rozpierzchli się po całym mieście, bezradni bez swojego przywódcy. Dawna potęga podzieliła się na grupy opowiadające się po różnych stronach konfliktu. Teraz nie można ufać nawet dawnym przyjaciołom.

MIOTY

Mioty



Miot w Klanie Wilka!
(brak wolnych miejsc!)

Miot w Klanie Nocy?
(brak wolnych miejsc!)

Miot w Klanie Wilka!
(brak wolnych miejsc!)

Nowe mutacje w zakładce "Cechy Specjalne i Mutacje"! | Zmiana pory roku już 22 września, pamiętajcie, żeby wyleczyć swoje kotki!

31 sierpnia 2024

Od Bijącej Północy CD. Niedźwiedziej Łapy (Niedźwiedziego Miodu)

Uśmiechnęła się jak zwykle, choć w jej głowie na moment zawirowało od nagłego natłoku myśli. Spodobała jej się historia Niedźwiedziej Łapy i wiedziała, że nie opowie mu niczego równie fascynującego, jednakże jej dotychczasowe życie miało kilka wzlotów i upadków, przez co musiała na chwilę zastanowić się nad tym, co chciała mu powiedzieć. Ceniła szczerość, jednak w akompaniamencie tak wesołych rozmów los niektórych z jej rodziny wydawał się... niezbyt pocieszny.
— Oh, to nie będzie nic ciekawego, więc obawiam się, że jeśli dobrze tego nie streszczę, to szybko zaśniesz z nudów — rzuciła półżartobliwie, ostrożnie przełykając ostatni kęs swego posiłku. Mieliła to dosyć długo, próbując wybrać w międzyczasie odpowiednią wersję wydarzeń. — Może wiesz, lub nie, Srokoszowa Gwiazda to mój ojciec — wyznała z dozą niepewności, bo jednak choć posiadanie ojca lidera mogło brzmieć jak powód do dumy, tak zrzędliwość niebieskiego nie była czymś, z czym chciała być kojarzona.
— Obiło mi się to o uszy — odparł przyjaźnie, przekrzywiając głowę na bok i wpatrując się w nią wyczekująco. Zerknęła na brązowy pysk, o wiele pogodniejszy, niż ten należący do Judaszowca. Poczuła pewną swobodę w mowie.
— Jest specyficzny, raczej mało ze sobą spędzaliśmy czasu, teraz to już w ogóle rzadkość — wyjaśniła. — Za to z moją mamą sprawa wygląda inaczej. Zawsze była przekochana, aż z boku dziwnie się patrzy na takie połączenie, ale jak to mówią, miłość nie wybiera — rzekła poetycko. — Prócz mnie mieli jeszcze piątkę kociąt — palnęła, czując nagłą potrzebę, by jednak nie pomijać nawet takich spraw. — Kopciuszek, Popiół, Wróbelek, Obuwik i Rozczarowanie, chociaż z biegiem czasu mówiliśmy na nią Czar. Ojciec nazwał ją takim brzydkim imieniem, nie wiem, skąd w ogóle wpadł na taki pomysł i czemu mama na to pozwoliła. Miała naprawdę śliczne futerko! — zapewniła. — Ona najczęściej próbowała się ze mną wymykać ze żłobka na wspaniałe przygody, niestety nie były to skuteczne akcje — przyznała ze śmiechem. — Zdarzało nam się ganiać w większej grupie, choć niestety bywało to rzadkością. Trafili mi się naprawdę spokojni kompani — westchnęła z żalem, kręcąc głową.
— O, to ciekawe, słyszałem tylko o Zagubionym Obuwiku i Pomocnym Wróbelku — mruknął, przez moment w skupieniu przyglądając się własnym łapom. — Jeśli mogę wiedzieć, co się stało z resztą? Jeśli to coś nieprzyjemnego dla ciebie, oczywiście nie będę dopytywał — zapewnił.
Miała ostatnią chwilę, by ustalić, w jakim tonie poprowadzić dalej tę rozmowę. Takie tragedie mogły przydarzyć się każdemu, prawda? Nie było tu powodów, by wszystko kryć.
— Kopciuszek zmarła jako kocię, Popiół jako uczeń. Choroby to paskudna sprawa — rzekła w końcu. — Czar została wojowniczką i pewnego dnia po prostu... zniknęła. Po prostu odeszła bez słowa, ale jestem pewna, że miała dobry powód i teraz wiedzie szczęśliwe życie i nadal o nas myśli — mruknęła pospiesznie, a żeby jej nowa znajomość nie zdążyła wyrobić sobie złej opinii o jej siostrze. Poza tym widziała pewną różnicę w zmianie na jego pysku podczas jej smutniejszej części wypowiedzi, toteż zaraz dodała — Ale życie zawsze mknie do przodu, więc nie ma co oglądać się na przeszłość! Bywało różnie, jednak jeśli skupimy się na chwili, to zawsze idzie dostrzec coś pozytywnego — oświadczyła, choć w jej głowie te słowa brzmiały na o wiele mądrzejsze. — Wiesz co? Świetnie się z tobą rozmawia, musimy się częściej łapać! Na razie życzę ci miłego dnia, spędź go w jak najlepszy sposób — wypaliła, próbując sprawnie wstać, przy czym omal niezbyt zgrabnie potknęła się o własne łapy.
Niedźwiedzia Łapa w końcu zdawał się zdołać przetworzyć całokształt jej sentencji, po czym pokiwał głową i kolejnym, już dłuższym skinięciem, pożegnał się z nią.
Odchodząc, zawahała się, czy może nie przytłoczyła go tym wszystkim, ale skoro starała się zachować optymistyczne brzmienie głosu, to nie powinno być aż tak dramatycznie. Przynajmniej tego się trzymała, drepcząc w stronę legowiska.

***

Wzrastające mrozy dawały znać o zbliżającej się Porze Nagich Drzew. Wzdrygnęła się, otulając ogonem łapy i rozglądając po obozie. Za niedługi biały puch pokryje całe tereny klanu i polowania nie będą takie przyjemne, jak to miało miejsce dotychczas, gdy w pogoni za gryzoniem na grzbiecie dało się wyczuć ciepło słońca.
Szkoda jej było marnować te ostatnie dni, w których temperatura zdawała się choć trochę znośna. W końcu wzięła głęboki wdech i ruszyła przed siebie, szukając potencjalnego towarzystwa do wyjścia na spacer i ewentualnemu przyniesieniu kilku piszczek, jeśli tylko szczęście im dopisze.
Nie zajęło jej to długo, bo obóz nie był wcale taki wielki, a pierwszy pasujący w jej kryteria kandydat rozciągał się na pokrytym suchą trawą podłożu, korzystając z ostatnich muśnięć promieni słonecznych, które wpadały przez szczelinę pomiędzy skałą a wodospadem.
— Hej, Niedźwiedzi Miodzie! — zawołała, może zbyt głośno, zważywszy na to, że stała tuż przy nim. — Co ty na to, by pójść sobie zapolować? — zapytała wprost.
Żółte ślepia powoli skierowały na nią swój wzrok.
— To bardzo kusząca propozycja, jednak pogoda nie współgra z moimi... chęciami — sprecyzował. — Zresztą, byłem już dzisiaj poza obozem...
Północ skrzywiła się lekko, przypatrując mu się w namyśle.
— To nie ma nic do rzeczy, można wyjść drugi raz — rzekła, nie tracąc na optymizmie. — Poza tym, sam ostatnio narzekałeś na młodziaków niekorzystających z życia, a teraz leniuchujesz w najlepsze! No dawaj, łapy pod siebie, ogon do góry i reszta ciała za nim — kontynuowała motywująco, przynajmniej jej zdaniem. Przykucnęła i zaraz to wstała, demonstrując mu to, czego od niego oczekiwała.
— Oj, to co innego — mruknął, kręcąc głową. — Ja jestem starszy, zasługuję na odpoczynek — zauważył.
Zaśmiała się, pozwalając sobie na chwilę spocząć, bo Niedźwiedź nie wydawał się łatwy do przekonania. Zauważyła, że lubił sobie poleżeć, jednak dopóki chciał z nią rozmawiać, w ogóle jej to nie przeszkadzało.
— Ale nie aż tak stary! Słuchaj, nie widzę w obozie lepszego kompana do wyjścia niż ciebie, przynajmniej na ten moment — stwierdziła, rozglądając się. — Tak dokładniej, to ja tu widzę pełnego sił i wigoru sprawnego młodzieńcza z ogromnym pokładem chęci do wędrowania po niesamowitych terenach jeszcze bardziej niesamowitego Klanu Klifu. Tylko ten młodzieniec zgrywa się i udaje kota ze starszyzny... — dodała z przekąsem.
Na nią by to podziałało. Na niego miała nadzieję, że również zadziała.

<Niedźwiedź?>

Od Siewczej Łapy CD Promyczka

 Pisnęła zaskoczona bólem. Bała się odwrócić się do tyły ujrzeć jakie zwierzę ja zaatakowało. Wyszła tylko z powodu nalegań Czereśni do ruchu. A teraz spotkało ją takie nieszczęście. 
— Promyczek? — czyjś głos zidentyfikował napastnika. 
Zerknęła niepewnie na kremowego kociaka. Dlaczego. Nie rozumiała. Skąd taka nienawiść do jej osoby w tak młodym kocie. Czyżby opinia o niej była tak zła, że nawet najmłodsi jawnie z niej kpili. Cofnęła się o krok od napastnika. Zdawał się być zaskoczony. A może rozbawiony. Cieszył się z krzywdy jaką jej uczynił. Pewnie zamierzał przechwalać się tym dokonaniem rodzeństwu. Imponować starszym. 
Położyła uszy, widząc coraz więcej kotów wokół nich. Otaczali ich. Zamierzali pozwolić mu ją wykończyć? 
— Promyczku, co ty tutaj robisz? — zapytał obcy głos. 
Jakiś wojownik nachylał się nad kociakiem. 
— Zwiedzam. — odparł, ukrywając swoje dokonania. 
Siewka odsunęła się jeszcze bardziej zaskoczona. Taki młody, a był już tak doskonałym kłamcą. 
— A wiesz, że nie wolno ci samemu? Bożodrzew pewnie się martwi. Siewcza Łapo, odprowadzisz go?
Kotka przełknęła nerwowo ślinę. Nie chciała. Nie miała zamiaru zbliżyć się kiedykolwiek do tego pozbawionego skrupułów moralności osobnika. Niewinne ślipka lśniły w jaskini, lecz ona znała prawdę skrywają pod kremowym futerkiem. 
Nie umiała jednak się sprzeciwić. Trzymając dystans szła obok kocięcia. Ten zdawał się niezbyt zadowolony z ukończenia jego własnej przygody. Zamiast skręcić do kociarni powędrował gdzieś indziej. Uczennica patrzyła na to nie wiedząc co zrobić. Bała się konfrontacji. Tym bardziej wiedząc już do czego jest zdolny. 
— Tam... tam jest kociarnia. — bąknęła nieśmiało. 

<Promyk?>

Od Promyczka do Siewczej Łapy

Promyczek, owe kremowe kocie znane z wesołego harcowania i dokuczania wszystkim wokoło, był dziś dziwnie cichy. Owa cisza mogłaby dziś się wydawać jak cisza przed burzą. Jednak tego dnia sam pręgowany kocurek się tego nie spodziewał. W końcu cóż miałby ciekawego zrobić, jeśli nie ma pomysłu?...
Kocurek postanowił więc, że prześpi cały dzień, by wróciły mu ciekawe myśli. Gdy budzili go, po prostu mówił, że chcę pospać, twierdząc, że jest zmęczony. Także spał. Mimo to w końcu musiał się obudzić. Nie dość, że był głodny to i energii miał dużo… A pomysłów nadal było brak!
Było to dosyć frustrujące dla kocurka. Rozejrzał się. Żadnej z mam nie było w żłobku. Postanowił, więc, że sam załatwi swoje potrzeby. Powoli udał się do wyjścia ze żłobka, kątem oka widząc bawiące się kocięta. Nie dołączył do nich, a poszedł dalej.
Wyszedł powoli ze żłobka i udał się w stronę stosu ze zwierzyną. Jednakże na jego drodze pojawiła się uczennicą. Najpierw chciał się przywitać. Ale wreszcie wpadł na pewien pomysł. Po prostu podszedł cicho do małego trzybarwnego ogonka i wgryzł się w niego, będąc ciekawy reakcji ofiary swego żartu. Może zacznie krzyczeć? Albo się śmieć? No warto się przekonać! Tak przynajmniej sądził pręgowany kociak.

<Siewcza Łapo?>



Od Jeżyny CD. Topoli

- Macie przeprosić Listka.
No chyba nie. Mama sobie chyba żartowała! Nie miała zamiaru nikogo przepraszać. Topola już prawie otworzył pyszczek, ale prędko zasłoniła mu go łapą i posłała karcące spojrzenie. Nie mogli się poddać!
- To on powinien przeprosić! Cały czas się zachowuje, jakby był królem świata! - zawołała. - I kopnął mnie! Z premedy- premedytacją! - wykrztusiła w końcu.
To akurat nie było prawdą. Ale mama o tym nie wiedziała.
- Nie kopnąłem cię! Zmyślasz!
Sówka spojrzała na dwójkę z zawodem.
- Przestańcie się kłócić! Przeproście go i koniec!
Bura przewróciła oczami.
- No dobra, PRZEPRASZAM CIĘ NAJMOCNIEJ KRÓLEWICZU - zawołała z niesmakiem, po czym złapała Topolę za ogon i odciągnęła go od nich. - Chodź, idziemy stąd. Głupi Listek.

***

Jeżyna kroczyła dumnie z mentorką u boku.
- Bardzo dobrze Ci idzie! W takim tempie załapiesz jak się skradać w dosłownie chwilę! - pochwaliła ją Pieczarka.
Wraz z białą wracały powoli do obozu, rozmawiając o wszystkim i o niczym. Zwiadowczyni dawała jej mnóstwo porad w różnych dziedzinach (Bura widziała, że chce ona dla uczennicy jak najlepiej; starała się te chęci odwzajemniać) oraz opowiada jej historie z czasów własnego uczniostwa. Uczennica za to narzekała na rodzeństwo i silny wiatr. Jesień zbliżała się ku końcowi, a temperatury spadały. Nierzadkim widokiem były koty skulone w dwójkę w swoich posłaniach, dzieląc się ciepłem. Jej chłodne noce aż tak nie przeszkadzały, ale od czasu do czasu również wpychała się do posłania Topoli i wylizywała mu futerko do czysta.
O wilku mówiąc - w pewnym momencie kotki natknęły się właśnie na łaciatego wraz z Żagnicą trenujących na polanie. Jeżyna spojrzała na mentorkę, a ta z rozbawieniem skinęła głową. Bura w moment znalazła się za kocurkiem i wskoczyła mu na plecy.
- AAA! - zawołał zaskoczony
Kotka zaniosła się śmiechem.
- Wyluzuj! - odparła, gdy odwrócił się do niej. - Jak tam Ci idzie twój NUDNY trening wojownika?
- Bardzo dobrze! I wcale nie jest nudny!
- A mi się wydaje, że jest! - zachichotała. - Ja będę skakać po drzewach, a ty co?
- A ja mogę z łatwością cię powalić! - zawarczał z iskierką w oku, po czym rzucił się na siostrę. Oboje zaczęli się głośno śmiać.

