porą zielonych liści
Przewodzenie Owocowemu Lasowi było prostym zadaniem. Cieszyła się przyjemnym spokojem, który po napadach borsuków zagościł na ich ziemiach. Daglezja mogła także odetchnąć z ulgą, korzystając ze wszelkich wygód, które oferowało jej życie przywódcy. Szczególnie przyjemna i ciepła pora zielonych liści sprawiała, że najchętniej wylegiwałaby się w słońcu przez całe 3 księżyce, unikając wścibskich kociąt, dziwnych plotek i, oczywiście, Lśniącej Tęczy. Tylko nie byłoby w tym żadnej frajdy, gdyby musiała to robić w samotności. Jedna kotka nie odstępowała od niej nawet o krok i choć zwykle byłaby tym zirytowana, Daglezja nie mogła być bardziej wdzięczna losowi, niż teraz.
— Jak tu wygodnie — mruczała Sadzawka, rozpychając się na rześkiej trawie, przybierając fikuśne pozy, a przede wszystkim ciesząc się przenikającym przez listowie drzew słońcem. Tuż przy jej wyciągniętej łapie leżała Daglezjowa Igła, eksponując promykom swój brzuch. Zadrżały jej z rozbawienia wąsy. Zacisnęła zęby i z uśmiechem pochwyciła Sadzawkę, obejmując jej tułów, czego ta się w zupełności nie spodziewała. Udawanie wgryzła się w jej bok, udając groźnego przeciwnika, kiedy ta szamotała się, próbując wykaraskać z uścisku. W końcu odepchnęła przywódczynię silnym kopniakiem.
— Jak kociak — westchnęła z rozbawieniem. I właściwie, była to prawda. Daglezja przy niej faktycznie czuła się jak dzieciak. Mogła poczuć raz jeszcze, jak to jest być uczennicą bez żadnych zmartwień. Z pominięciem durnego mentora, irytujących bachorów i tego klanowego dziwaka…
Sadzawka pacnęła ją po pysku, rozpoczynając kolejną serię chichotów i udawanych ataków.
***
Nowa pora roku powitała ich z przygrzewającym grzbiety słońcem. Była miłym przedłużeniem zielonych liści, więc spędzała ją tak samo. Gdyby nie okazjonalny deszcz i powolnie żółknące korony drzew, nawet nie zauważyłaby, że lato się już skończyło.
Chciała wyjść z obozu w towarzystwie swojej przyjaciółki, jak zwykło jej robić. Zabrała Sadzawkę i już była w progu wyjścia, kiedy nagle drogę przesłonił jej Lśniąca Tęcza, podchodząc sztywnym krokiem, jak trup, co właśnie wypełzł z grobu. Samo zobaczenie jego durnowatego pyska wystarczyło, by wywołąć u kotki skrzywiony grymas.
— Daglezjowa Igło, Sadzawko, gdzie się wybieracie? — zapytał, na co Daglezja podniosła jedną brew. Nie zdążyła odpowiedzieć, bo w przeciągu uderzenia serca pyskiem w pysk stanęła przy Tęczy zastępczyni, prychając:
— A co cię to obchodzi?
— Wczorajszego wieczora umówiliśmy się, by przeanalizować sprawę statystyki dotyczącej ilości wojowników do zwiadowców w Owocowym Lesie — powiedział z powagą. — Nie możecie tak zaniedbywać swoich obowiązków — burknął, brzmiąc jak natrętny, konfidencki uczniak. O czym on w ogóle mówił, myślała Daglezja, przewracając oczami. Czy naprawdę zgodziła się na omawianie takich mysiomózgich spraw? W taką pogodę? Nie zamierzała wymieniać okazji do złapania paru (może ostatnich…) promieni słońca i spędzenia miło czasu na jakieś głupie widzimisię jej zastępcy.
— Jutro — zapewniła Daglezjowa Igła, chcąc jak najszybciej go spławić. Już miała iść dalej, lecz kocur zaczepił ją ponownie.