***

Słońce zdążyło już zajść, barwiąc niebo na wiele kolorów. Ostatni patrol wrócił tuż przed zmrokiem, a teraz obok powoli spowijała ciemność. Ona też już wróciła z treningu, który i ją i Pieczarkę zostawił wykończoną. Zaczęły dzisiaj podstawy samoobrony, gdyż ataki nie szły Jeżynie. Biała powiedziała, że nawet lepiej jest nauczyć się uniknąć ataków przeciwnika i zgubić go niż atakować. W przyszłości nadal miała się jednak nauczyć walki, gdyż może być ona czasami nieunikniona.
Na razie jednak się tym nie przejmowała. Zdążyła już zjeść i pogadać i z jedną, i z drugą mamą. Od momentu zostania uczennicą upewniała się, że przynajmniej przez chwilę pogadała z Sówką i raz dziennie dała jej wielkiego przytulasa. Nie chciała, żeby mama myślała, że o niej zapomina. Bo wcale tak nie było! Podczas wolnego czasu na treningach opowiadała Pieczarce historie z życia w żłobku z mamą, a czasem nawet pytała się, co może zrobić, aby ta poczuła się lepiej. Zawsze przynosiła mamie najsmaczniejszą zwierzynę do zjedzenia, a nawet przypominała Listkowi i Topoli, żeby spędzili z nią czas.
Co do Topoli, to właśnie próbowała go znaleźć. Desperacko chciała z nim pogadać, bo z Listkiem spędziła zdecydowanie zbyt dużo czasu (trenowali praktycznie obok siebie, aby Jeżyna mogła podpatrzeć od wojowników parę ruchów). Nie mogła znaleźć łaciatego nigdzie na ziemi, więc musiał już siedzieć na drzewie. Niezgrabnie wskoczyła na pień kasztanowca i wskoczyła na odpowiednią gałąź. Legowisko brata znajdowało się dosłownie na przeciwnej gałęzi, bo akurat tam było miejsce. I miała rację! Kocurek leżał już zwinięty na posłaniu, wpatrując się w jakąś kłótnię kotów na dole. Ostatnio każdy się na siebie darł. Od razu na myśl przyszedł jej wybuch Daglezjowej Igły.
Potrząsnęła głową i podeszła do brata.
- Hejka - miauknęła, zwracając jego uwagę na siebie. - Suń się trochę, zajmujesz całe posłanie.
Topola przesunął się trochę na bok, a ona wsunęła się na wygodne legowisko, przyciskając swój bok do tego łaciatego. Polizała jego pyszczek, po czym oparła głowę o skraj posłania.

<Topola?>
[660 słów]
[przyznano 13%]

Od Jeżyny CD. Sówki

Mama cały czas chodziła jakaś smutna. Nawet mama numer dwa nie umiała jej pocieszyć. Gdy ostatnio rozmawiała z Kaczką, to zapytała jej się, kiedy wraca babcia Jarząb. Przestraszyła się, gdy bura się rozpłakała. Wytłumaczyła jej, że biała już nie wróci. Była to długa rozmowa, po której Jeżyna przez resztę dnia chodziła ze spuszczoną głową i tuliła się do mamy.
Ale teraz, gdy już trochę czasu minęło, Sówka nadal była strasznie smutna. Musiała znaleźć jakiś sposób, aby ją pocieszyć. Obmyśliła plan, po czym zaczęła działać. Obie mamy rozmawiały ze sobą, nie zwracając uwagi na dzieci. Idealnie.
Po chwili namysłu przewróciła się na plecy, wydając z siebie głośny pisk. To od razu sprawiło, że obie kotki obróciły się w jej stronę.
- Jeżyno wszystko dobrze? - zawołała do niej Kaczka, podchodząc do niej. Jeżyna wyszczerzyła zęby w jej stronę, a ta spojrzała się na nią ze zmarszczonym nosem.
Zbliżyła się także Sówka, ze smutkiem wyraźnie wymalowanym na pyszczku.
- Co się stało? - zapytała łaciata, pochylając się nad kociakiem.
Tylko na to czekała. Jednym ruchem podskoczyła w powietrze i zawiesiła się całym ciałem na szyi mamy.
- Mam cię mamo! - zawołała. - Tak cię kocham, że się mnie nie pozbędziesz! Będę leżeć razem z tobą! I przyniosę Ci tyle kwiatków, że w nich utoniesz!
Z tymi słowy przekręciła się i wtuliła pyszczek w kark matki, liżąc jej łaciate futro.

***

Była uczniem!! Parę wschodów słońca temu została mianowana, dostała mentorkę - Pieczarkę - oraz nowe posłanie. Jako jedyna z trójki rodzeństwa zdecydowała się trenować na zwiadowcę i czuła się z tego powodu troooochę lepsza. Zdążyła już mieć parę treningów z mentorką, które składały się głównie z poznawania terenów oraz uczenia się podstaw skradania. To drugie sprawiało jej trochę trudności - jej długie futro zawsze ocierało się o ziemię i skrzeczące pod jej ciężarem liście. Będzie wymagało to dużo pracy z obu stron, ale Pieczarka zapewniła, że z pewnością pomoże jej dojść do perfekcji.
Gdy pierwszy raz wyszła z obozu, Była zachwycona terenami Owocowego Lasu. Szczególnie w porze opadających liści, było tam tyle różnych kolorów, ile podekscytowania w małym ciałku Jeżyny. A tego było bardzo dużo. Od razu zaczęła zbierać nowe liście, co wywołało śmiechy białej kotki. Ale nie miała ona nic przeciwko temu, wręcz zapewniała uczennicę, że nie stanowi to problemu. Więc pierwszego dnia, gdy wróciła do obozu, popędziła do rodziny z pyszczkiem pełnym liści i gałązek.
Jednak miała pewien problem - nie miała teraz gdzie ich trzymać. Wcześniej, jej kolekcja miała miejsce w kącie żłobka, jednak teraz mieszkała na gałęzi. Po rozmowie z mamą wymyśliła, że uplecie ona sobie “koszyk” na jej skarby, który będzie trzymać w swoim posłaniu. Jednak dość marnie jej to szło, więc postanowiła odłożyć to zadanie na później. Na razie chciała przenieść część skarbów do jej posłania, które zostało zrobione przez kogoś innego. Było bardzo wygodne! Musi się dowiedzieć, kto je zrobił.
Potrzebowała Jednak pomocy w sortowaniu wszystkich jej własności. Zauważyła Sówkę siedzącą razem z Przypływ, która właśnie skończyła swój posiłek.
- Hej mamo! - przywitała się. - Hej ciociu Przypływ!
- Cześć córeczko - zamruczała zawiadowczyni. - Jak się czujesz?
Uczennica przycupnęła obok nich, owijając łapki ogonem.
- Bardzo dobrze! Bycie uczniem jest świetne! - zamiauczała z ekscytacją. - Ale potrzebuję z czymś pomocy. Nie obrazisz się, jak porwę mamę na chwilę? - Tym razem zwróciła się do Przypływ.
- Oczywiście, że nie - zaśmiała się wojowniczka.
Po pożegnaniu się Jeżyna wstała, a łaciata podążyła za nią.
- Coś się stało? W czym potrzebujesz pomocy? - zaczęła wypytywać ją Sówka ze zmartwieniem w głosie.
Mała zaśmiała się cicho. Jej mama była taka opiekuńcza! Nie to, że jej to przeszkadzało - chyba wyraziła to dość jasno - ale nie chciałaby, żeby mama cały czas się o nią martwiła.
- Nic się nie stało mamusiu. Jakby się stało, to bym Ci od razu powiedziała! Ale, jak wiesz mam teraz nowe posłanie - zaczęła, gdy zatrzymały się przed żłobkiem. - A wszystkie moje skarby zostały tam - wskazała ogonem żłobek, patrząc na mamę z dołu. Nadal była strasznie niziutka, co utrudniało jej czasem komunikację z innymi.
- I chcesz je przenieść, tak?
- Nooo… Tak. Ale nie wszystkie zmieszczą się do mojego posłania… Niestety. Więc musimy je posegregować na te najfajniejsze! I wtedy zabiorę tamte, a resztę rozdam innym! Każdy dostanie jakiś fajny prezencik.

<Mamo?>
[682 słowa]
[przyznano 13%]

Od Mżawki do Zimorodkowej Łapy

Spojrzała sennym wzrokiem na szaro-białą kulkę przy jej brzuchu. Siwek może i nie był jej dzieckiem, ale przecież nie mogła odmówić mu mleka, prawda? Wodnikowe Wzgórze bardzo dobrze zajmował się maluchem, a przynajmniej tak się jej wydawało. No może do czasu, teraz wojownik odpoczywał pochłonięty żałobą. Nie miała mu tego za złe, ostatnie zamieszanie w klanie sprawiało, że cieszyła się ze swojego bezpiecznego miejsca w żłobku. Może było trochę nudno, ale miała czas odpocząć. Szczerze mówiąc, nie tego się spodziewała, przychodząc tutaj.
Chłodny wiatr świszczał na zewnątrz, a wraz z nim latały liście, które kociaki z zapałem próbowały łapać. Z zamyślenia wyrwało ją ciche pokasływanie. Odwróciła głowę i spojrzała na Ikrę. Kocurek co chwilę kasłał, z niechęcią przerywając zabawę z bratem.
- Może powinnaś go zabrać do medyków? - zaproponowała Kotewkowy Powiew. - Lepiej się upewnić, czy nie przerodzi się to w coś poważnego. Idź, ja popilnuję w tym czasie reszty.
Mżawka wstała i z wdzięcznością schyliła głowę, delikatnie popychając Ikrę do wyjścia.
- Chodź, musimy gdzieś iść.
Niebieska była bardzo wdzięczna starszej kotce za pomoc. Może i czasem wydawała się aż zbyt miła (i uśmiechała się trochę fałszywie), ale jej porady były bardzo pomocne. Pewnie bez jej pomocy któremuś z kociaków już by się coś stało. Cały czas próbuje podążać za radami i poleceniami łaciatej, żeby ta była z niej dumna.
Po krótkim spacerku, podczas którego Ikra usilnie próbował złapać ogon kota, który przywitał się z Mżawką, dotarli do legowiska medyków.
- Halo? - zawołała, a po chwili z głębi wyłoniła się Zimorodkowa Łapa. - O, dobrze, że ktoś tu jest.
Posadziła kociaka obok siebie, owijając go ogonem.
- Ikra cały czas kaszle... Kotewkowy Powiew powiedziała, że może powinnam się tu z nim wybrać - opowiedziała kotce.
Liliowa obwąchała malucha, gdy ten patrzył się na nią ze zdziwieniem.
- AAA! Mamo! Ta pani chce mnie zjeść - krzyknął, po czym dalej lamentując, wyrwał się i schował za plecami niebieskiej.
- Nie bądź głuptasem, ona chce ci tylko pomóc - posłała uczennicy przepraszające spojrzenie, chwytając syna za kark I stawiając go przed sobą. - Przepraszam, czasami jest trochę strachliwy gdy weźmie się go z zaskoczenia. A tak właściwie, nie wydaje mi się, żebyśmy się poznały. Jestem Mżawka, chociaż to już pewnie wiesz - zaśmiała się nerwowo. - A ty nazywasz się Zimorodek, prawda?

<Zimorodek?>

Od Topoli CD. Sówki

 Treningi były zupełnie inne niż sobie wyobrażał. Starał nie nastawiać się źle. Myśleć pozytywnie. Lecz jego mentor był straszny. Chłodny, zdystansowany, a jednocześnie tak wybuchowy. Topola obawiał się niego. Bał się popełnić najmniejszy błąd dobrze wiedząc, że będzie to skutkować wybuchem złości u kocura. A przez to, że stresował się bardziej tym więcej błędów popełniał. Błędne koło.
Tęsknił za czasem kociarni. To wszystko ciążyło na nim, a jedynie rozmowa z bliskimi zdawała się rozwiązaniem. W końcu bał się podważyć dobór mentora wybranego przez Daglezjową Igłę. Nie było szans, że ich przywódczyni się myliła.
Dlatego też podążał teraz za matką. Próbował się skradać. Jakkolwiek poćwiczyć umiejętności, które zdaniem mentora powinien już opanować. 
Niestety poszło nie tak i wylądował u boku kotki. Był zaskoczony jej stanem. Zapłakane ślepia. Czyli była smutna. Przez babcię? Topoli było głupio wyznać, że słabo pamiętał kotkę. Miał w pamięci, że był do niej bardziej podobny niż do mamy czy mamy dwa jeśli chodzi o barwę futra. Choć jasność futerka kocicy wprawiała w zadziwienie. Tak białej rzeczy nie widział jeszcze w otaczającym go świecie. Nawet chmury wydawały się przy niej szare. 
— Mamo...? — miauknął ponownie. |
Kotka niechętnie uniosła wzrok. 
— Widzisz, tutaj spoczywają nasi bliscy. Koty, które odeszły. W tym... Jarząb. — miauknęła z trudem. 
Topola otarł się o kotkę, starając się jej dodać otuchy. Rozejrzał się wokół, lecz tym razem z większą dokładnością. 
— I... Żbik. Mój tata. Mniszek, mój dawny przyjaciel... Jarzębinka, mała siostrzyczka Przypływ i teraz... teraz... — głos kotki coraz bardziej się łamał. 
Oparł głowę o ciało matki. Siedzieli w milczeniu. Tak spędzili to popołudnie. 

* * * 

Miał wrażenie, że było coraz gorzej. I z mamą i z jego mentorem. Nie rozumiał zależności wszechświata. Liście coraz bardziej ogołacały drzewa. Myślami uciekał ku propozycji zabawy siostrze w nich, ale w rzeczywistości musiał wstać na kolejny trening z Żagnicą. 
Smętnie kierował łapy w stronę miejsca gdzie spotykał się z mentorem. Zamyślony nie zauważył, że na kogoś wpadł. Spotkał się z równie zaskoczonym spojrzeniem mamy. Wciąż wyglądała nie za dobrze. 
— Mamo? Gdzie idziesz? — zapytał nieco niepewnie. 
Kotka smętnie uciekła gdzieś spojrzeniem."
— Na patrol. A ty już na łapach? Tak wcześnie? — miauknęła, zdając się tym lekko zaskoczona. 
Topola zaszurał ogonem po ziemi. Nie lubił tak wcześnie wstawać. Wolał się oddać w objęcia snu i bawić się w najlepsze w sennej krainie. Lecz mentor tego nie tolerował. Denerwował się, gdy musiał go budzić. Uważał, że powinien już dorosnąć i stać się odpowiedzialny. 
— Żagnica nie lubi, gdy się spóźniam. — wyznał cicho, trochę się bojąc, że kocur go usłyszy. 


<mamo?>

[słowa 411]
[przyznano 8%]

Od Klamerki CD. Bluszcza

Nadal ciemność. Nie czuł niczego poza ciemnością. W głowie migały mu wszystkie te sceny z przeszłości, które przeżył… a może nie? Obrazy, postacie, głosy… Sam nie wiedział, które z nich są prawdziwe, a które z nich to wytwór jego zagubionego umysłu. Nie chciał się tak czuć. Chciał się czuć dobrze… ale jak to właściwie jest? Chyba zawsze Klamerka czuł się tak jak teraz… Ciemność. Pustka.
Aż w pewnym momencie coś się jakby zmieniło. Poczuł coś jakby… drobny przebłysk świadomości. „Może po prostu otworzę oczy?” – pomyślał.
Otworzył oczy.
Zamrugał. Rozejrzał się. Bez wątpienia leżał na boku w jakimś jasnym pomieszczeniu. Przez okno wpadały smugi światła słonecznego. Już nie jest ciemności. Wtedy zorientował się, że leży w pełnym słońcu, a jego ciemne futro pochłania ciepło jak ziemia wodę. Jest mu okropnie gorąco.
W ustach czuł dziwny, gorzki smak…ziół…? Próbował przypomnieć sobie cokolwiek z ostatniego czasu…ale nawet nie wiedział, od jak dawna znajdował się w takim stanie.
Wtedy nagle usłyszał za sobą głos.
- Klamerko? Jak się czujesz? Słyszysz mnie?
Klamerka powoli odwrócił głowę.
Spojrzał prosto w brązowe oczy… Bluszcza. Swojego brata. Jak on dawno go nie widział… A może widział? I czy tak dawno? Nie ma pojęcia…
Klamerka zamrugał.
- Co się stało?
Bluszcz wyglądał na zmartwionego.
- Byłeś… półprzytomny a często po prostu nieprzytomny, przez wiele dni. Myślałem, że już się nie obudzisz… Dałem ci zioła. I chyba zadziałało.
Klamerka myśli. Rzeczywiście czuje się…bardziej świadomy i przytomny niż kiedykolwiek wcześniej. To musiały być jakieś mocne zioła…
Czekoladowy uniósł głowę, spróbował się podnieść. Całe jego ciało było sztywne i obolałe. Wstał, ale zachwiał się i upadł z powrotem. Rozejrzał się po pomieszczeniu szeroko otwartymi oczami. Nie był pewien co to za miejsce…ale przynajmniej nie była to ta mroczna pustka, w której żył…a raczej nie żył przez ostatnie…nie wiadomo ile.
- Jak się czujesz…? – powtórzył Bluszcz.
- Jestem – powiedział, patrząc przed siebie, jakby sam był zdziwiony tym faktem.
- Przynieść ci coś do jedzenia? Albo do picia? Mogę coś dla ciebie zrobić?
Klamerka podszedł, zdaje się do krawędzi parapetu, spojrzał w dół, pochylił się i… zachwiał się.
W ostatniej chwili poczuł, jak ktoś mocno chwycił go za skórę na karku i odciągnął od krawędzi.
- Klamerko, uważaj! – Bluszcz stanął przed bratem, odgradzając go od krawędzi parapetu. – Mogłeś spaść.
Klamerka nadal patrzył przed siebie. Po długiej chwili wreszcie spojrzał na Bluszcza.
- Dziękuję.

***

Teraz czuł się dobrze. Wiedział, co się dzieje dookoła. To uczucie świadomości było czymś, za co dałby wszystko.
Ale… co jeśli to tylko tymczasowe? Co będzie gdy te zioła przestaną działać…? Znowu wróci do tej ciemności, wszechogarniającej i przytłaczającej nicości…
„O nie. Nie pozwolę na to.” – pomyślał. – „Nie dam się znowu zamknąć.”

<Bluszczu…?>
[438 słów]
[przyznano 9%]

Od Mrówkolwa

jeszcze Porą Zielonych Liści
Leśne duchy, czy to prawda, że już niedługo ma być moja ceremonia?
Podobno zsyłaliście znaki. Już wiem, o czym mówiła babcia wtedy, kiedy przyniosła mi do złapania moją pierwszą mysz, tata w końcu mi powiedział: widział młodą pleszkę z owadem w dziobie. To istotne, bo takie młode ptaki, nawet kiedy umieją już latać, na początku dostają jeszcze jedzenie od swoich rodziców. Siadają w różnych miejscach i popiskują, kiedy zbliża się dorosły ptak, otwierając przy tym szeroko dziób, tak, że aż całe się przez to śmiesznie wyginają, i dostają jeść prosto do gardełka. Trzeba siedzieć bardzo cicho i ostrożnie, żeby to zobaczyć, bo inaczej rodzice się płoszą. To trochę jak mój tata, kiedy nie chce, żebym krzyczał na zewnątrz, bo ktoś nas jeszcze... No, może nie. Ale potem ci ptasi rodzice zaczynają udawać, że nie słyszą swoich dzieci nawet wtedy, kiedy nikt na nich nie patrzy, i one w końcu muszą się nauczyć, jak samemu łapać robaki albo szukać ziaren. Dlatego mała pleszka ze zdobyczą w dziobie jest całkiem szczególna, bo taki widok znaczy, że sama ją sobie złapała, chociaż jest jeszcze dosyć malutka. I to ma symbolizować mnie? O to wam chodziło, leśne duchy, prawda...? Całkiem sprytne.
Ptaki są dziwne. "Małe" ptaki wcale nie wyglądają na mniejsze od tych dorosłych, mają tylko inny kolor, dziób i kształt bardziej podobny do kulki. Chociaż właściwie ja też jestem już całkiem duży, wcale nie wiele mniejszy od taty, i wszyscy mi mówią, że moja sierść zrobiła się ciemniejsza, od kiedy byłem małym kociakiem, więc... może jednak jesteśmy podobni, ja i pleszka. Ona straci plamki i zrobi się albo rudobrązowa, albo szara z czarną łatą na oczach i pomarańczowym brzuszkiem, to zależy od tego, czy to samiec, czy samica. A ja...
Ja nie wiem. Wiem, że u kotów są kocury, kotki i wyjątkowe przypadki. Tata, babcia i Rosa mówią o sobie inaczej, "powiedziałam" – "powiedziałem" – "powiedziałom" (tak przynajmniej mi się wydaje), ale kiedyś myślałem, że w tej kwestii niczym innym się nie różnią. Tylko niedawno okazało się, że jednak tak, bo kotki mogą rodzić dzieci, a kocury nie (ale wciąż zostają tatami w jakiś tajemniczy sposób, o którym mój własny nie chce mi powiedzieć). Poza tym najwyraźniej mają inny zapach. No i to jest ta rzecz, która mnie w tym wszystkim najbardziej... smuci... denerwuje... Nie wiem! No bo ja myślałem, leśne duchy, że to jest zapach naszej rodziny! To, jak pachną tata i babcia, znaczy się, a czego nie czuć u Wrzosa, Owsa i u Szczypiorka również nie. I że jak przejdę ceremonię, to też tak będę pachnieć. Ale najwyraźniej tata jest kocurem specjalnym, który ma możliwości i zapach kotki, no i tym tak naprawdę ten "nasz" zapach był. A ponieważ ja się urodziłem kocurem, to nigdy nie będę go miał.
Co prawda tata powiedział, że to o niczym nie przesądza i to ja sam mogę ustalić, kim jestem, miau miau miau, tak jak on i Rosa. No to mogę już być tym kocurem, chociaż może powinienem być kotką, bo jest ich jakoś mało, sama babcia i prababcia, a ta druga już nie żyje, ale właściwie to mnie za bardzo nie interesuje. Nie zmienia faktu, że nie będę pachnieć jak moja rodzina, bo tego podobno nie da się kontrolować i tak już po prostu jest. Można się co najwyżej wytarzać w rumianku.
Ech...
No i sama ceremonia... Nie boję się! Czasami tata i babcia sugerują coś takiego, że niby miałbym nie wytrzymać, że może mnie zaraz mrówki oblezą i ucieknę tuż przed nią. A to nieprawda... Nie wierzą mi, bo tata przeszedł ją, kiedy był już starszy ode mnie. Dlatego myślą, że ja jestem zbyt młody i stchórzę... Szczerze mówiąc, leśne duchy, to mam już dosyć ciągłego przekonywania i udowadniania im, że się mylą. Naprawdę mogliby raz posłuchać, wtedy nie musielibyśmy się kłócić i tata miałby na pewno więcej spokoju, na którego brak tak narzeka.
Czyli nie boję się, ale są w tej ceremonii rzeczy tajemnicze, co do których wciąż nie mam pewności... Głównie blizny. No i kocimiętka. Skoro trzeba być ostrożnym z jej używaniem, bo "osłabia czujność i postrzeganie", to czemu zjada ją też kot, który wykonuje blizny? Czy nie wyjdą przez to krzywo...?

***

– Tato? – Mrówkolew podniósł głowę znad kawałka kory, nad którym od dłuższego czasu siedział w skupieniu. – A na pewno dasz radę zrobić prosto?
– Nie męcz innych wyrwanymi z kontekstu pytaniami – odmruknął Umakini, przymykając powieki. – To duchy wykonują blizny, poprzez działanie ziół kierując łapą prowadzącego. Nie masz żadnych powodów do obaw... Tylko bez żadnych ślimaków i fal.
– Czemu niby... Nie lubią ich? Znaczą coś złego? – Mrówkolew odwrócił się cały w stronę ojca, machając ogonem. – A ty jakoś masz kółka!
– Ja się nie domagałem, żeby było prosto.

***

Przepraszam, leśne duchy! Wiedziałem, że blizny to wasze symbole, ale że to wy sami rysujecie je kocią łapą... Tego to już nie. W takim razie o to będę całkiem spokojny, chociaż tata zachowuje się nieco podejrzanie i już nie mam pewności, czy rzeczywiście umiejętności... czy raczej stan samego kota nie wpływa w żaden sposób na krzywość blizn. Ale zaufam wam.
Próbuję zaplanować, gdzie chciałbym je mieć, ale to nie takie proste i nie zrobiłem na razie zbyt dużych postępów. To znaczy, na pewno udało mi się rozwinąć metodę. Na początku próbowałem rozrysować je sobie w piasku, wykreśliłem łapą kształt kota, który nie był nawet wcale taki krzywy, i próbowałem zaznaczać na nim różne miejsca, ale piasek z różnych linii przesypywał się to tu, to tam, kiedy się łączyły, rowki zasypywały się, a jakby tego było mało, to w końcu babcia zepsuła mi to wszystko, przechodząc przez sam środek... Gdzie tu czujność tropiciela? Kiedy ją o to spytałem, to nazwała mnie mądralą i powiedziała nawet, że to moja wina, że wyrysowałem swój plan w samym przejściu, chociaż głębiej w norze przecież nie ma już za wiele światła i nie widziałbym dobrze, gdzie zostawiam ślady, a to mogłoby się ostatecznie skończyć naprawdę tragicznym zestawem blizn. Oczywiście więc nie miało to sensu. Obraziłem się wtedy na nią bardzo, ale już koniec, nie mogę o tym dłużej myśleć teraz, bo jeszcze wróciłoby mi to, a w złości ciężej się rysuje.
W każdym razie wszystkie te przeciwności sprawiły, że zacząłem szukać lepszego miejsca. Na niektórych kamieniach da się zostawić ślad pazurem, ale widać go słabo i łatwo się ściera. Poza nimi większość przedmiotów w naszym legowisku jest raczej mała, tak, że porządny rysunek by się na nich nie zmieścił. Na samym sobie nic nie narysuję... Stwierdziłem w końcu, że muszę wyjść na zewnątrz, na szczęście tata już się przekonał co do wypuszczania mnie bez ciągłej obserwacji, a ja wcale nie zamierzam nigdzie daleko uciekać, kiedy czeka mnie ceremonia, bo ze złości jeszcze mi ją odwoła. Dlatego wyszedłem spokojnie, zacząłem rozglądać się w pobliżu naszej nory, i w końcu – dokonałem odkrycia. O ile na łące nie znalazłem nic przydatnego do rysowania oprócz ziemi (a tą wciąż mógłby mi rozrzucić jakiś dzik), to okazało się, że kora sosen idealnie nadaje się do rycia w niej wzorków! Wystarczy mocno przeciągnąć po niej pazurem, żeby został głęboki ślad, który nie ściera się po potarciu. Skomplikowane szlaczki robi się nieco trudniej, trzeba dziwnie wykręcać łapy, ale jestem pewien, że jeszcze się tego nauczę, to wszystko jest w moim zasięgu. Myślicie może... no, pewnie nie, ale i tak wam powiem, żeby na pewno nikt się nie martwił, że przy rysowaniu w korze wcale nie trzeba stać przy drzewie jak pień, można, zamiast tego po prostu oderwać jeden czy kilka płatów i zabrać je ze sobą, gdzie się tylko chce, zwykle są na tyle cienkie, że mieszczą się łatwo w pysku! Ja tak właśnie zrobiłem i teraz mogę po nich rysować w naszej norze. Kiedy pokazałem je tacie, to chwilę się poprzyglądał, ale szybko wrócił do drzemki. Ostatnio często gdzieś wychodzi i potem jest dosyć zmęczony, ale to chyba nie przeze mnie? Nic złego nie zrobiłem, więc raczej nie. Na pewno nie.
Hmpf... Zebrałem materiały, ale ciężko mi wciąż wymyślić dobre blizny. Podobno na ciele słabo je widać, i nawet z moją krótką sierścią zostanie mi tylko lekko podniesione w ich pobliżu futro. To mi się nie wydaje zbyt estetyczne, raczej bym tak nie chciał... Dlatego myślę nad miejscami z jeszcze krótszym włosem, jak pysk czy łapy, ale tam z kolei moje pręgi robią się ciemniejsze, lepiej je widać i już nie wiem, czy to by się nie pomieszało, blizny z pręgami... Może gdyby je zrobić wzdłuż pręg? Może na uszach? Może... Jak ja właściwie wyglądam? Nie pamiętam za dobrze, to denerwujące, że nie można zobaczyć się inaczej, niż w kałuży... Co, gdyby przestał padać deszcz i wszystkie kałuże wyschły? Nikt nie wiedziałby, jak sam wygląda i mógłby najwyżej pytać o to innych. Straszna wizja... A przecież podobno czasem przychodzą susze. Leśne duchy, trzymajcie je, proszę, z daleka...
Muszę próbować dalej.

[1453 słowa - trening wojownika]
[przyznano 30%]

Od Zmierzchu (Zmierzchającej Łapy) CD. Mandarynki (Mandarynkowego Pióra)

Z niedowierzaniem wpatrywała się w wielkie, wściekłe, pomarańczowe ślepia, które bez cienia skruchy ją piorunowały i ściągały z powrotem na ziemię. Tylko… Co ona takiego zrobiła? Niepewnie przeanalizowała swoje poprzednie posunięcia z nadzieją, że będzie miała jakieś usprawiedliwienie. Ale w głowie trwała jej przejmująca, niewytłumaczalna pustka. Niepewnie się otrzepała i wstała na chwiejne łapki, nie spuszczając wzroku z niewielkiej sylwetki.
– Przepraszam - wymamrotała cicho i spuściła wzrok na swoje łapy. Zdążyła już dojrzeć krwisty symbol lotosu na czole srebrnej, który jak gdyby ostrzegał ją, by uważać na słowa. Zadzieranie z rodem królewskim… No, po prostu nie było dość dobrym pomysłem. Ba, kotka nawet dość ją zaintrygowała, ale czarna była zbyt struchlała, by rozpocząć rozmowę. - Jak mogę się odwdzięczyć?
Srebrna spojrzała na nią z góry, co z resztą nie było zaskakujące, gdyż ta była od Zmierzchu jakieś pół głowy wyższa. Emanowała spokojem, zdecydowaniem i wiedzą o swoim miejscu w społeczeństwie, no ba, przecież księżniczka musi się zachowywać wyniośle. Czy tego chce, czy nie. Jednak… Zielonooka wyczuwała jej skrywane ciepło i nadzieję, gdzieś tam, gdzie niełatwo było dotrzeć.
– Po prostu nie właź mi pod łapy - skwitowała, odwracając się obojętnie. Jeszcze kiedyś zrówna ją ku sobie. Może.
– Jak sobie życzysz - odpowiedziała ulegle, ledwie szeptem, skłaniając z szacunkiem głowę i odprowadzając kotkę wzrokiem. Kiedyś.

***

Żal.
Negatywny stan emocjonalny spowodowany doznaną stratą. Towarzyszy mu często trudność w pogodzeniu się, że tego, co utracone już nie ma i wynikającym z tego brakiem akceptacji rzeczywistości takiej, jaka jest tu i teraz.


Znała te słowa. Sama kiedyś skleciła je w całość po pierwszym spotkaniu z Mandarynkowym Piórem, wtedy Mandarynką. Czuła żal, że nie dała rady przełamać lodu serca czarnej. Nie wtedy. Ale czy to na pewno był żal? Była pewna, że dopiero teraz właściwie zasmakowała tego uczucia. Tej pustki. Ale… Nie straciła nic poza nadzieją. To w takim razie… Co czuła?
Brak chęci do wykonywania czynności związanych z utrzymywaniem się przy życiu czy jakąkolwiek aktywnością fizyczną przestały ją interesować. Życie to był jeden wielki żart. I do tego kiepsko opowiedziany. Nienawidziła czekoladowych. Nienawidziła ich całych, od czubków wąsów po delikatną powłokę otulającą poduszki łap. Chcieli odebrać jej brata. Chcieli jej bratu odebrać ją. Nie mogła żyć w ciągłym strachu, obawiając się tych krwiożerczych istot, ale jaki miała wybór? Nie miała go.
Przymrużyła oczy, gdy światło poranka wpadło przez zasłonę z liści do legowiska i zaczęło zwiastować kolejny dzień. Nie chciała wstawać. Mandarynkowe Pióro nie będzie na nią wiecznie czekać, ale nie zamierzała się spieszyć. Nie, jeśli nie był to szczytny cel. Niechętnie przewróciła się z pleców na bok i z zaskoczeniem powietrze gwałtownie uciekło jej z płuc. Znała tę sylwetkę, smukłą i królewską. A przede wszystkim była to ta sylwetka, której mogła zaufać. I nie chciała, by oglądała ją ona w tak tragicznym stanie.