— Bylebyście nie szły do lasów w okolicach Konającego Buku — mruknął do nich niechętnie.
— Dlaczego niby? — odparła cięto Sadzawka.
— Nadal grasują tam psy, więc bym nie radził robienia tam schadzek. Chyba że nie przeszkadza wam bycie przerobionym na wronią karmę… — Zastrzygł uchem. — Już Owocowy Lasek, czy Upadła Gwiazda byłyby lepszymi wyborami.
— Hmpf! — wydała z siebie już zniecierpliwiona Daglezja. — Dobrze, dobrze, wystarczy. Umiemy sobie poradzić same. I możesz być spokojny, nie zamierzamy skończyć jako posiłek dla psów — mówiła z wyczuwalną irytacją. — Chodźmy już, Sadzawko! W tym tempie to zmierzch nas zastanie, zanim tam dojdziemy — mruknęła, w końcu mogąc opuścić obozowisko. Bura jeszcze rzuciła Lśniącej Tęczy jedno pełne odrazy spojrzenie i prędko dogoniła swoją towarzyszkę.
— Na osty i ciernie, co za wrzód na ogonie! Jakby nie mógł się odczepić, chociaż na moment — narzekała głośno, prawdopodobnie na tyle, by kocur mógł to usłyszeć. — Wystarczy usłyszeć ten jego parszywy głosik, a już dzień robi się gorszy.
— Ciekawi mnie, czy on od początku był taki wnerwiający…
— Och, uwierz mi, był! — zapewniła ją Sadzawka. — Jestem pewna, że zanim się jeszcze urodził, mentalnie był w starszyźnie… — zaśmiała się, drgając wąsami.
Choć zwykle robiła wszystko na przekór Lśniącej Tęczy dla zasady, tym razem (o dziwo) posłuchała się jego zalecenia. Faktycznie, Owocowy Lasek był dobrym równie dobrym miejscem. Położyły się – Daglezja pod gęstym, berberysowym krzewem, a Sadzawka wśród kęp zroszonej trawy. Musiały wykorzystać słońce, zanim się schowa na dobre trzy księżyce za grubą pokrywą chmur. Potrafiły to robić nawet przez kilka godzin, plotkując o wszystkim i o niczym, dementując lub potwierdzając stare pogłoski i obgadując każdego, kto zdążył im się nawinąć pod łapy. Bez względu, czy był to wojownik, stróż, uczniak, czy jakiś kociak – nikt nie był w stanie się przed nimi ukryć.
Jej uwagę przykuł dziwny, pochodzący z zarośli dźwięk. Dziwny szmer przez pierwsze uderzenia serca Daglezja próbowała zwalić na nieostrożną zwierzynę, lecz ten z każdą chwilą zdawał się bliższy i głośniejszy. Zerwała się na równe nogi, otwierając pysk, by skłonić przyjaciółkę do tego samego, ale w tamtej chwili szelest przemienił się w trzask łamanych gałęzi. Widziała tylko wysoką, smukłą postać, która chowała się w cieniu jabłoni i lśniący kij w jej ręku, jakiego koniec wymierzony był prosto w sylwetkę Sadzawki. A później tylko huk, od którego rdzawa miała wrażenie, że pękły jej uszy.
Wszystko było tak prędkie, że Daglezjowa Igła nie wiedziała, co się wokół niej stało. Momentalnie usłyszała głośny lament Sadzawki, która nawet nie zdążyła wstać, a już z powrotem leżała na ziemi. Widziała czerwony rozprysk, który skroplił źdźbła trawy i burą sierść jej towarzyszki. Nienaturalny rechot potwornego stworzenia dzwonił jej w uszach prawie tak samo głośno, co pisk wywołany nagłym rykiem strzelby. Wpatrywała się w to z przeszywającym ją od czubków palców po kępki futra na jej uszach strachem. Niezdolna do wykonania żadnego ruchu. Jak wryta.
Ocudził ją dopiero kolejny rozdzierający powietrze, rozpaczliwy krzyk. Ruda spojrzała raz na stojącą w oddali kreaturę, a raz na Sadzawkę, bojąc się następnego ciosu. Daglezja podbiegła do swojej zastępczyni, która zwijała się z okropnego bólu i po raz pierwszy w życiu zupełnie nie wiedziała, co powiedzieć. Jej morskie oczy, zawsze tak pewne i bystre, były wypełnione głębokim lękiem.
— Durne… dwunogi… — wysyczała przez zaciśnięte zęby Sadzawka, wyprzedzając swoją przyjaciółkę. Nawet teraz kipiała w niej wściekłość. — Lisie serca… bez… krzty… — charczała z wielkim trudem.
— Wstań — przerwała jej Daglezjowa Igła, ocierając się o jej futro. Co uderzenie serca zerkała w stronę kłusowników, lecz ci wydawali się czymś rozproszeni. Mogły uciec. — Wszystko w porządku?
— A wygląda, jakby było? — spytała z warkotem, krzywiąc się od bólu. — Piecze… jak diabli… — mamrotała przez zaciśnięte zęby. Daglezja po raz kolejny trąciła ją nosem, stojąc prosto tak, by bura mogła się o nią oprzeć. Kocica podniosła się na drżące nogi, próbując wylizać ranę. Ruszyły i choć Daglezja najchętniej pobiegłaby przed siebie, jej kompanka uginała łapy, z każdym krokiem prawie pokładając się na ziemi.
— Musimy dojść do obozu. Nie rób tego teraz, Sadzawko — mruczała w zdenerwowaniu, popychając towarzyszkę, by szła szybciej. Ruda nie mogła przestać spoglądać w stronę dwunożnych, którzy ciągle czyhali na ich życia. Miała wrażenie, że celują lufami swych strzelb prosto w jej kark i tylko czekają na odpowiedni moment, by pociągnąć za spust. Śmierć nie nadchodziła, lecz mogła to zrobić w każdej chwili. A Daglezjowa Igła nie chciała jeszcze umierać.
Sadzawka wymamrotała coś niezrozumiale, lecz z sykiem bólu dorównała jej kroku.
***
Daglezja z trudem powstrzymywała się od wygryzania sobie kępek sierści. Wysuwała i wsuwała z powrotem pazury, chociaż przekonywała się, że wszystko będzie dobrze. A przynajmniej próbowała.
Nie była pewna, czy kiedykolwiek czuła o drugiego kota taką troskę. Nawet nie o Aksamitną Chmurkę, gdy patrzyła, jak jej własna siostra zostaje krwawo zbita na kwaśne jabłko. Może dlatego, że wiedziała, że Aksamitka na to wszystko sobie zasłużyła. Choć była jej bliska, była także mysim móżdżkiem, musiała to przyznać. Od dawna można było przewidzieć jej koniec. Sadzawka nie zrobiła nic. Poza tym… potrzebowała jej. Daglezjowa Igła nie wiedziała, komu innemu mogłaby zaufać na tyle, na ile zaufała właśnie swojej zastępczyni. Kto inny mógłby jej towarzyszyć tak długo i niezłomnie, jak ona? Miała już Sadzawkę u swojego boku tak długo, że nie wyobrażała sobie, by teraz zostać samą.
Potrząsnęła głową. Po co w ogóle się zamartwiała? Przecież zajęli się nią medycy. To była w końcu Sadzawka – kocica twarda jak skała, której nic nie mogło złamać. Jej ciało było równie silne, co wola – nie pozwoliłaby sobie teraz zginąć. Wylizała się już z wielu rzeczy. Dlaczego miałaby teraz sobie nie poradzić?