[448 słów]
[przyznany 9%]
<Mandarynko?>

Od Niedźwiedziego Miodu

Pogoda robiła się coraz paskudniejsza. Słońce stało się nieśmiałe. Skryte za chmurami rzadko pokazywało swoją jasną, ciepłą tarczę, co niezwykle doskwierało kotom. Zwłaszcza Miodek był niesamowicie niepocieszony. Nie mógł się wylegiwać w jego blasku, ani spacerować po suchej trawie. Nie lubił uczucia rosy ostającej się na nogach czy brzuchu, a było jeszcze gorzej przez wszechogarniający chłód i wilgoć w powietrzu. Silny wiatr napierał znad morza i niósł ze sobą woń soli. Szargał futro, kuł w uszy, oczy i nos. Niedźwiedź był młody, zdrowy i silny, ale nawet to nie uchroniło go przed negatywnym wpływem pogody. Nabawił się kataru, ale jedna wizyta u Czereśniowej Gałązki szybko rozwiązała ten problem. Zauważył, jednak że starsze koty, które stanowiły dość dużą część Klanu Klifu, nie radzą sobie tak dobrze. Srokoszowa Gwiazda zdawał się jeszcze rzadziej wychodzić; nie dziwił się mu, jego legowisko musiało być przyjemnie ciepłe, w końcu było tak oddalone od wejścia. Wspomniana wcześniej medyczka również wysługiwała się coraz częściej asystentką, której młodsze nogi były lepiej przystosowane do latania od jednego kota, do drugiego. O ile wojownicy w podeszłym wieku jeszcze w większości dawali sobie rade, tak starsi widocznie podupadli na zdrowiu. Być może działo się tak co roku, gdy Pora Nagich Drzew pukała do obozu, ale nie zmienia to faktu, że tragedia była nieunikniona.
Jednego ranka obudziła go gęsta atmosfera i gwar zebrany pod legowiskiem starszyzny. Nie przejąłby się tym jakoś nadzwyczaj szczególnie gdyby nie Delikatna Bryza stojąca na samym przodzie, widocznie przejęta. Wstał ospale i pomijając poranne przeciąganie, sennym kłusem ruszył w tamtym kierunku. Zbiorowisko tworzyli głównie starsze koty, młodzi spali. Podchodząc z boku dostrzegł medyczki krzątające się przy dwóch białych ciałach. Nie rozmawiał zbytnio z emerytowanymi wojownikami, ale znał imiona. Byli to Zimorodkowy Sen i Lśniący Księżyc; całkiem pozbawieni ducha, pokonani przez starość. Kątem oka udało mu się spojrzeć w ich pyski. Były spokojne, jakby pogrążone we śnie. Tylko sztywne, nieruchome brzuchy wskazywały na zakończony los. Czereśniowa Gałązka płakała, podobnie jak jego dawna mentorka. Nie kojarzył pełnego pokrewieństwa kotów z Klanu Klifu; jeśli nikt mu o nim nie powiedział, nie pytał, ale przewidywał, że starsi byli powiązani z kotkami; czuł żal i współczucie.

* * *

Pogrzeb rodzeństwa przebiegł szybko, ale nie obyło się bez szlochów. Zgłosił się na ochotnika do kopania mogiły. Chciał jakoś ulżyć Bryzce. Pierwszy raz widział ból w jej pomarańczowych ślepiach. Nawet kiedy podczas treningu spadł na nią z drzewa, nie uroniła łezki. Wraz z Jerzykową Werwą, Miedzianym Kłem i Pomocnym Wróbelkiem, wykopali dwie dziury obok siebie. Potem przybyły ciała i koty, które chciały się z nimi pożegnać. Stał z boku, a potem wraz z innymi grabarzami zaczął zakopywać zwłoki. Dwie szylkretki, które właśnie straciły rodziców, czuwały nad świeżo przeoraną ziemią aż do świtu.
Kiedy reszta pod wieczór wróciła do obozu, niespodziewanie na mównice wskoczył Srokoszowa Gwiazda. Koty zaskoczone wlepiły w niego ślepia. Nie wyglądał lepiej od dwójki, którą właśnie pochowali. Lider odchrząknął i zakaszlał siarczyście. Cały się przy tym zatrząsł.
— Klanie Klifu! Nasz klan pożegnał dziś dwóch starszych. Zawdzięczamy im wiele, ale ich śmierć musiała prędzej czy później nadejść. Z tego powodu, uważam, że kolejny wojownik, który przysłużył się nam wieloma księżycami ciężkiej i nienagannej pracy, powinien udać się na emeryturę. — Koty rozejrzały się po sobie. Kilka par oczu dłużej zatrzymało się na pstrokatym pysku, poprzecinanym w wielu miejscach siwymi wstęgami. — Lisi Ogniku, czy chcesz porzucić role wojownika i zaznać spokoju i odpoczynku wśród grona starszych?
Pointka zamrugała niebieskimi ślepiami. Chwilowo dopadło ją zaskoczenie. Tyle księżyców już była na tym stanowisku, że nie wyobrażała sobie przestać chodzić na patrole czy polowania. Z drugiej strony była już faktycznie w bardzo podeszłym wieku, a jej stawy często doskwierały. Budziła się obolała, a spać kładła się wykończona. Zasłużyła na odpoczynek.
— Zgadzam się — powiedziała doniośle.
— Twój klan dziękuje ci za długą i wierną służbę. Twoje oddanie dla Klanu Klifu zostanie zapamiętane, tak samo chwała, którą mu przyniosłaś. Niech Klan Gwiazdy da Ci w podzięce wiele księżyców spokoju.
Zeskoczył z mównicy i schował się w legowisku, za nim pognała Gąsiorkowa Łata, na moment tylko stając przy nowej starszej, gratulując jej możliwości odpoczynku. Lisi Ognik, w towarzystwie kilku innych kotów, które postanowiły ją odprowadzić, skierowała krok do nowego lokum. Uczniowie już podczas pogrzebu zmienili zużyty mech na nowy, świeży i miękki.
Miodek zastanawiał się, czy jakby poprosił, też zostałby starszym. Mógłby całymi dniami leżeć i pierdzieć w posłanie z leśnego runa. Chociaż... Chyba już oduczył się tego swojego lenistwa. Co ten Klan Klifu z nim zrobił?!

Od Niedźwiedziego Miodu CD. Siewczej Łapy

Jako że szczycił się swoim jastrzębim, czujnym okiem, które potrafiło zauważyć nawet najmniejsze, najskrytsze zmiany w kocim zachowaniu, a do tego bezceremonialnie potrafił zadać nawet najbardziej osobiste pytanie oplecione w subtelny, przyjazny ton. Znaczy, tak sobie wmawiał. Wielu nazwałoby go po prostu wścibskim, acz pozbawionym złych intencji. A właśnie Siewcza Łapa bardzo go interesowała. Z jakiegoś powodu się go obawiała. Kiedy potrafił (z trudem, ale jednak potrafił) wyobrazić sobie, że ktoś może po prostu za nim nie przepadać, tak kompletnie poza jego zrozumieniem był scenariusz, że jest powodem czyjejś trwogi. Próbował przecież, wielokrotnie, znaleźć w kotce przyjaciółkę. Ta jednak wlepiała wzrok w łapy, zaczynała trząść się jak nowo narodzony kociak, a z jej pyszczka nawet nie wypadały zdania, tylko pojedyncze słowa, często nawet niebędące odpowiedzią na jego pytania lub przedłużeniem rozmowy, którą próbował ciągnąć. Strasznie go to frasowało...
Tym razem było tak samo. Miał nadzieję, nawet jeśli była błaha, że może dzisiaj uczennica będzie w nastroju do pogaduszek. Nie wydawała się nigdzie śpieszyć; najpewniej wróciła już z treningu z Pokrzywowymi Zaroślami, a więc była to idealna sposobność, aby ją troszeczkę pomęczyć. Wszystko przebiegało tak jak zwykle. Zasmucił się, ale brnął dalej, w końcu przekona Siewkę do swojej osoby. Aż nagle stała się rzecz, która jeszcze nigdy nie miała miejsca. Szylkretka sama z siebie zadała mu pytanie.
— Dlaczego Niedźwiedź — piskliwy głosik był dość żałosny, ale dla wojownika był niczym miód dla uszu. Oczy mu zalśniły, a na pysk wpełzł podekscytowany uśmiech, który szybko zamienił w znacznie delikatniejszy; nie chciał przestraszyć bardziej i tak już zdenerwowanej uczennicy.
— Znakomite pytanie, naprawdę. — pokiwał głową i usiadł, oplatając sobie ogon wokół łap. — Z moim imieniem wiąże się pewna historia, bardzo mi miło, że chcesz jej wysłuchać.
Czekał na słowa aprobaty, które zapewniłyby go, że taki natłok słów, będzie pozytywnie odebrany. Doczekał się jedynie nieśmiałego kiwnięcia łebkiem i skrytej pary oczu, które co chwilkę zaglądały na jego mordkę, tylko po to, aby od razu znów powrócić do wgapiania się w ziemie. To wystarczyło Niedźwiedziemu Miodowi.
— Jak na pewno wiesz, byłem samotnikiem. Mama nazwała mnie Miodek. Wszyscy z mojego rodzeństwa mieliśmy takie przesłodkie imiona, gdyż moja matka była niesamowicie rozkoszna i przemiła. Była Mleczko, Wisienka, Malinka, no i oczywiście ja, Miodek. — opowiadał, ciągle wpatrując się w młodszą; chciał dać jej tym znak, że ma jego pełną uwagę i jest tej uwagi warta. Uważał, że takie traktowanie rozmówcy podnosi jego poczucie własnej wartości. Lubił gdy jego towarzysze czuli się ważni. — No i ten Miodek wyruszył w drogę. Przedstawiał się swoim rodzinnym imieniem, wszyscy go pod nim znali. Aż nagle spotkałem taką jedna Panią. Uwierzyłabyś, że w tym wielkim świecie znalazłem kotkę, która należała kiedyś do Klanu Klifu? To ona powiedziała mi o was, bo przecież ja nic nie wiedziałem, skąd miałem?
Zatrzymał się i przełknął ślinę. Przekrzywił delikatnie łebek, by wydawać się jeszcze bardziej przyjaznym. Siewka wciąż raczej unikała jego wzroku, ale nie wydawała się aż taka spięta, przynajmniej jak na nią.
— No więc, zainteresowany tym wszystkim, zapytałem gdzie was znajdę. Zaprowadziła mnie i nadała właśnie to imię; Niedźwiedzi Miód. Co prawda przez chwilę musiałem zostać Niedźwiedzią Łapą, ale no cóż... Teraz wróciłem do tego imienia — zaśmiał się, pokazując ząbki. Po chwili zmienił wyraz na subtelny, łagodny uśmiech i wlepił wzrok w światło wpadające do obozu przez wodospad. Lekko się zamyślił — W sumie... Odpowiadając na twoje pytanie, nie wiem, czy Niedźwiedź aż tak do mnie pasuje... Nigdy nie spotkałem misia i niech tak pozostanie, bo raczej nie zobaczyłyby we mnie swojego druha, bo prócz brązowego futerka nie mam z nimi nic wspólnego. Chyba że ty uważasz inaczej. Chętnie usłyszę opinie kogoś innego. Czy myślisz, że jestem taki groźny albo co grosza, gruby jak niedźwiadek?


<Siewko?>

Od Kwiecistej Łapy do Pożar

Dzień, w którym jej dotychczasowe życie zapadło się jeszcze bardziej, wcale nie był brzydki, jak by sobie tego życzyła. Pomimo pory opadających liści, słońce postanowiło wyjątkowo rozświetlić ziemię i mimo iż wrzosami oraz trawami targał silny, zimny wiatr, tak nie naruszało to wizji ładnej pogody. W dodatku, jak na dobitkę, sam środek obozu był dość dobrze osłonięty przed zimnymi podmuchami, przez co zdawać by się mogło, że jest to zwyczajny, ładny dzień, podczas którego nie może się wydarzyć nic złego. I w tym też dniu, Kwiecista Łapa dogłębnie znienawidziła słońce. Siedziała przed Skruszoną Wieżą z pyskiem zadartym do góry, patrząc posępnym wzrokiem na Obserwującą Gwiazdę, która to pojawiła się w oknie, patrząc na nią, zdawało się, niezbyt zadowolonym spojrzeniem. Z czego dokładniej to niezadowolenie wynikało, tego Kwitka nie wiedziała, niemniej, odbierała je personalnie. I co się patrzysz purchawo denta, kota z klanu nigdy nie widziałaś? Doskonale widać było i czuć, że lilowa nie jest szczególnie szczęśliwa, mierząc otoczenie z dystansem, jakby cała jej osoba mówiła ,,Zgodziłam się na to, ale wbrew sobie". Jej rodzina była już obecna, zapewniając jakieś wsparcie, jednak Kniejka nie potrzebowała w tej chwili pocieszającego klepnięcia po plecach, ani wzroku mówiącego, że wszystko będzie dobrze. Chociaż... może jednak? Zerknęła w ich stronę przelotnie, zaraz znów odwracając wzrok. W końcu Obserwująca przeniosła swoje ślepia z uczennicy na resztę klanu, zabierając głos. Najpierw coś tłumaczyła, mamlała jęzorem, sprowadzając do tego, że cała uwaga skupiona była na Kwitce i o ile zazwyczaj jej to nie przeszkadzało, tak teraz uznała to za upierdliwe. Już i tak wszyscy wiedzieli o jej aktualnym stanie, znali przyczynę, plotki rozchodzą się tutaj w mgnieniu oka. Po co jeszcze posyłać w jej stronę jakieś zaciekawione spojrzenia? Lub szepty wypełnione litością? Pomimo wosku w uszach, kotka poruszyła nerwowo uchem, starając się ignorować te wszystkie komentarze, które pewnie rozbrzmią głośniej po zakończeniu czegoś, co można nazwać ceremonią. 
- (...) zmieniając ścieżkę szkolenia na przewodnika. Od dzisiaj, twoim treningiem zajmie się Cykoriowy Pyłek. Mam nadzieję, że przekaże ci całą swoją wiedzę. - Na tym zebranie się zakończyło. I podobnie jak za pierwszym razem, kotka nie miała zamiaru stykać się nosem z nowym mentorem, jednak częściowo z innych przyczyn. Zerknęła jeszcze w stronę Obsmarkanego Kamienia, jedynie krzyżując się z nim wzrokiem. Może kiedyś cieszyłaby się ze zmiany mentora. Teraz natomiast, zauważyła, że poczuła całe nic. Jakby wydarzenie to kompletnie nie miało dla niej znaczenia. 
- Nie kłopocz się ze stykaniem nosa - rzuciła w stronę Cykorii, przenosząc na niego swój wzrok, gdy do niej podszedł - Po prostu chodźmy - Zakończyła, gotowa do opuszczenia obozu. 

 ◃―‧▫☽﹡❇﹡☾▫‧―▹

Jakby się tak bardziej zastanowić, wcale nie było źle. Nie przeszkadzała jej samotność czy chłód, podczas spania w tunelach, czy przemieszczania się po nich. Zdążyła zrobić sobie małe gniazdko w szerszym miejscu blisko obozu, czy też raczej pod nim. I chociaż w dzień była rzadko widywana, jakby do klanu w ogóle nie należała, tak musiała jeszcze powypełniać swoje obowiązki, pokroju zapolowania, oznaczenia granic, czy... czegoś podobnego. W ten sposób, trafiła do kociarni. Najmniej ulubionego miejsca ze wszystkich dostępnych. Dzieciaki były nieprzewidywalne, darły się w najmniej odpowiednim momencie i przypominały trochę bardziej szczury niż kota. Dostała jednak proste polecenie wymienienia mchu w tym legowisku, więc zadanie trzeba było zrobić, nie ważne z jak bardzo znudzoną miną weszła pod pień. 
- O, Kwiecista Łapo, przyszłaś wymienić mech? Przesunąć ci się trochę? - dało się słyszeć głos Ognistej Piękności, której to kotka wpierw kiwnęła głową na powitanie, a potem pokręciła przecząco. Da sobie radę. Położyła to co miała na kupce, zaraz potem wychodząc ze żłobka, tylko po to, by wrócić z kolejną porcją mchu. Kotka nie przepadała za chodzeniem ciągle w te i z powrotem, więc starała się zataszczyć ze sobą tyle mchu, ile mogła. Dlatego też, wyciągała go nawet z ogona. Mech oczywiście wcześniej był osuszany. Przecież nie będzie wykładać legowiska matek czymś mokrym. Dodatkowo znaleźć tu można było puszki od ostów oraz pierze, które będą robić za wykończenie. Kniejka myślała również, by urozmaicić legowiska puchem z królików, jednak na chwilę obecną żadnego niestety nie było w obozie. Ognista Piękność zdawała się być znużona własnym mruczeniem, powoli usypiając. Tak więc, nie patrząc zbytnio na otoczenie, Kniejka zajęła się pracą. A żeby mieć odpowiednie miejsce pracy, trzeba było najpierw wszystko uprzątnąć, wliczając w to rude szczurki, które obecnie jako jedyne były w żłobku. Mechanicznym ruchem więc chwyciła za kark kociaka, który był najbliżej i najbardziej przeszkadzał na chwilę obecną, by przenieść go trochę na bok. Malec wydał z siebie wpierw zaskoczone piśnięcie i chociaż samo przenoszenie trwało dwa kroki, a przez cały ten czas panowała cisza, tak kiedy Knieja spojrzała na pysk dzieciaka po jego odstawieniu, dostrzec mogła malujące się na nim niezadowolenie. Jakby rudzielec chciał coś powiedzieć, ale się powstrzymywał. 
- Jakiś problem? - spytała, chwilę później zadając sobie pytanie, czemu marnuje czas na rozmowę z dzieckiem. 