— Daglezjowa Igło? — Poczuła delikatne dotknięcie łapą jej grzbietu, przez co odwróciła łeb. Stała za nią Murmur, widocznie niepewna, co zignorowała przywódczyni. Dopiero odeszła od swojej pacjentki, zostawiając przy niej swojego młodego ucznia. Zresztą, ten dzień był wystarczająco stresujący dla nich wszystkich. Miała prawo wyglądać na poddenerwowaną.
— Tak? Coś w sprawie Sadzawki? Dochodzi do siebie? — pytała gorliwie, przez co medyczka położyła po sobie uszy.
— Sadz… Sadzawka, pomimo naszych prób, niestety… odeszła.
Murmur ucichła, zupełnie tak jak jej zszokowana liderka.
— Że co proszę? — wydukała, otwierając szeroko oczy. Przez chwilę milczała, jakby w oczekiwaniu, aż kotka jej powie, że to tylko żart, głupi, kiepski kawał. Ta jednak uciekła wzrokiem, wbijając go w ziemię. Daglezja wiedziała już, co to znaczyło, ale nie chciała w to wierzyć. Chciała uciec; cofnąć się o parę uderzeń serca wstecz, kiedy była pewna, że Sadzawka żyła.
— Naprawdę mi przykro — mruknęła ze szczerym współczuciem. Daglezjowa Igła poczuła, jak coś roztrzaskuje się w jej piersi, niewyobrażalnie kłuje, jak zęby wbite prosto w ciało. Na chwilę zabrakło jej powietrza – zupełnie tak, gdyby zaciskały się na jej gardle borsucze szczęki. — Jej obrażenia były bardzo ciężkie. Pocisk przebił jedno z jej płuc, być może i nawet trafił w inne organy. Gdyby przeżyła, byłby to cud. A nawet jeśli, byłaby przed nią bardzo długa kuracja…
Daglezjowa Igła nie słuchała jej już po paru pierwszych słowach. Początkowy szok i żal stopniowo zastąpił gniew, rosnący z każdym uderzeniem jej serca. Wcześniej spokojna przywódczyni napięła całe ciało, jak gdyby szykowała się do boju, i zjeżyła futro na swoim grzbiecie.
— Jesteście medykami czy bandą amatorów? — głośno warknęła. — To była wasza robota! Mieliście jedno, jedyne zadanie, a i tak nie mogliście sobie z nim poradzić! — wysyczała, swoim wybuchem przyciągając zaskoczone spojrzenia części znajdującej się w obozie kotów. Murmur odsunęła się od kocicy z odrobiną wymalowanego na jej pysku lęku.
— Zapewniam cię, Daglezjowa Igło, że próbowaliśmy wszystkiego…
— Łżesz! Jakbyście próbowali wszystkiego, Sadzawka nie byłaby martwa! — prychnęła przywódczyni. I ona powierzała takim głupcom swoje zdrowie? Jeszcze parę wschodów słońca temu pozwalała im leczyć swoje zadrapanie, by ci okazywali się bezużyteczni jak zdechłe lisy? — Zaprowadź mnie do jej ciała. Muszę… — Na chwilę przestała mówić, lecz gdy tylko kątem oka zauważyła stojącego w oddali Lśniącą Tęczę, jej turkusowe ślepia zapłonęły. To on odpowiadał za śmierć jej ukochanej przyjaciółki. To po to tak na nie napierał… wskazał im Owocowy Lasek… Nagle w jej głowie kilka rozrzuconych części połączyło się w całość. Taki był jego plan od początku! Zamierzał zabić je obie, przejąć jej stołek… Że też była tak głupia, by mu uwierzyć. To był zamach. Zamach! — Ty! — zawołała, przyciągając jego niewzruszone, kamienne spojrzenie. Nie czuł żadnej skruchy. Niczego nie żałował. Zupełnie, jakby wymienił się sercami z lisem. Podeszła do niego bliżej, odpychając od siebie medyczkę. — To wszystko twoja wina! Próbowałeś zabić nas obie! O wszystkim wiedziałeś! Jak możesz dalej patrzeć sobie w pysk? — ujadała jak rozjuszony pies, zbliżając się do kocura z każdym krokiem.
Lśniąca Tęcza cofał się, aż nie uderzył zadem o pień drzewa, z którego wszystko obserwowali zgromadzeni na nim uczniowie. Już niemal rzuciła się na niego z kłami, lecz w tamtej chwili drogę do niego zagrodziła jej swoim własnym cielskiem Świergot.
— Daglezjowa Igło, proszę, zachowaj spokój — powiedziała spokojnie, lecz dosadnie. — Odejście Sadzawki jest ogromnym ciosem dla całej naszej społeczności. To trudna sytuacja. Nie powinniśmy jednak pozwalać, by nasze emocje…
— Kim ty niby jesteś, by mówić mi, co mam robić?! — przerwała jej z wrzaskiem, powodując u liliowej zaskoczenie. Kocica odsunęła się nieznacznie od pyska Daglezjowej Igły, jakby się bała, że zaraz jej zęby wylądują na jej gardle. — Lśniąca Tęcza to morderca! Ma na swoich pazurach krew Sadzawki!
Większość owocniaków, którzy przyglądali się scenie, milczała. Wlepiali tylko oczy w swoją przywódczynię, bojąc się pisnąć jakiekolwiek słówko. Po jej ostatnim krzyku rozległo się jednak kilka cichych szeptów. Daglezjowa Igła prędko odwróciła głowę w stronę jednego z dźwięków, świdrując grupę kotów wzrokiem.
— A do was wszystkich – zamknijcie się, z łaski swojej! — wywarczała w jej stronę, uciszając każdego owocniaka. Zdawało się jej, że po jej wrzaskach zamilkł nawet i wiatr. — Choć ten jeden raz przestańcie paplać o wszystkim, co wam przyniesie ślina na język! — wysapała. Nie obchodziło jej teraz, jak wyglądała w oczach swoich współklanowców. Ignorowała zawzięcie wszystko, co próbował zasugerować jej w tej chwili zdrowy rozsądek. Gdyby tylko mogła, gdyby nie powstrzymywała ją Świergot, Lśniąca Tęcza byłby już tylko rozwleczoną, bezkształtną kupą sierści i mięsa. Postrzępioną tak, by nikt nie był w stanie dłużej rozpoznać w nim kota.
— Oszalałaś — powiedział cicho Tęcza, marszcząc biały grzbiet nosa. Daglezja na chwilę zamilkła, podnosząc do góry uszy. — Czy to jest właśnie ten przywódca, który ma stać na naszym czele? Ten, którego wybraliście sami? — prychnął, odwracając na chwilę łeb ku gapiom. — Zastrzelili ją dwunodzy! Nawet was nie tknąłem! Po co by mi była jej śmierć?!
— Nie masz nawet tyle honoru, by się przyznać. Możesz okłamać cały Owocowy Las, jeśli tylko sobie życzysz, ale nie mnie! Ja wiem wszystko!
— Masz czelność wypominać mi honor, kiedy na wszystkie koty wokół rzucasz bluzgami? — parsknął, podchodząc kilka kroków bliżej. Patrzyli sobie prosto we wściekłe oczy. — Może lepiej spójrz na swoją godność.
Daglezjowa Igła zasyczała, próbując podejść w jego stronę, lecz szybko złapała ją Świergot, zatrzymując w miejscu. Obróciła głowę, by zwyzywać ją prosto w pysk, lecz zamiast tego wypuściła głośno nosem powietrze. Nie. To nie było tego warte. Rozluźniła nieco spięte ciało, by wyskoczyć z objęć szamanki i stanąć za nią. Czuła na sobie spojrzenie każdego współklanowca, który rył nory w jej grzbiecie. Przez kilka uderzeń serca stała tak w bezruchu, ciężko oddychając, nie odrywając od Lśniącej Tęczy nienawistnego wzroku.