<Pożar?>
[789 słów]
[przyznano 16%]

Od Kniejki (Kwiecistej Łapy) CD. Przepiórczego Puchu


Na wzmiankę o obowiązkach, lilowa zmarszczyła nos. 
- Nie lubię obowiązków - przyznała, chociaż tak do końca nie potrafiła zrozumieć, co owe słowo znaczy. Jedynie z reszty wypowiedzi matki mogła wywnioskować, że chodziło o coś, co mogłoby się jej nie spodobać. Pracowitość? Czy uczniowie nie mieli trenować, by stać się wojownikami? Nie na tym to polegało? Są do tego jeszcze jakieś obowiązki? A po co to? - A czy jak będę wojownikiem, to będę mogła nie mieć obowiązków? - dopytała, patrząc badawczo na mamę, która to uśmiechnęła się, wznosząc oczy na moment gdzieś w górę w zamyśleniu. 
- Hmm... myślę, że wtedy będziesz mieć ich nawet więcej niż teraz - odpowiedziała, wracając wzrokiem na rozczarowaną lilową. 
- Ale mają mniej, niż uczniowie? - dopytała dla pewności. 
- Cóż - powiedziała po chwili ciszy - Na pewno nie muszą wymieniać nam mchu w legowisku. - Po tej odpowiedzi młoda kotka jeszcze zawiesiła swój wzrok na matce, by chwilę później westchnąć długo i ze zrezygnowaniem. 
- Męczące to życie - stwierdziła ponuro, w tle słysząc parsknięcie na swój komentarz, nie wiadomo z jakiego powodu. Ignorując śmieszka, który najwyraźniej nie traktował poważnie jej problemów, poczłapała w kąt, by kopnąć jakąś szyszkę z miejsca, w które chwilę później klapła zadkiem. Siedziała tak przez dłuższą chwilę, obserwując kolejne, przemieszczające się koty. Nie miała ochoty być uczniem. Najchętniej wszystko by przeskoczyła, od razu zostając wojownikiem. Czemu to musiało być takie nużące? Wypełnianie tych wszystkich obowiązków, dzień w dzień tych samych, zdawało się być największą, nudną skazą świata. 

◃―‧▫☽﹡❇﹡☾▫‧―▹

Jakiś czas po znalezieniu... może tymczasowego sposobu na poradzenie sobie z przewrażliwieniem u Kniei, kotka zaczęła wychodzić poza legowisko medyka. Zwyczajnie jej się nudziło, jak też nie chciała, by przychodzące na leczenie koty ją oglądały. Miała wrażenie, że zawodzi swoją dolegliwością, a tym samym obecnością, cały klan. Czy to nie ona chciała być najlepszym wojownikiem? Bić się z jakimiś wilczakami i pokazać, że potrafi radzić sobie, pomimo niskiego wzrostu i niezbyt masywnej budowy? Nie chodziło jej o to, by lśnić i zostać zauważoną. Chodziło jej, by wszystkim utrzeć nosa i postawić na swoim. I chociaż pierwotne zaparcie powoli mijało, wcale nie oznaczało to, że nastawienie kotki zmieniało się na lepsze, bowiem upartość, powoli zaczęła być zastępowana przez ciężką i nużącą rezygnację, oraz poczucie beznadziejności. Ze wszystkich kotów w obozie, to ją od samego początku prześladował pech, jakby uwziął się na nią od samych narodzin. Problemy ze słuchem, częstotliwość wypadków, przydzielony jej mentor. Świat zwyczajnie uwziął się na kotkę, plując jej w pysk i mówiąc, że jej wysiłki i chęci są nic nie warte. A najgorsze w tym było to, że lilowa zaczynała się co do tego stwierdzenia przekonywać. Siedziała więc w cieniu skruszonej wieży, starając się nie wpaść na nikogo, chcąc oddzielić swoje myśli od zgiełku, skupiając się na misternej budowli, którą próbowała ułożyć dla zabicia czasu. Jej myśli również zaczęły być irytujące, gdyż z każdym uderzeniem serca zdawało jej się, że dźwięki dobiegają do niej z coraz to głośniejszą tonacją, przez co zagłuszyły nawet dźwięk znajomych kroków. 
- Kniejko? - do uszu lilowej doszedł delikatny i cichy głos, przez który uczennica wzdrygnęła się lekko, kierując wzrok na bacznie obserwującą ją matkę. Przez krótkie rozproszenie, patyczek który próbowała ułożyć na dwóch kamykach, natychmiast opadł na ziemię. - Czy jesteś w stanie ze mną chwilę porozmawiać? - poprosiła półszeptem, na co lilowa wykrzywiła pysk w krzywym uśmiechu. Tego jej właśnie brakowało, tej nadmiernej ostrożności i obchodzeniem się z nią jak z jajkiem, które w dodatku jest tykającą bombą. 
- Hah... możesz mówić nieco głośniej... z tymi zatyczkami przeszkadza mi bardziej szum własnego ciała - Burknęła w odpowiedzi, wskazując łapą na swoje ucho. O tym jednym mówiła akurat prawdę. Bardziej od odgłosów z zewnątrz, przeszkadzał jej teraz własny organizm, niemal powodując nienawiść do własnego ciała. Mama pokiwała głową ze zrozumieniem, co Kwitka z ulgą zauważyła. 
- Rozmawiałam z Bobrzym Siekaczem - zaczęła ostrożnie, na co młodsza posłała jej badawcze spojrzenie. 
- Mówił, że w tunelach jest dosyć cicho i spokojnie.  Myślę, że sama zdajesz sobie z tego sprawę, że twoje możliwości na wojowniczej ścieżce są dosyć... Ograniczone - ujęła niezgrabnie. - Doszliśmy do wniosku, że mogłabyś spróbować treningu na Przewodnika - rzuciła wprost. Już w środku jej wypowiedzi widać było, jak mina kotki rzednie z każdą sekundą, a teraz pojawiło się czyste obruszenie i niesmak. Jakby ktoś ją uderzył w pysk. Chociaż temu komuś mogłaby oddać, mamie jednak nie mogła. 
- Niech Jakiśtam Bober przestanie wciskać nos w nie swoje sprawy - odburknęła w odpowiedzi, poruszając uchem - Do tej pory dawałam radę! Zawsze mogę... polować w nocy czy coś, nie muszę mieć przecież kontaktu z każdym kotem po kolei - odpowiedziała podirytowanym tonem, omijając kwestię szumów w głowie przez wosk. Jeszcze brakuje, żeby zaczęli o to wypytywać. To już była inna sprawa. Przepiórka z cichym westchnieniem zasiadła blisko córki.  
- Rozumiem, jednak myślę że dobrze by było, gdybyś chociaż spróbowała. Jeśli wyjdzie że to nie dla ciebie, zawsze będziesz mogła wrócić trenować jako wojownik - mruknęła. - Przewodnik to bardzo odpowiedzialna rola w klanie, dla  najwytrwalszych, więc od razu pomyślałam o tobie...
Lilowa mimowolnie się odsunęła, słysząc kolejne słowa. O niej? Nastroszyła futro, zerkając na mamę, jakby niedowierzając.
- Jakoś nikt się do tego nie rwie - zauważyła sucho - To praktycznie jak wymienienie się pracą z jakimś kretem.
- Bo mało kto się do tego nadaje. Koty zdają sobie sprawę, że mogą nie podołać w tej roli, ale ty... -  przeciągnęła, zerkając na córkę przelotnie. - Ależ to byłaby duma mieć w rodzinie Przewodnika.
- Ha - krótkie, niedowierzające parsknięcie wyszło z pyska kotki. Duma? Skoro tak, czemu nie może wrzucić na to stanowisko Dzwonka. Albo niech sama pójdzie chodzić po tunelach. - Dzięki za wsparcie. - sarknęła - Moja łapa nigdy nie postanie w tych dziurach. - wycedziła, po czym cała rozeźlona oddaliła się od matki i swojej niedokończonej, lichej budowli. To tak, jakby już nawet rodzice stracili w nią wiarę. A skoro ona sama zaczęła ją tracić, to co jej pozostanie? Sztywnym krokiem skierowała się w stronę wyjścia z obozu, po drodze uderzając przechodzącego obok Grada, którego karcący komentarz zignorowała, chwilę później znikając w tunelu prowadzącym na zewnątrz. 

◃―‧▫☽﹡❇﹡☾▫‧―▹

Jednak skończyła w tunelu. Po ochłonięciu i rozmowie z drugim rodzicem oraz rodzeństwem, postanowiła się jednak zapuścić w ciemne "uliczki". Nie była to jednak jedynie ich zasługa. Zdążyła zamienić również kilka słów z Cykoriowym Pyłkiem i chociaż kocur nie był kimś, w kogo pokładałaby wielkie nadzieje, to dał jej jakieś lepsze światło na całą sytuację. I przede wszystkim na tunele, które może nie należały w odczuciu Kniejki do miejsc przerażających, niemniej, nudnych. Człapała więc za Cykorią, który zgodził się ją zapoznać z terenem. Jedno musiała przyznać, było przyjemnie chłodno i cicho. Jedyną głośniejszą rzeczą były ich własne oddechy, odgłosy łap i natarczywy szum w głowie, który to męczył ją od samego początku, a im głębiej schodzili, tym bardziej wszystkie dźwięki zostawały zagłuszane. Cynamon starał się wyjaśnić, w jaki sposób tworzą oznaczenia, na co zwracać uwagę, oraz, jeśli by się zdecydowała, to dodał chęć oprowadzenia jej po niektórych korytarzach. I pomimo dobrych chęci z jego strony, podobnie jak ze strony reszty klanu, lilowa czuła się, jakby wybór wcale nie należał do niej, a wszystko zostało już z góry przesądzone. W końcu dotarli do tunelu, który zdawał się być nieco szerszy, w dodatku nasiąknięty wilgocią. Nie było to czymś zastanawiającym, pora opadających liści słynęła podobno, ze swoich ulewnych dni. Co wtedy z głębszymi tunelami? Zostają zalewane? Spojrzała na starszego kolegę, który to obrócił się w jej stronę. 
- Przed zejściem tutaj, rozmawiałem z twoją mamą, Przepiórczym Puchem i Bobrzym Siekaczem - Kotka zmarszczyła pysk, gdy usłyszała co mówi, głównie z trzech przyczyn. Dźwięk po chwili ciszy, w tym akurat pomieszczeniu dziwnie się obijał o uszy, nie do końca rozumiała co to ma do rzeczy, oraz właśnie przypomniała sobie, że ,,Bobrzy Coś" tak na prawdę nazywa się ,,Bobrzy Siekacz", co przyjęła ze sporą dozą zobojętnienia. Pewnie zaraz i tak zapomni. - Spróbujesz, no wiesz, wyciągnąć wosk? - Wskazał łapami na swoje uszy, jakby chcąc dodatkowo pokazać, o co mu chodzi. 
- Po co - spytała sucho w odpowiedzi, patrząc na Cykorię spod byka. 
- Chcielibyśmy coś ustalić, być może nie będziesz musiała w nich ciągle chodzić - wyjaśnił łagodnie, a kotka zastanowiła się, czy to ,,my" w zdaniu, odnosi się również do niego, czy jednak do samej jej rodziny i ,,Bobrzego-Czegoś". Jeszcze przez chwilę patrzyła niezbyt przyjemnym wzrokiem na młodego przewodnika, jednak siadła i wykonała polecenie. Jej pysk skrzywił się, gdy dotknęła zastygłego wosku pazurem, szukając miejsca, gdzie mogłaby go podważyć. Nienawidziła tego robić. Każdy moment, w którym majstrowała przy swoich zatyczkach był niemal tak bolesny, jakby ktoś zaczął wrzeszczeć jej do ucha. Jednak po chwili babrania się z tym i konkretnym odrzuceniu pomocy od Cykorii, udało jej się uwolnić swoje uszy. Po tak długim czasie posiadania zatkanych uszu, pierwszym uczuciem nie była ulga, a poczucie dziwnego dyskomfortu. Dopiero po chwili ciśnienie zmalało i zdała sobie sprawę z tego, że nie słyszy już szumu krwi ani własnego oddechu. Jedynie coraz bardziej przyspieszające serce dawało o sobie znać, jednak nie było na tyle głośne, by kotkę zirytować. Wstała, przechodząc dla własnej ciekawości małe kółko. Jej kroki nie odbijały się echem, jakby się mogła spodziewać. Czasem mogła dosłyszeć krótkie szurnięcie pazurem, lub szelest sierści, gdy ta opadła wraz z ogonem ku ziemi. Nie było... źle. Uniosła znów wzrok na Cykorię, który siedział wciąż w jednym miejscu, a gdy spotkał się z nią wzrokiem, uśmiechnął się lekko, przekrzywiając nieco głowę. Zdawał się pytać, ,,I jak?". 
Okropnie. I chociaż kotka nie czuła szumów, naporu na głowę, ani nie słyszała większych, przeraźliwych czy irytujących dźwięków, to czuła, jakby zawalił jej się właśnie świat. Okropnie. Po tysiąckroć okropnie. Jej los został przypieczętowany w momencie, gdy do głowy Kniei powoli przedzierało się uzmysłowienie. I chociaż powinna czuć ulgę, jedyne co poczuła, to chęć płaczu z frustracji, a przez młodą główkę przeszła myśl, czy nie lepiej by było ogłuchnąć. 

<Mame? Wygrałaś widocznie>
[1597 słów]
[przyznano 32%]

Od Pszenicznej Łapy do Kazarkowej Śpiewki

Koty gromadziły się na zgromadzenie. Pszeniczna Łapa należała do tego grona, razem z jej mentorem, Kukułczym Skrzydłem. Dostojny kocur siedział obok niej w milczeniu, jednak jego mowa ciała zdradzała, że jest czujny i uważny, co Pszenica nie do końca rozumiała. Każdy uważał, że noc zgromadzenia jest nocą pokoju, toteż nie było powodu, aby wystrzegać niebezpieczeństwa. Czyżby wojownik bał się ataku jakiegoś drapieżnika? Niepotrzebnie! W obozie było przecież bardzo dużo kotów. Klan Burzy na pewno pokonałby każdego wroga. Nawet przez chwilę nie pomyślała, że może Kukułcze Skrzydło po prostu wyczekuje momentu, w którym jego uczennica znudzi się wyczekiwaniem i postanowi wrócić do spania, nie bacząc na zaplanowany wymarsz.
— Wspólnymi siłami pokonamy lisy, psy i borsuki — zapewniła kotka swojego mentora.
Kukułcze Skrzydło spojrzał na nią spod przymrużonych powiek i kiwnął mądrze głową.
— Oczywiście, że pokonamy. Nie masz się czego bać — odpowiedział rzeczowo.
Pszeniczna Łapa popatrzyła na niego z lekka zdezorientowana. Wydawało jej się, że to on był tutaj tym przestraszonym. Czyżby tak naprawdę martwił się o nią? To było bardzo miłe z jego strony. Kukułcze Skrzydło był miły. Nigdy nie krzyczał na Pszenicę i nie złościł się na nią. Często pokazywał jej też bardzo ciekawe rzeczy. Szkoda tylko, że oczekiwał od Pszenicy, że będzie go naśladować, bo uczennica zdecydowanie bardziej wolała obserwować naukę polowania niż sama polować. Wszyscy mówili, że jest niesamowitym nauczycielem. Kiedyś, gdy Pszenica go o to zapytała, Kukułcze Skrzydło powiedział jej, że nigdy nie miał innych uczniów. Ciekawe czemu? Był bardzo dojrzały, mądry i miły.
— Nadszedł czas, aby wyruszyć. Idziemy, Pszeniczna Łapo. — Poczuła, jak mentor trąca ją łapą w bark. Spojrzała na niego bez żadnej konkretnej emocji w oczach.
— Gdzie?
— Na Bursztynową Wyspę, Pszeniczna Łapo. To tam odbywają się zgromadzenia. Już raz tam byłaś — wyjaśnił Kukułcze Skrzydło.
No tak! Zgromadzenie! Pszenica zdążyła już o tym zapomnieć. Zauważyła, że gromada kotów powoli zaczyna opuszczać obóz, toteż podniosła się i ruszyła za nimi. W sumie, to czemu znowu musiała tam iść? Czy nie wystarczyło, że już jeden raz była na Bursztynowej Wyspie? Była trochę zmęczona i skoro już została tego wieczora powstrzymana przed snem, to przynajmniej zrobiłaby coś nowego i ciekawego. Jakie były na tym świecie ekscytujące czynności do zrobienia zamiast uczestnictwa w zgromadzeniu? Pszeniczna Łapa poczęła wytężać umysł, próbując spisać w głowie wszystkie możliwe opcje.
Mogłaby zostać w legowisku i aż do wschodu słońca patrzeć na ścianę Skruszonego Drzewa. Już dawno zauważyła, że struktura wysokiego pnia jest niepowtarzalna, ponieważ składała się z bardzo harmonijnie ułożonych kamieni. Kamień sam w sobie nie był niczym niezwykłym, jednak drzewo z kamienia? To było coś. Zastanawiała się, czy byłaby w stanie zreplikować Skruszone Drzewo i zbudować Skruszone Drzewo Dwa, jednak aby to zrobić, musiałaby wiedzieć, z ilu kamieni stworzony został oryginał. Stąd też podobała jej się wizja patrzenia na ścianę i liczenia budulca. Parę razy nawet próbowała to zrobić, jednak niestety! Było to niezwykle czasochłonne zajęcie, co więcej, gwar obozu przeszkadzał jej w osiągnięciu totalnego skupienia. Zazwyczaj została zabierana na trening lub na polowanie zanim w ogóle doszła z liczeniem do wysokości piętra, na którym znajdowało się legowisko liderki. Noc zgromadzenia wydawała jej się idealną okazją do wykonania zadania. Obóz był cichy przez dosyć długi czas, co więcej, w środku nocy nikt nie kazałby jej iść na szkolenie.
Zastanowiła się nad tym jednak. Co, jeśli i tak nie zdąży policzyć kamieni? Wizja ta nigdy jej nie martwiła, ponieważ uznawała, że i tak nadarzą się lepsze momenty, lecz w tym momencie przejęła ją trwoga. Może nie ma co tracić czasu? Może lepiej, gdyby Pszenica zaczęła już teraz stopniowo budować Skruszone Drzewo Dwa? Oczywiście, zebranie, powiedzmy, tych kilkuset kamieni i zrobienie wszystkiego za jednym zamachem byłoby o wiele bardziej praktyczne i Pszenica prędko mogłaby skupić się na innych obowiązkach. Z drugiej strony, czy nie lepiej obrócić budowę w repliki w swego rodzaju hobby? Kotka wyobraziła sobie, jak każdego dnia przynosi na swój plac budowy po jednym kamieniu znalezionym na patrolu lub na polowaniu i dokłada go do budowanego drzewa. W tej wersji, zbudowanie Skruszonego Drzewa Dwa stanowiłoby swego rodzaju odskocznię od rzeczywistości, projekt budowany z zapałem serca przez wiele, wiele księżyców… Aż w końcu, pewnego dnia, stara Pszeniczna Gwiazda dołożyłaby do swego dzieła ostatni kamyczek i finalnie zamieszkała w swym pałacu.
Podobała jej się ta wizja i postanowiła wcielić ją w życie. Do tego momentu automatycznie szła za grupą Klanu Burzy, jednak w tłumie prędko oddzieliła się od swego mentora, a jej powolny krok sprawił, że z każdą chwilą coraz bardziej oddalała się od centrum ugrupowania. Nikt więc nie zwrócił szczególnej uwagi gdy w mroku nocy Pszeniczna Łapa najzwyczajniej w świecie skręciła w bok i zniknęła w poszukiwaniu budulca do Skruszonego Drzewa Dwa. Gdy uznała, że jest już w odpowiednim miejscu, rozejrzała się. Kamień, jak to kamień, występuje pospolicie, jednak, ironicznie, niełatwo jest znaleźć taki, który jest odpowiednio duży. Pszenica, gdy zdała sobie sprawę, że nie widzi tu tego, czego szuka, ruszyła przed siebie, cały czas rozglądając się czujnie. Na całe szczęście księżyc błyszczał jasno i kotka widziała wszystko całkiem nieźle, toteż nie martwiła się, że wymarzony duży kamień skryje się w mroku. Dreptała spokojnie, bez pośpiechu, ciesząc się ciszą i zapachami natury. Noc była całkiem chłodna, a wiatr delikatnie bawił się jej futrem.
Szła. I szła nieprzerwanie, w swoim tempie, czasem nagle zmieniając kierunki i zawracając się. I nagle stanęła. Stała tak przez parę chwil, wpatrując się w ciemne łąki Klanu Burzy i wodę widoczną na horyzoncie. Co ona tu robiła? Zdążyła już zapomnieć, jaki był cel jej spaceru. Zmarszczyła brwi, z lekko zdezorientowana, jednak wciąż nietknięta paniką. Myślała intensywnie o tym, co miała zrobić. I przypomniała sobie! Dziś jest noc zgromadzenia i miała iść z Kukułczym Skrzydłem na Bursztynową Wyspę. A skoro w oddali widziała wodę, z pewnością jest już niedaleko. Ponownie zaczęła iść, tym razem żywiołowo i w kierunku brzegu. Zajęło jej to trochę czasu, ale gdy już tam dotarła, zdała sobie sprawę, że Bursztynowa Wyspa wygląda trochę… inaczej. A właściwie to w ogóle nie wygląda, bo na wodzie nie było żadnej wyspy. No cóż, najwyraźniej zgromadzenie dobiegło końca! Pszeniczna Łapa odwróciła się i zawróciła. Jej pierwsza myśl była taka, że powinna wrócić do obozu, jednak po kilku krokach ziewnęła i dopiero zdała sobie sprawę, jak bardzo jest zmęczona. Chłód zaczął dawać jej się we znaki, co więcej, od nieprzerwanego chodzenia czuła w łapkach delikatny ból. Natychmiast porzuciła plan powrotu do domu i rozejrzała się, a gdy dostrzegła w oddali drzewa, truchcikiem pognała w ich kierunku. Znajdzie tam jakieś schronienie, prześpi się, a do obozu wróci już wypoczęta.

***

Gdy Pszeniczna Łapa obudziła się, towarzyszyło jej niemałe zdziwienie. Była w miejscu, w którym jeszcze nigdy się nie budziła - we wglębieniu między korzeniami jakiegoś drzewa. W swoim dotychczasowym życiu spała jedynie w kociarni i legowisku uczniów. Gdyby miała ocenić te wszystkie trzy miejsca, jej obecne łoże zdecydowanie wylądowałoby na szarym końcu. Patyki uwierały ją w ciało, a od zimna pociągała nosem. Co więcej, w jej zasięgu wzroku nie było stosika ze zwierzyną, a głód dawał jej się we znaki.
Wstała, otrzepała się i przeciągnęła intensywnie. Niestety, podczas treningu nie zdołała opanować umiejętności polowania. Zawsze rozpraszała się w trakcie poszukiwania zwierzyny, a gdy już udało jej się coś namierzyć, po prostu nie była w stanie tego złapać. Było zbyt wiele czynników, na które musiała uważać - jeśli udało jej się zachować odpowiednią pozycję, to przez przypadek wchodziła prosto w najbardziej szeleszczące liście, a jeśli nie płoszyła zwierzyny hałasem, to zapominała ustawić się pod wiatr i jej zapach wpadał prosto w nozdrza niedoszłej piszczki. Zresztą, po co w ogóle miała polować? Obóz jej klanu obfitował w jedzenie, a gdy akurat była w terenie, mogła po prostu wygrzebać z ziemi coś złapanego przez jej kolegów z legowiska. Zupełnie nie zdawała sobie sprawy z tego, że z perspektywy innych kotów jest balastem dla swojego klanu i wielu jego członków zapewne uważa ją za darmozjada.
Skupiła się na poszukiwaniu jedzenia. Nie rozróżniała zapachów zbyt dobrze, ale nawet ktoś taki jak Pszenica dalej posiadał instynkty i kotka nie była w stanie zignorować zapachu krwi i mięsa, który poczuła. Niewiele myśląc ruszyła w jego kierunku, na początku trochę niezgrabnie, dalej zaspana i obolała, z czasem coraz bardziej żywiołowo. Zwolniła dopiero, gdy zobaczyła przed sobą kota, w jego pysku świeżą piszczkę. Poczuła też zapach, który wskazywał, że ma do czynienia z kotką, na dodatek z obcego klanu! Stanęła jak wyryta. Czyż nie uczono jej, że koty z innych klanów to w najlepszym przypadku rywale, a w najgorszym zaprzysięgli wrogowie? Czy powinna teraz rzucić się do walki? A może powinna uciekać do obozu i powiedzieć wszystkim, że widziała wroga? Nieznajoma schyliła się i schowała złapaną mysz pod stertą opadłych liści. Pszeniczna Łapa natychmiast zapomniała o swoich przemyśleniach, wyłoniła się z zarośli i stanęła mniej więcej parę lisich długości przed kotką, która chyba dopiero teraz zdała sobie sprawę z jej obecności. Uniosła brwi w zaskoczeniu i ruszyła zdecydowanym krokiem w kierunku uczennicy.
— Hej! Chyba się nie znamy?! — wykrzyknęła.
Pszenica również zaczęła iść. Kotki były coraz bliżej siebie, ale w momencie, w którym nieznajoma zatrzymała się, zapewne w oczekiwaniu na spotkanie w cztery oczy, uczennica najzwyczajniej w świecie wyminęła ją, podeszła do miejsca, z którego dobiegał apetyczny zapach i wygrzebała spod liści upolowaną mysz. Druga kotka zdążyła jedynie wydać z siebie zdezorientowane “hę” nim Pszenica zaczęła konsumpcję.
Była bardzo dobra! Ale smakowała odrobinę inaczej niż myszy, które jadła. Może to wcale nie była mysz? Pszeniczna Łapa domyśliła się już, że pewnie jest na terenach obcego klanu. Może w innych klanach mają inne myszy? W jej głowie zrodził się pomysł kulinarnej wycieczki po terenach wszystkich klanów w celu skonsumowania lokalnych mięs. Słyszała, że niektóre koty nie jedzą królików, ale za to jedzą ryby, a nawet kraby! Chętnie zjadłaby kraba.
W czasie, w którym jadła, nieznajoma podeszła do niej. Cały czas obserwowała ją z wyrazem pyska, który można było nazwać jedynie czystym osłupieniem.
— Co… co ty robisz? — spytała.
— Jem.
Niemądre pytanie dotyczące oczywistej sytuacji, które spotkało się z krótką i zwięzłą odpowiedzią. Pszenica czasem podziwiała siebie za cierpliwość w stosunku do innych kotów i ich brak umiejętności obserwatorskich…
— Pachniesz Klanem Burzy… Kim ty jesteś? Nie powinnaś jeść zwierzyny z terenów innego klanu! — kotka dalej ciągnęła wątek. W sumie to rzeczywiście, nie przedstawiła się.
— Jestem Pszeniczna Łapa — odpowiedziała Pszeniczna Łapa. Z tymi słowami przełknęła ostatni kęs myszy, oblizała się, po czym usiadła, prezentując swoje rozczochrane, pobrudzone paproszkami futro. — Chętnie zjem teraz kraba. — Wstała, oblizała się jeszcze raz i zaczęła szukać krabów. Gdzie mogą przebywać kraby? To podobno morskie zwierzęta. Czy Bursztynowa Wyspa nie znajduje się na morzu? Ach… Może jednak powinna była iść na to zgromadzenie. Może znalazłaby kraba.

<Kazarko?>
[1749 słów]
[przyznano 35%]

30 sierpnia 2024

Od Barszczowej Łodygi do Rudzika

Dzień był piękny, acz zapracowany dla naszego wspaniałego, młodego wojownika. Barszczowa Łodyga od rana biegał tu i tam. Na patrol z samego rana też poszedł, bo bardzo chciał być najlepszym wojownikiem, jakiego Klan Burzy widział! Następnie uznał, że pomoże starszyźnie, bo przecież starsze koty nie mogą same wszystkiego zrobić, nieważne na jakich samodzielnych się kreują. A to pomógł wylizać plecki jednemu, a to przyniósł świeży mech dla pozostałych. Czuł się naprawdę zmęczony, ale za to jaki dumny!
Przechodząc obok kociarni ze starym mchem w pysku, dał radę usłyszeć pogardliwy głos:
- Jak na niewolnika przystało, zaiwania aż miło!
Odwrócił głowę ze zmarszczonymi brwiami. Niewolnika? Zaiwaniać? Kto?
- Tak, tak o Ciebie chodzi, Ty nierudy kocie! - Barszcz po raz kolejny rozejrzał się dookoła. Nigdzie nie widział żadnego kota, skąd więc mógł dobiegać ten pełen nienawiści i wyższości głos? W tej samej chwili poczuł jak coś ugryzło go w łapę! Z wrażenia wyrzucił z pyska zużyty mech, na ziemię przed sobą. Jak się okazało, stał tam mały rudy kot, któremu się oberwało!
- O Gwiezdni, przepraszam, nie widziałem Cię! - Miauknął zmartwiony wojownik.
Rudy kociak wyglądał na widocznie niezadowolonego obrotem spraw. Aż kipiał ze złości, a jego potargane futro śmiesznie odstawało w każdą stronę, kiedy wygramolił się spod mchu.
- JAK MOŻESZ TY MYSI MÓŻDŻKU!? - Usłyszał z ust młodzika.
- Wiesz, że dzieciom nie wolno takich słów używać? - Zaczął łagodnie czekoladowy.
- I co z tego? - Zapytał mały.
- Wszystko. Poza tym, co Ty robisz poza żłobkiem? Wracaj tam w tejże chwili! - Po czym pogonił łapą małego rudego złośnika.
Wszedł do kociarni, rozglądając się dookoła. Ognista Piękność spojrzała na Barszcza łagodnym, acz zmęczonym wzrokiem. Leżała pod ścianą, a obok niej dwójka kociąt.
- Coś nie tak, Barszczu? - Zapytała.
- Ależ nic, moja droga. - Odparł, nie chcąc jej niczym martwić. - Nie zgubiłaś jednego dziecka?
Ruda rozejrzała się spanikowanym wzrokiem dookoła. Już miała coś powiedzieć, kiedy ich oczom ukazał się zagubiony malec. Podszedł do swojej matki i otarł o jej pysk.
- Gdzie Ty znikasz, skarbie? - Zapytała królowa.
- Nigdzie! On wymyśla, ciągle tutaj byłem przecież. - Odpowiedział najsłodszym, najmilszym głosem, jaki Barszcz kiedykolwiek słyszał. Czy to aby na pewno ten sam kot, co przed chwilą?
- Barszczu, poznaj Rudzika. - Powiedziała.
- Słodki. - Skomentował krótko wojownik.
- A tak w ogóle, to jak Ty możesz chodzić z takim potarganym futrem? Rudziku! - Miauknęła kotka, po czym wręcz agresywnie zaczęła wylizywać swoje dziecko. - Tak nie przystoi!
Barszcz patrzył na wszystko z boku i pomyślał, że kocica musi być bardzo głodna. Oznajmił jej, że za chwilę wróci, po czym wyszedł i skierował swoje kroki do stosu ze zwierzyną. Wziął najładniejszy kąsek, jaki znalazł. Dla matki kociąt wszystko co najlepsze, w końcu maluchy to przyszłość ich klanu! Nawet jeśli były wredne…
Zaniósł karmicielce spóźniony obiad i patrzył jak pozwala odejść swojemu dziecku, sama zaczynając jeść. Widać było, że kotka jest przemęczona.
Rudzik usiadł niedaleko niego, dokańczając dzieło swojej matki. Barszczyk spróbował usiąść bliżej, jednak rudy co rusz się odsuwał. Wojownik zrozumiał w końcu, iż kociak nie życzy sobie jego bliskości.
- Nie męcz tak swojej mamy, nie uciekaj ze żłobka. - Miauknął do niego. - Bądź dobrym synem, Rudziku.
<Rudzik?>

Od Siewczej Łapy

Jej ślepia obserwowały kłębek kurzu. Zagubiony. Samotny. Obrzydliwy. Próbowała wymazać go spojrzeniem. Nie miała siły wstać. A może bardziej by pasowało chęci. Czuła się tylko gorzej.
Bliscy ją odwiedzali. Mówili jej tyle miłych słów. Dawali jej tyle dobra i ciepła. Siewka czuła się z tym źle. Mimo ich cudownych starań nie potrafiła naprawić problemu w sobie. Wydobrzeć. Nie miała pojęcia co zrobić. Jak odmienić to wszystko.
— Siewko?
Czuła się czasem jakby sprawdzali czy wciąż żyje. Niechętnie uniosła łeb. Topiła się pod przenikliwym spojrzeniem medyczki. Bała się, że wie o jej sekrecie. Zna prawdę i przez to skreśli relacje z Siewką. Całą ich więź. W końcu uczennica użyła zdobytą wiedzę do tak paskudnych celów. Tak haniebnych. Gwiazdom na pewno by się to nie spodobało.
— Jak się dziś czujesz? Wysypiasz się?
Powtarzające się pytania. Wbiła wzrok we własne łapy, wątpiąc w to wszystko. Nic się nie zmieniało. Wciąż była "chora". Zepsuta. Nieważne jaką mieszankę ziół dostała.
Nie odpowiedziała. Nie umiała zebrać myśli by wypowiedzieć sensowne zdanie. Zadowalające kotkę.
— Siewko...?
Spojrzała na nią niepewnie.
— Nie wiem.
Podeszła do niej. Ich boki się dotknęły. Miała ochotę zniknąć pod futrem medyczki. Uciec od myśli i problemów. Zawodów jakie spełniała. Daleko od tego wszystkiego.
— Odczuwasz niepokój? Coś cię przerasta? — próbowała jej podpowiedzieć.
Siewka tylko bardziej tonęła we własnych myślach. Topiła się.
— A jakie masz plany? Marzenia? Co byś chciała zrobić? — zmieniła nagle nastawienie.
Szylkretka spojrzała zdezorientowana na własne łapy. Opuszki dotykały zimnej posadzki. Było coraz zimniej. Nie chciała tego.
— Nie wiem. Nie mam chyba. — wyznała cicho.
Medyczka milczała. Siewka zerknęła na nią niepewnie. Ból i trwoga.
Dlaczego?
— Oh, Siewko. — jej głos taki smutny.
Jasne futro otuliło ją. Siewka schowała w nie łebek. Kotka delikatnie głaskała ją ogonem po grzbiecie.
— Może jutro razem pozbieramy zioła? Przez te myszy trudno nam zebrać zapasy na zimę. Twoje wprawione już oko bardzo by mi pomogło. Pójdziesz ze mną?
Uczennica pokiwała łebkiem. Nie rozumiała dlaczego tak zależało Czereśni na niej. Miała przecież wiele kotów do wyborów. Pewnie znali się na ziołach lepiej od niej. Nie rozumiała tej prośby, ale zgodziła się. I tak tutaj gniła.


* * *

Wiatr rozwiewał jej futro. Zimna morska bryza. Niemal zapomniała o niej. Nie lubiła jej. Zawsze wprawiała jej ciało w nieprzyjemne dreszcze. Morze falowało niespokojnie. Zdawało się zburzone. 
— Siewko? — głos kotki oderwał ją od wody. — Potrzebujesz chwili przerwy? 
Szylkretka odwróciła łebek w jej stronę. 
— Już. — miauknęła cicho, podchodząc bliżej niej. 
Nie wiedziała za bardzo gdzie szły. Czuła się zmęczona. Rozdrażniona. Nie potrafiła skupić myśli. Każdy dzień bez nich sprawiał, że wszystko budziło w niej negatywne emocje. Tylko nimi była wypełniona. 
— Cokolwiek wpadnie ci w oko to zbierz. Coraz trudniej jest cokolwiek znaleźć czego nie zdążyły dorwać myszy. — słyszała jej głos, a mimo to trudno było się jej skupić na słowach. 
— Myszy? 
— Tak. Nikt by nie pomyślał, że liczna zwierzyna sprawi tyle problemów. — mruknęła, uciekając wzrokiem ku niebu. —  Niektórzy obwiniają o to Dwunożnego. 
Siewka nieco zdezorientowana spojrzała na medyczkę. Potrzęsła łebkiem, próbując się otrząsnąć. Dojść do ładu i składu.
— Możesz powtórzyć? 
— Dwunożny. I jego bestia. Zakłócają porządek lasu. Łamią prawa panujące w nim. Są najeźdźcami. Nie mają litości. Nawet dla nas.  — sarknęła Czereśnia. 
Siewka zatrzymała się na chwilę. Próbowała zebrać myśli. Coś jej to przypominało. Coś nieprzyjemnego. Zastygła co nie umknęło uwadze medyczki. 
— Nie martw się. Od wielu wschodów słońca się tutaj nie pojawiał. Jesteś ze mną bezpieczna, Siewko. — oznajmiła. 
Uczennica spuściła wzrok. Nie chciała się o to sprzeczać. Mimo to niepokój w niej pozostał. Przełknęła ciężko ślinę. 
— O patrz. Trochę mniszka się tutaj uchowało. Pomożesz mi wykopać je? Z korzeniem będą bardziej przydatne.
Szylkretka podeszła do kotki i zaczęły wykopywać roślinę. Niedługo później się rozdzieliły. Mlecz rósł w różnych zakamarkach na skraju lasu. Najwidoczniej leśne gęstwiny mu nie służyły. Przebierała łapami, próbując podkopać ziele. Syknęła, zahaczając pazurem o coś twardego. Podniosła ją, wciąż lekko zaskoczona. Jeden z pazurów wyglądał dziwnie. Był czerwony. Zrobiło się jej nieco słabiej. 
— Czereśnio... — pisnęła. 
Medyczka podbiegła do niej.
— Cii... już już. Wierze, że boli. Spokojnie. Każdemu się zdarza. — próbowała uspokoić spanikowaną kotkę. — Poczekaj tutaj. Trzymaj łapkę w górze. Zaraz zgarnę jakąś pajęczynę. Nie martw się. Do ceremonii się zagoi. 
Siewka siorbnęła. Mimo słów starszej wciąż była przestraszona. Łapa wyglądała źle. Strasznie. Nie chciała na nią patrzeć. Czuła jak krew spływa z niej. Uderza rytmicznie o ziemię. A co jeśli ściągnie przez to Dwunożnego i jego bestie? Co jeśli właśnie skazała je na niebezpieczeństwo. Czuła jak coraz bardziej pogrąża się w swojej paranoi. 
— Sieweczko, już jestem. Spokojnie. — próbowała uspokoić roztrzęsionego ucznia. — Będzie dobrze. Byłaś bardzo dzielna. Poznajesz? 
Pokazała jej parę liści. Miały okrągłe końcówki. Otarła łzy zdrową łapką. 
— Dąb? 
Medyczka uśmiechnęła się i kiwnęła głową. Wyciągnęła w jej stronę kończynę.  
— Brawo. Przyniosłam parę by odkazić ranę. Daj łapkę. Zaraz będzie po wszystkim. 
Siewka niechętnie podała. Syknęła, czując nieprzyjemne pieczenie. Narastające zażenowanie. Wciąż traktowali ją jak małe kocię. Zachowywała się jak ono. Wciąż potrzebowała ich opieki. Nie radziła sobie sama. Z niczym. Próbowała powstrzymać kolejne łzy. 
— I już. Chcesz iść dalej, czy wracamy? — zapytała Czereśnia. 
Szylkretce było głupio podnieść pysk i pokazać zapłakaną mordkę. Chciała wrócić już do obozowiska. Położyć się i zapomnieć o tym wszystkim. Pogrążyć się w nieświadomości. Ale miały zbierać zioła. A mieli tylko mniszka...
— Możemy iść dalej. — bąknęła cicho. 
Medyczka otarła się o nią przyjaźnie. 
— Tylko nie przemęczaj się. I powiedz jak będziesz miała dość. Dobrze? 
Pokiwała łebkiem. Wróciła do szukania ziół, ale miała wrażenie, jakby Czereśnia wciąż stała za nią. Odwróciła się niepewnie. Jej przypuszczenia się przypuściły. Zdezorientowana położyła uszy. 
— Po prostu cieszę się, że razem wyszliśmy. — oznajmiła starsza kotka. 

[trening medyczny 800]
[przyznano 16%]

Od Ostowego Pędu CD. Przepiórczego Puchu

Zaśmiał się, gdy usłyszał uwagę Przepiórczego Puchu.
- Paść, chyba nie padnie, jest za bardzo zajęty rozmową! – odparł rozbawiony – A co do mnie, nie jestem aż tak głody. Pewnie później pójdę sobie zabrać coś ze stosu. Tak jak to mówią, o mnie się nie martw! – zakończył i złapał królika, jednak gdy tylko to zrobił, poczuł głód, który dużo wcześniej został zignorowany. Na jego pysku wymalowało się zastanowienie, a stojąca dalej przy nim wojowniczka chyba to zauważyła.
- Jesteś pewien Ostowy Pędzie? – zapytała jeszcze, a Ost położył królika na ziemi, jakby dalej się zastanawiał.
- No dobrze, przyznam, jednak jestem głodny – mruknął.
- To ty wybierz sobie coś ze stosu, a ja pójdę dać królika – oznajmiła kotka i złapała zwierzę. Ostowy Pęd minął się z nią i ruszył w stronę stosu ze zwierzyną. Powinien wybrać jakiś dobry kąsek... Zastanawiał się chwilę, a na jego celownik padł inny królik. Jak inaczej. Złapał go i usiadł nieco dalej, szykując się do posiłku. Na początku rozejrzał się w poszukiwaniu kogoś znajomego. Chciał zjeść posiłek ze swoją partnerką, jednak nie dostrzegł jej nigdzie. Potem zaczął rozglądać się za dziećmi, jednak z całej trójki zobaczył tylko Szafirkę, która ewidentnie była zajęta. Rozmyślał już wrócenie do legowiska, by znów rozpocząć kolejną rozmowę z Konwaliowym Powiewem czy Owczą Piersią, lub Gronostajową Bryzą. Kremowy musiał przyznać, że ze wszystkich członków starszyzny, to z nimi najlepiej się dogadywał. Świetnie mu się z nimi rozmawiało. Oczywiście lubił rozmawiać też z innymi, jednak z tą trójką najbardziej. Zawsze mógł z nimi spędzać czas i śmiać się. Dlatego gdy tylko nie zauważył nikogo z rodziny, złapał swój posiłek i skierował się do legowiska starszyzny. Jednak wtedy znów zauważył Przepiórkę. Podszedł do niej powoli, tym samym zatrzymując ją.
- Bardzo ci dziękuję Przepiórczy Puchu – powiedział z uśmiechem – I co, Powiew zadowolony? – zapytał jeszcze, odkładając swój posiłek na ziemię, by łatwiej go było zrozumieć.
- Jeszcze jak – odparła kotka – Ewidentnie był głodny.
- Czyli idealnie! A tak w ogóle, jak tam po "oddaniu" dzieci do mentorów? – zapytał.
- Dobrze, każdemu chyba podoba się trening. A to najważniejsze – powiedziała kotka, a Ost kiwnął głową.
- Na pewno wyrosną na wspaniałych wojowników i medyka – zapewnił kremowy, już chcąc wspomnieć o tym, że Konwaliowy Powiew często ich chwali, jednak wtedy przypomniał sobie, że już o tym mówił – Dla ciebie to taki powrót do rutyny?
- Tak. Jednak cieszę się z tego, mogę wrócić do obowiązków – oznajmiła wojowniczka i na chwilę spojrzała w inną stronę. Ost zrozumiał, w tym momencie, że Przepiórka może mieć jeszcze jakieś sprawy na głowie, a on niepotrzebnie ją zatrzymuje.
- Pewnie masz jeszcze coś na głowie, a mnie kiszki grają marsza! Będę więc się zbierać do reszty. Zobaczę, jak głodny był Powiew – zażartował jeszcze na koniec i pożegnał się z Przepiórczym Puchem. Złapał królika i skierował się do swojego legowiska.
- Co cię tak długo nie było? – zapytał Konwaliowy Powiew na jego widok.
- A rozmawiać już nie wolno? – zaśmiał się i usiadł obok Gronostajowej Bryzy, odkładając przy tym swój posiłek – A przy okazji sam złapałem coś na ząb. Wy nie jesteście głodni? Mogę wam coś przynieść – zaproponował, zwracając się do siedzącej obok kotki i siedzącego nieco dalej białego kocura, którym był Owcza Pierś.

<Przepiórko?>

Od Sówki CD. Topoli

Zabawa z kociętami była najlepsza. Gdy już myślała, że jej misterny plan pokonania gromadki się powiódł, poczuła kogoś na swojej łapie. Listek z ogniem wojownika w oczach skoczył na łapę lisa, wgryzając się w tę kończynę. Bestia wydała z siebie okrzyk bólu, jednak Listek nie puścił. W końcu napastnik padł na ziemię, obok dwóch pozostałych rannych. Wydał z siebie ostatni dech i zamknął oczy. Dopiero wtedy kocię go zostawiło i z triumfalnym uśmiechem spojrzało na lisa. Po chwili podbiegł do swojego rodzeństwa. I wtedy do legowiska weszła Kaczka. Stanęła w progu, otwierając tylko szerzej oczy, na widok leżących na ziemi trzech kotów, a pomiędzy nimi jednego, który stał na środku.
- Co tu się stało? – zapytała Kaczka.
- Straszliwy lis nas zaatakował! Topola i Jeżyna są ranni, ale lisa już nie ma – oznajmił i wskazał dalej leżącą Sówkę.
- O nie! W takim razie szybko. Trzeba ich zabrać, by uzyskali pomoc! – powiedziała wojowniczka i podbiegła do Topoli. Złapała go za kark i udała się na zewnątrz – Ty pomóż Jeżynie. Szybko, bo lis jeszcze wróci!
Listek od razu pomógł siostrze wstać i oba kociaki wybiegły ze żłobka. Dopiero po chwili Sówka zdała sobie sprawę, że została w nim sama. Podniosła lekko głowę. Nikogo nie zauważyła.
- Czyli zginę tak w ciszy! Okrutny mój los – powiedziała jeszcze karmicielka i wstała, chcąc zobaczyć, gdzie uciekła cała gromadka, tym razem również z wojowniczką.
 
***
*Dzień przed śmiercią Sadzawki*
 
 
Kociaki zostały mianowane. To był dla nich wielki dzień, mimo to Sówka dalej nie doszła do siebie. Minął już jakiś czas od śmierci Jarząb, lecz ona dalej nie potrafiła się pozbierać. Czuła się winna. Jednak to nie mogło jej przeszkodzić z powrotem do obowiązków. Skoro Jeżynka, Topola i Listek zostali mianowani, ona wróciła do pełnienia roli zwiadowcy i do starego legowiska. Plus w tym wszystkim był taki, że mogła spędzać więcej czasu poza obozem, przy drzewie z tabliczkami. Gdy Jarząb zmarła, ona musiała zajmować się kociętami, przez to tam nie chodziła, teraz mogła i starała się to robić jak najczęściej. Czasem chodziła z Przypływ, czasem z Kaczką, jednak głównie sama. Nawet tak wolała. Nie chciała, by ktoś jeszcze widział jej łzy. W końcu zawsze była uśmiechnięta... Maskowała każde złe emocje... Teraz nie potrafiła.
- Witaj Traszko – przywitała się cicho, podchodząc do starszej zwiadowczyni – Mówiłaś wcześniej, bym porozmawiała ze Świergot... – zaczęła Sówka, jednak nagle urwała. Dalej nie była tego wszystkiego, pewna. Czy to był dobry pomysł? Wiedziała, że jej matka wierzyła we Wszechmatkę, że Kaczka też się tym interesowała, jednak ona dalej nie była tego wszystkiego, pewna. Traszka, widząc lekkie zmieszanie na pysku młodszej, sama postanowiła się odezwać, choć dość niepewnie:
- Tak. Świergot z chęcią mówi o Wszechmatce – mruknęła cicho.
- Tylko ja dalej nie jestem pewna... – wyznała, wzrokiem uciekając gdzieś w bok.
- To nic. Jeśli chcesz, mogę cię zaprowadzić – zaproponowała Traszka, jak zwykle kulturalnie. Sówka kiwnęła głową, lecz nie uśmiechnęła się, jak to wcześniej miała w zwyczaju. Po chwili pożegnała się ze starszą kotką i zwróciła się w stronę wyjścia z obozu. Chciała pójść do drzewa z tabliczkami. Skierowała się w tamtą stronę, starając się nie zwracać na siebie uwagi. Gdy tylko dotarła, usiadła przy pniu i wlepiła wzrok w tabliczki. Dla Żbika, Mniszka, Jarzębinki i... Jarząb. Dalej nie potrafiła w to wszystko uwierzyć i się z tym pogodzić. Jednak zrobiła dla niej tabliczkę. W oczach znów pojawiły jej się łzy, a sumienie dało o sobie znać. Spłaciła głowę, pozwalając łzą płynąć. Zamknęła się w swojej głowie, w której i było już zbyt dużo myśli. Nie interesowała się tym, co działo się dookoła. Nawet nie usłyszała szelestu, dobiegającego zza krzaków za jej plecami, choć miała bardzo dobry słuch. Dopiero jej uwagę przykuło coś, co wybiegło zza krzaków. A dokładniej ktoś. Była to znajoma sylwetka, a okazał się być to jej syn, Topola. Rozpędzony uczeń ledwo się zatrzymał przed drzewem, sprawiając tym samym, że Sówka gwałtownie się podniosła. Kocur potrząsnął lekko głową i po chwili spojrzał na matkę. Ta starała się ukryć swoje czerwone od płaczu oczy, jednak nie potrafiła.
- Mamo? Coś się stało? – zapytał zmartwiony Topola. Rozejrzał się i zobaczył tabliczki, którym przed chwilą przyglądała się jego matka. Dopiero wtedy kotka zdała sobie sprawę, że nigdy nie powiedziała swoim dzieciom o drzewie i tabliczkach.

<Topolo?>

Od Murmur CD. Poranka

Minął już jeden, pełny wschód słońca od momentu pochówku Witki, a w Murmur nadal buzowały emocje. Zamykając oczy, widziała obraz martwej szylkretki, przyozdobionej lawendą i późno kwitnącymi ziołami. Wyglądała zupełnie tak, jakby spała. Spoczęła pod jedną z najstarszych jabłoni, której wiek można było określić po sędziwych, powykręcanych konarach i grubej, szorstkiej korze. Drzewo przypominało jej mentorkę. Na zewnątrz chłodne, chropowate, jednak co roku rodzące setki czerwonych owoców, stanowiących pokarm dla zwierzyny. Zupełnie tak jak Witka pomagała Owocowemu Lasowi, tak stara jabłoń pomagała wiewiórkom, myszom, kosom, a także niezliczonej ilości owadów, a jej kwiaty każdego sezonu przyozdabiały bielą sad, karmiąc swym nektarem pszczoły, trzmiele i barwne motyle. Było to zdecydowanie odpowiednie miejsce na pochówek takiej osobistości, jaką w głowie medyczki była Witka. U stóp jabłoni stała najdłużej ze wszystkich współklanowiczów, dłużej niż Daglezjowa Igła i Sadzawka, a nawet jej dzieci i przyjaciółki. Możliwe, że pozostałe koty odeszły wcześniej, gdyż ich bębenki nie mogły znieść już żałosnego szlochu szynszylowej, dla której powstrzymanie płynących łez było cięższe nawet niż podniesienie pnia drzewa. Nie umiała się tym jednak przejąć. Była zbyt pochłonięta żałobą, rozpaczą i bezradnością. Martwiła się, jak będzie wyglądać życie bez tej starej, poczciwej kocicy. Czy podoła obowiązkowi, jaki spadł na jej barki?
Słońce już świtało, kiedy powieki uniosły się z ponad dwukolorowych oczu Murmur. Przekrwione, błyszczące i mokre od łez, do tego ubrane w fiolet, prześwitujący przez jej cienkie, krótkie futro. Nie mogła spać, cały czas się budziła, okręcając się w ciaśniejszy kłębek, do momentu, aż ciężko było jej oddychać. Czuła się bardziej zmęczona, niż po całym dniu spędzonym na poszukiwaniu ziół.
– Witaj – przywitał się cicho rudy kocur.
– Wcześnie wstałeś, Ch-Chwaście – stwierdziła, spoglądając na słoneczne smugi, które nie dosięgły jeszcze nawet wejścia do ich legowiska.
Kocur drgnął uchem, jak gdyby zadowolony z użycia przez mentorkę jego imienia. Murmur nie miała aż takiego problemu z używaniem tego, zamiast jego oryginalnego. Fakt, czasem się myliła, jednak nadal – było to jedynie imię, w dodatku nie to otrzymane od Wszechmatki, które jej zdaniem było najważniejsze. Podobnie jak Chmurka stała się Przepiórką, tak Poranek mógł zostać Chwastem.
– Może… – wymruczał, odwracając się za siebie. Z jego oczu medyczka wyczytała niewypowiedziane “Nie wyglądasz najlepiej”.
Westchnęła, zajmując miejsce obok młodszego. Spojrzała pod jego łapy, na zioła, które właśnie miętosił pomiędzy paliczkami. Zmarszczyła nieznacznie nos.
– Nie odkładaj tej mięty – poinstruowała młodszego. Ten z zaskoczeniem uniósł brew, nieprzyzwyczajony do pewniejszego tonu szynszylowej – T-to znaczy - nie nadaje się już do użytku. S-spójrz… – miauknęła, wskazując pazurem na żółknącą obwódkę liścia.
Rudy pokiwał ze zrozumieniem głową, odkładając zioło na oddzielną kupkę. Był bystry, nie mogła mu tego odjąć. Szybko się uczył i zdaniem kotki, miał o wiele większy talent do ziół niż jego starsza poprzedniczka, Przepiórka. Nikogo to z resztą nie dziwiło - jego matką była sama szamanka, Świergot, która już od pierwszych chwil mogła zakorzenić w nim pasję do ziołolecznictwa, praktykowanego w Owocowym Lesie. Jak na swój młody wiek, kocur umiał sporo. Nie tak dawno, wraz z drobnymi instrukcjami mentorki, samodzielnie przygotował maść na swędzącą infekcję Pieczarki.
***
Medyczka w pewnym momencie nie wiedziała, co się wokół niej działo. Daglezjowa Igła wpadła z impetem do obozu, ciągnąc za sobą swą zastępczynię – Sadzawkę, z której klatki piersiowej wyciekała szkarłatna ciecz, brudząc otaczającą je roślinność. Wraz z pomocą paru wojowników, wciągnęli ją do środka, układając na wskazanym przez szynszylową posłaniu. Na jej prośbę także, wszyscy poza nią i Chwastem, opuścili lecznicę. Nieprzyjemny, drapiący uszy, charczący oddech rozchodził się po ścianach, wsuwając się pod skórę. Ze streszczonej wiadomości, jaką otrzymała od rudej liderki, wynikało, że obie zostały napadnięte przez dwunożnych. Murmur słyszała tylko legendy o zadawanych przez ich czarne patyki obrażeniach. Po jej plecach przeszedł dreszcz. Nachyliła się nad chorą, rozsuwając otaczające jej ranę futro. Wyglądało paskudnie, a jednocześnie szokująco “czysto”. Żadnych zadrapań, śladów kłów, pazurów, czy szarpnięć, takich, z jakimi dane było się jej spotkać. Przybliżyła pysk do ziejącej dziury na ciele kotki, wchodzącej pomiędzy jej starcze żebra. Z otwartej rany nadal sączyła się krew, co tylko potwierdziło jej obawy. Pocisk, sądząc po rozmiarach pozostawionego otworu, był wielkości dojrzałego żołędzia i był głębiej, niż początkowo przypuszczała.
– Chwaście, p-podaj mi pajęczynę, czystą, cienką gałąź, k-koniecznie bez żadnych porostów i paprochów – mówiła drżącym głosem.
Rudy uczeń stał przy niej, wpatrując się spokojnie w krew ściekającą na mchowe leże. Wzdrygnął się, słysząc nakaz mentorki, po czym w kilku susach odbiegł do stosu z ziołami. Murmur w tym czasie oglądała resztę ciała zastępczyni, próbując określić tor, jaki mógł obrać “żołądź”. Im bardziej się przyglądała i im coraz szerszy obraz brutalnej rzeczywistości do niej docierał, tym bardziej jej oczy zaczęły się mrużyć. Była pewna, że dwunożni przebili przynajmniej jedno z jej płuc, jednak sądząc po sile, z jaką pocisk musiał wbić się w jej korpus… Potrząsnęła łbem. Nie mogła o tym teraz myśleć. Chwast zdążył już dobiec do niej z wcześniej zebranym ekwipunkiem, rozkładając go przed mentorką. Czysty patyczek podał jej do pyska.
– P-proszę, przygotuj jeszcze papkę z liści dębu sz-szypułkowego… I koniecznie weź mak. Dużo maku.
Podobnie jak przy poprzednim poleceniu wydanym przez Murmur, uczeń odbiegł bez zająknięcia. Za sobą usłyszała głośne ciamkanie, jakie towarzyszyło wyrabianiu maści. Kiedy wrócił, ułożył przy pysku burej zawiniątek, w którym kryły się liczne kuleczki nasion maku.
– Sadzawko – zwróciła się do leżącej przed nią kotki, chcąc ją uprzedzić przed rozpoczęciem operacji, co ją może zaraz czekać – Teraz podamy ci m-mak… Potem… Potem może nieco zaboleć, ale ból powinien zostać uśmierzony ziołami. P-później– zająknęła się, niepewna, czy powinna uraczyć burą takimi szczegółami. “Włożę ci patyk w ranę” nie było czymś, co chciałby usłyszeć każdy pacjent. Nie musiała jednak kończyć, gdyż głośna salwa kaszlu wdarła jej się w zdanie.
– Murmur – prychnęła chroboczącym głosem Sadzawka, na co szynszylowa zdębiała – Prze…przestań – kontynuowała, z trudem pokonując ochotę zaniesienia się jeszcze głośniejszym, trzeszczącym odgłosem – Straciłam za dużo krwi. Owocowy Lasek jest kawał stąd…
– M-musimy przecież spróbować! – pisnęła młodsza, spanikowanym wzrokiem patrząc na zastępczynię, która w odpowiedzi na to, gdyby tylko miała siłę, wywróciłaby oczami.
– Wystarczy… – miauknęła zmęczona, uciszając medyczkę i jak się po chwili okazało - miało być to jej ostatnie wypowiedziane słowo.
Wrzaskliwy, ciężki kaszel, oddech, który wręcz uciekał z pyska burej… Mimo ostrzeżeń, szynszylowa nadal próbowała wcisnąć starszej choćby jedno ziarnko maku… Aż do chwili, gdy słabe ciało znieruchomiało. Bok przestał się unosić, a oczy zastygły, utkwione w bliżej nieokreślonym punkcie, za plecami Murmur.
***
Po tym, co rozegrało się na środku obozu, medyczka skryła się w kącie legowiska, zanosząc się głośnym szlochem. Miała rację. Nie radziła sobie. Witka z pewnością szybciej by coś wymyśliła, może by wyssała, może wygrzebała, a może rozcięła bok kocicy i…
– Murmur? – głos należący do rudego ucznia rozległ się bliżej, niż się spodziewała.
Podskoczyła, odwracając swój zasmarkany pyszczek do Chwasta. Przetarła łapą nos. Musiała przecież dać mu jakiś przykład.
– W-wybacz, że musisz mnie oglądać w takim stanie – przeprosiła.
Pręgowany milczał.
– Masz, pomyślałem, że się przyda – rzucił, podając mentorce parę liści do wytarcia mordki.
Skinięciem głowy podziękowała mu, korzystając bez zastanowienia z danej jej szansy.
***
Bała się Daglezjowej Igły. Kotka zachowywała się, jakby zupełnie postradała zmysły, jednak nadal obowiązkiem Murmur, jako medyczki Owocowego Lasu, było opiekowanie się każdym jego członkiem, bez wyjątku. Toteż wieczorem, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, na trzęsących się łapach udała się pod samą pieczarę liderki, zamaskowaną między gałęziami dużej topoli. W pysku niosła zawiniątko z liści, skrywające w sobie leki na ukojenie nerwów. Być może ta drobna sugestia pomogłaby ich liderce w tym ciężkim czasie. Gdy już miała odłożyć trzymany przez siebie pakunek, jej oczy dostrzegły pomarańczowy, okrągły kształt. Jabłko. Owoc jak gdyby nigdy nic leżał na płaskim łączeniu gałęzi, co nie było niczym dziwnym, zważając na fakt, iż wokół rosło wiele jabłoni, a po drzewach skakały gryzonie, mogące je transportować z miejsca na miejsce. Coś jednak sprawiło, że wnętrzności szynszylowej zdawały się wywijać na lewą stronę.
Pleśń, pokrywająca rudo-brązową skórkę owocu, niegdyś twardego i soczystego, teraz miękkiego, rozgniatającego się pod najmniejszym naciskiem na cuchnącą słodką zgnielizną maź. Białe, wystające kropki przyprawiały Murmur o wymioty. Nie była to reakcja, jakiej ktokolwiek mógłby się spodziewać po kocie wychowanym w sadzie. A jednak. Dla medyczki znaczyło to więcej, niż na pierwszy rzut oka można było zobaczyć. To nie był przypadek. To był znak. Pomarańczowy owoc, niegdyś soczysty, jednak teraz pleśniejący, gotowy zatruć każdego, kto odważyłby się go skosztować. Do tego te białe, niby zwykłe, częste, a jednocześnie tak niepokojące ślady rozkładu… Do złudzenia wręcz przypominały siwe kosmyki, pojawiające się coraz obszerniej na matowiejącej okrywie Daglezjowej Igły. Tego już nie można było nawet nazwać znakiem. To było ostrzeżenie pochodzące od samej Wszechmatki. Jasno wskazywało, kogo Owocniacy powinni się teraz lękać najbardziej. Murmur upuściła zwitek ziół, czym prędzej zaskakując z liderskiej topoli. Bała się, że zgnilizna także i ją pokryje, jeśli jej stopa pozostanie w tamtym miejscu choćby uderzenie serca dłużej.
Przez jej umysł przebiegało sto różnych myśli i możliwości, jakie im pozostały. Ich przywódczyni była zagrożeniem, jednak nie takim, któremu była w stanie zapobiec lub z którym mogłaby się zmierzyć. Nie mogła tu pozostać. Nie wiedziała, co może się stać, jeśli ruda jeszcze raz wpadnie w gniew. Ostatnio nieomal zagryzła Lśniącą Tęczę, własnego zastępcę, oskarżając go o morderstwo. Sama czuła, podczas wysłuchiwania warkotu skierowanego w jej stronę, że Daglezja najchętniej zerwałaby z niej skórę. Kto wiedział, co może zrobić następnym razem, kiedy nie będzie już nikogo zdolnego ją powstrzymać? Czy wtedy rzuci się z pazurami na nią? Lub co gorsza, na Chwasta? Biedny kociak, niczemu nie zawinił, a już wraz z nią stanął przed tak poważnymi zarzutami. Po omacku chwyciła w łapy parę kończących się już ziarenek maku, połykając je bez chwili namysłu. Wszechmatka ją ostrzegła.
– Murmur? – zapytał sennym głosem syn Świergot, stając z mentorką pysk w pysk.
Kocica zatrzęsła się, słysząc swe imię. Nie było czasu. Musiała ich stąd zabrać. W Owocowym Lesie nadal pozostawało przynajmniej dwóch innych członków, posiadających wiedzę medyczną potrzebną do ratowania klanu w razie kryzysu.
– Chwaście – zwróciła się do niego poważnie, ruchem ogona nakazując mu usiąść. Po chwili, szeptem kontynuowała – Daglezjowa Igła… oszalała – zaczęła, a rudy spojrzał na nią, jakby wcale się nie dziwił usłyszanym słowom – To, co teraz p-powiem, może zabrzmieć… niespodziewanie, j-jednak jest prawdą i m-musisz mnie wysłuchać! – głos kocicy powoli zaczął wymykać się spod kontroli, ujawniając jej lęk – Otrzymałam znak od Wszechmatki. Daglezjowa Igła stała się gnijącym sercem Owocowego Lasu. Nie mamy ani chwili do stracenia. Musimy uciekać. Czuję, że wkrótce i my możemy trafić pod jej szpony. Widziałeś d-do czego jest zdolna. Lśniąca Tęcza niemal przypłacił życiem jej szaleństwo. Wszechmatka… próbuje nas ostrzec. Dała mi znak. Tej nocy wykradniemy się z obozu. Nie p-pozwolę, aby nas skrzywdziła!
<Chwaściku?>
[1748 słów]
[przyznano 17%]
Wyleczeni: Pieczarka