— Przygotujcie ciało Sadzawki do pochówku — mruknęła posępnie ze spuszczoną głową. Po chwili odwróciła się, z zamiarem zniknięcia w gałęziach drzew, w swoim legowisku. — Będę w nocy czuwać przy jej ciele.
***
Z chmur skapywały na jej kark chłodne krople deszczu. Zapadł świt, a ona nadal siedziała wśród traw, zgarbiona, zmokła i zziębnięta. Była sama przy świeżo usypanym grobie – towarzyszyło jej jedynie dudnienie spadających z nieba łez. W uszach Daglezji piszczało od krzyków, zarówno jej własnych, jak i tych zastępczyni, lecz jej umysł był cichszy niż kiedykolwiek. Kocica bezwiednie wpatrywała się w grób Sadzawki.
Nie umiała sobie tego poukładać. Nie minął nawet wschód słońca, a już jej nie było. Dopiero co z nią rozmawiała, patrzyła prosto w oczy, które teraz były zamknięte na wieki. I to wszystko przez jednego, podłego kota. Przez niego. Tak zgorzkniałe stworzenie, na którego choćby zerknięcie napawało ją odrazą. Jak śmiał to zrobić? Od początku wiedziała, że nie był niczym ponad kawałek zapchlonej skóry, lecz nawet ona nie wiedziała, jak ten mógł zrobić coś tak obrzydliwego. Obłudnego. Plugawego.
Zawsze chciał jej skraść władzę. Widziała w jego oczach tą kipiącą zazdrość, którą skrywał, zwykle za warstwą „miłości” do swej ojczyzny i chęci służenia jej aż po kres swych dni, lecz ona wiedziała, co było w nim naprawdę. Wiedziała, że pod tym wszystkim chowała się tylko podła potrzeba kontroli. Byle mógł tylko w końcu poszczycić się tym, że z nią wygrał, nareszcie ją pokonał, wdrapał się za jej kosztem na sam szczyt. Zacisnęła zęby. Pchlarz. Nie zasługiwał nawet, by na niego spojrzeć, a co dopiero na prawo do bycia członkiem jej klanu. A to, że jeszcze był jej zastępcą, przyprawiało ją o wymioty.
Wiedziała dobrze, jak Tęcza omamiał jej współklanowców, mydlił im oczy, byle wierzyli w jego niewinność. Byli ślepi i karmili się tym, co tylko im podawał, nawet jeśli było to wypełnione wijącymi się czerwiami. Nie zauważali ich. Nie chcieli. Ich mysie móżdżki nie były przygotowane na okrutną prawdę – okrutnego, bezdusznego mordercę wśród swoich. Oczywiście, że każdy z nich wolał uznać ją za wariatkę, której pająki wiły w mózgu gniazda… Lecz to ich oczy były zasnute grubą warstwą lepkich pajęczyn.
— Jeszcze cię, Sadzawko, pomszczę — wyszeptała cicho, przymykając oczy. Uniosła do góry podbródek, pozwalając, by woda spływała po jej pysku. Otrząsnęła się jednak po chwili, znów spoglądając na usypany z ziemi kopiec, pod którym skrywały się szczątki jej drogiej zastępczyni. — Nawet niebo płacze. Popiera, że twoja śmierć była błędem. To łasicze serce pożałuje, że kiedykolwiek podniosło na którąkolwiek z nas pazur. Przerobię go jeszcze na wronią karmę — wysunęła z sykiem szpony, zatapiając je w mokrej glebie. Nie mogła tego tak zostawić. Nie mogła pozwolić, by zabójca Sadzawki był bezkarny. By jego życie toczyło się dalej tak, jak gdyby nigdy nic się nie wydarzyło.
Jeszcze nie wiedziała, jak to zrobi, ale była pewna – Lśniąca Tęcza za wszystko słono zapłaci. A ona tego wszystkiego dopilnuje.
Wyleczeni: Daglezjowa Igła
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz