tw: krwawe, brutalne opisy, szczegółowo napisany przebieg choroby
Czuł się tragicznie…Słowa nie mogły opisać męczarni, których przeżywał. Bolało go całe ciało. Nie miał nad nim prawie żadnej kontroli, a jeśli już udało mu się poruszyć świadomie chociaż łapą, przeszywał go dreszcz, a mięśnie albo drętwiały mu momentalnie, albo zaczynały nim rzucać po całym wyściełanym leżu. Kiedy kończył się atak, padał wykończony, bez życia, cały zdyszany. Nawet oddychanie doprowadzało go do obłędu. Gardło miał suche jak wióry i podrażnione. Swój ostatni posiłek zjadł kilka, być może nawet kilkanaście wschodów słońca temu, a od dłuższego czasu i tak wszystko zwracał, zostawiając medyczkom do sprzątania niezliczone kupki ledwo przeżutego pokarmu. Wymioty były męczące; to, co z niego wychodziło, było zbite i gęste. Nie pamiętał, kiedy ostatnio w jego pysku było wilgotno. Marzył o hauście zimnej, świeżej wody z pędzącej rzeki. Niezliczone ilości razy prosił o nasączony mech, czasami nawet budził się ze łzami w oczach, wołając Strzyżykowy Promyk, by ta zwilżyła mu mordkę. Zawsze biegła, bez chwili zwątpienia, przepełniona błahą i zwodniczą nadzieją, że być może Klan Gwiazdy zlitował się nad Czaplim Tańcem i Wodnikowym Wzgórzem, że tym razem wścieklizna nie zbierze swojego żniwa. Podróż do i z brzegu rzeki nie zajmowała jej długo. Za każdym razem powtarzała się niestety ta sama sytuacja. Uradowany chory dziękował, lecz z momentem gdy jego pysk wyczuwał chłód bijący od wilgotnego, świeżo zamoczonego mchu, po grzbiecie przechodził mu dreszcz, a przerażenie albo go paraliżowało, albo kazało uciec od kocicy jak najszybciej, jak najdalej. Brak wody i wartości odżywczych sprawił, że nawet trzymanie otwartych oczu przychodziło mu z wielkim trudem. Z drugiej strony nie mógł spać. Był wiecznie zestresowany; bał się, że ze swojej mogiły wypełznie wpół rozłożona Błotnista Plama. Że kiedy on będzie drzemał, dokończy to, co zaczęła. Zabije wszystkie koty w Klanie Nocy, zaczynając od Wodnikowego Wzgórza, a go zostawi na koniec… Będzie patrzył, ledwo żywy, dogorywający… Jak wszyscy, których kochał, gniją wokół legowiska medyczek. Kiedy już padał ze zmęczenia i powoli odpływał w odmęty senne, nawiedzały go koszmary, które nie odbiegały wcale od tego, czego obawiał się na jawie. Straszne, powykręcane postacie odwiedzały go niemal za każdym razem. Nie przypominały współklanowiczów, ale w ich kształtach i barwach potrafił rozróżnić przyjaciół, rodzinę… Najgorszym jednak stanem, było zasypianie. Czuł, że wtedy zacierają się granicę między światami, a zmory, zwykle nawiedzające go dopiero po całkowitym zaśnięciu, zaczynały wyciągać swoje cuchnące łapy w jego stronę w rzeczywistości; czuł wręcz ich pazury na swojej cienkiej skórze. Nawet przyjazne postacie, ukazujące się spod wpół przymkniętych powiek, nie pozwalały mu zaznać spokoju. O ironio, obraz, który szargał jego nerwy najbardziej, przedstawiał smutnego, acz pełnego nadziei Wodnika z ich dzieckiem, Ich własnym, prawdziwym kociakiem z krwi i kości. Spełnieniem jego wszystkich marzeń…
Mało kto go odwiedzał. Nie myślał o tym; na tym etapie mało, o czym myślał jako tako. Rozpoznawał te mordki, które miały odwagę i silne nerwy, by wejść do odizolowanej przestrzeni, gdzie przebywał. Nie było to łatwe przeżycie dla takiego kota. Zamknięty od reszty klanu, Czapli Taniec został ulokowany w osobnej, podkopanej “pieczarze”, która została oddzielona zasłoną z liści. Gdy wiatr przesuwał owe pnącza, ze środka ulatniał się niesamowity smród. Niestety, przez osłabienie oraz okazywaną przez kocura agresję, Strzyżyk, nawet z pomocą innych wojowników, nie mogła zmienić wyściółki wokół niego. Mech nasiąkł więc przeróżnymi wydzielinami z ciała chorego, nawet jeśli medyczka i jej uczennice próbowały skrupulatnie i regularnie czyścić i wynosić co tylko się dało, bez rozjuszania niestabilnego Czapli. Ruda próbowała wszelkich sposobów, by polepszyć jego standard życia, ale szybko wonne zioła przestały pomagać; nosy wszystkich, przebywających w legowisku, przyzwyczaiły się do zapachu wrzosów i mięty. Niestety odór nie dał o sobie zapomnieć. Zatkanie samego nosa nie pomagało, gdyż zza zasłony, niemal cały czas słychać było pojękiwanie, sapanie, łkanie z bólu, a czasem nawet i przeraźliwe, długie wrzaski, połączone z dźwiękiem kościstego ciała, obijającego się o suchy mech, szarganego konwulsjami. Każdy ze zmysłów odbierał straszne realia; pozbycie się jednego, tylko sprawiało, że pozostałe znajdowały kolejne, odbiegające od normy zachowania zakażonego. Dlatego mało kto przychodził…
Jedynie Wodnikowe Wzgórze był dzielny. Kochał swojego partnera; nie wybaczyłby sobie, gdyby go teraz zostawił. Obiecali sobie, że będą razem, dopóki śmierć ich nie rozłączy, w zdrowiu i w chorobie, nieważne co by się nie wydarzyło. Był pewien, że gdyby to on był na miejscu vana (Och! A ile by zrobił, aby mógł się z nim zamienić, chociaż na chwilkę mu ulżyć…), nie opuściłby on jego boku, ani na momencik. Już i tak nosił w sobie jezioro pełne żalu i wyrzutów sumienia, które wzbierało i wzbierało, a każdej nocy wylewało się i wypływało z jego ślepiów. Czuł wzrok innych. Na początku była to litość i współczucie, ale teraz, nie wiedział jakim cudem, wszyscy zdawali się być obojętni na ciężki stan jego ukochanego. Jakby po tych wszystkich wschodach i zachodach, które on psychicznie i fizycznie mu poświęcał, przeszli z tym na porządek dzienny… No tak. Czapli Taniec? Tak, tak, to ten niemal martwy kot u medyczek, wielka nam go szkoda. Przepełniał go żal, czasami złość, lecz głównie, po prostu czuł się kompletnie niepotrzebny i nieprzydatny. Nawet jednej osobie, osobie najbliżej jego sercu, nie mógł ulżyć… Czuł rozrastającą się w nim pustkę.
***
Zasnął; udało się. Po dwóch nocach, które spędził na bezmyślnym czuwaniu, nie będąc w stanie się ruszyć, jedynie głupio patrzeć w falujące na wietrzyku liście, w końcu udało mu się zaznać odpoczynku. Mrok pochłonął go. Czapla pojawił się w miejscu dobrze mu znanym, bliskim, acz od księżyca, pozostawionym poza jego zasięgiem. Obóz był pusty. Przywykł do samotności, ale teraz wydawało mu się, jakby został jedynym kotem w Klanie Nocy. Żadnych dźwięków, żadnych zapachów; nawet wiatr umilkł, nawet rzeka przestała płynąć.Nagle doszedł do niego samotny plusk. Jeden. Przerwa. Drugi. Następne były coraz bardziej chaotyczne i szaleńcze w swoim tempie. Oczy przyzwyczaiły się do ciemności, a zarys postaci zaczął odcinać się coraz wyraźniej na granatowej toni. Na początku się ucieszył. Czyżby to jakiś wojownik wracający z polowania? Wreszcie normalne rzeczy spotykają go we śnie. Zrobił kilka kroków, ale zamarł. Kotopodobna jednostka była powyginana, chuda i pozbawiona typowych, kocich zachowań czy odruchów. Rzucała się i charczała, rozpryskując spienioną wydzielinę dookoła, tak jakby woda, z której się wyłoniła, paliła ja żywcem. Czapli Taniec nie musiał się dłużej przyglądać; dobrze wiedział, kto to jest. Ta zmora pojawiała się w niemal każdym koszmarze. Błotnista Plama. Ślepe oczy, wykrzywiony w paraliżującym grymasie pysk, bezsensowne i niezsynchronizowane ruchy całego ciała; to widmo tamtego wieczoru. Widmo, które snuję się za nim niczym sama zaraza. Paskuda zaraziła nie tylko jego ciało, ale i zawładnęła jego umysłem.
Zbliżała się. Włócząc nogami, wywracając się co chwilę, to chwile czołgając, to znów za moment biegnąć parę uderzeń mysiego serca. Wojownik stał jak wryty. Nie wiedział, co ma zrobić. Był świadomy, że znajdował się we śnie, ale nic nie zmieniało faktu, że to samo widział na jawie. Nie był to dziki wymysł jego wymęczonego mózgu. O nie. To była szkarada, w którą on się zamieniał. Potwór, którym już jest. Błoto parła dalej naprzód, niestrudzona, niezatrzymana. Była już długość lisiego susu od niego, ale nagle się zatrzymała. Stanęła jak wryta. Wlepiła swoje puste, w jego rozedrgane, ślepia. Van czuł, jak jego serce dudni w piersi. Jeszcze nigdy w śnie bestia nie przestała atakować. Zazwyczaj budził się, gdy jej paskudne, przesiąknięte odorem ciało rzucało się na niego. Nie wiedział, co się teraz wydarzy. Brzydki pysk wykrzywił się w jeszcze brzydzszym uśmiechu, a z zaślinionej mordy wydarł się pół śmiech, pół warkot. Chlust wydzieliny spadł na ziemie.
— Khee-Khee… Jesteś jak ja… Łączy nas zaraza, smród śmierci i krew na naszych łapaaaach~ — przeciągnęła, mrużąc oczy i przekrzywiając głowę. Kocur się wzdrygnął.
— N-Nie… Nic nas nie łączy, paskudna wywłoko… — przełknął ślinę i wypuścił nagromadzone w piersi powietrzę, by się delikatnie uspokoić. — Nie skrzywdziłem nikogo i nigdy nie skrzywdzę… Potrafię nad sobą panować, nie upadłem tak nisko jak ty.
— Kheee~ — zacharczała ponownie — Zobaczyyyymy~
I nagle, w jednej chwili, kotką szarpnął atak konwulsji. Padła na ziemie, zaczęła tarzać się i rzucać ciałem o brudną ziemię, pokrywając zarzygane futro jeszcze kolejnymi świństwami. Wytarła policzkiem ślinę, która chwile temu spłynęła jej spomiędzy zębów. Wydała z siebie okropny jęk, a z pyska wypłynęła strugą krwistej mazi. Ostatni dreszcz zjeżył futro Paskudy; padła w bezruchu.
Śniący wpatrywał się w nieruchome truchło z szokiem. Strach ściskał mu klatkę piersiową. Nie był pewien czy chce się obudzić; uciec od tej masakrycznej sceny i cierpieć, ale w znanym sobie środowisku, czując, że żadna bestia nie wypełznie z głębin, czy może zostać tutaj; w sennym świecie, gdzie nikogo nie skrzywdzi, gdzie nie spełnią się słowa Błotnistej Plamy, gdzie nie zamoczy łap w kociej krwi.
Nie musiał jednak decydować. Poczuł spadająca na głowę krople deszczu; momentalnie się rozpadało.
Jedna, samotna kropelka, która musiała przedostać się jakoś z powierzchni, zdołała wybudzić chorego z głębokiego i najdłuższego od wielu dni snu. Jak opętany wrzasnął i rzucił się do ucieczki. Łapy się ugięły pod ciężarem mizernego korpusu i upadł. Strzyżykowy Promyk niemal w tym samym momencie znalazła się przy liściastej kotarze, zza niej wyglądała Różana Łapa. Zwykle te nagłe napady szału trwały krótko, gdyż stan fizyczny Czapli nie pozwał na taką aktywność, lecz teraz było inaczej. Wierzgał i rzucał sobą na wszystkie strony, a gęsta, lepiąca się do wszystkiego wydzielina sączyła się z pyska. Cała mordka vana była oblepiona suchymi roślinami, pyłem i kamyczkami. Medyczka miała w pysku uspokajający mak, na wszelki wypadek. Zrobiła jeden krok. Zarażony zasyczał na nią i wymierzył jeden szybki atak łapą; czujna kotka umknęła.
— Sumowa Płetwo! — krzyknęła, a przy jej boku od razu znalazł się niebieski wojownik, który miał za zadanie czuwać nad ich bezpieczeństwem. Był to rozkaz liderki, która w końcu dowiedziała się o próbie ugryzienia Wodnikowego Wzgórza. — Spróbuj go unieruchomić, ale bądź ostrożny! Zaraz zrobi sobie krzywdę. — zarządziła. W oczach starszej widniały zalążki paniki. Ogonem odepchnęła stojącą za nią księżniczkę.
Sum stał jak wryty. Bał się. Wiedział, że jedno klapnięcie zębami i on też tak skończy. Nie mógł jednak pozwolić, aby coś stało się kotkom. Stanął przed rudą, ale wciąż zachowywał bezpieczną odległość od zagrożenia.
— Strzyżykowe Promyku, niech Różana Łapa biegnie po kilku wojowników, sam nie poradzę sobie. — rzucił, trzymając oczy wlepione w mętne oblicze, które kiedyś było jego przyjacielem z legowiska. Uczennica nawet nie czekała na słowa mentorki, od razu pognała na zewnątrz.
W tym czasie Czapli Potok kompletnie stracił wszelkie kocie odruchy. Łapami próbował ściągnąc z pyska ślinę, która wydawała się przerażać go tak samo co wcześniej nasączony mech. Tarzał się, ujadając. Raz znów próbował zaatakować parę stojąca przy wyjściu, ale szarża była nieprzemyślana i łatwa do uniknięcia. Medyczka ostatecznie straciła nadzieję.
Nagle, jego ciało delikatnie się uspokoiło i rozluźniło. Na moment w oczach pojawiła się iskierka świadomości. Czujne oko starszej od razu to dostrzegło i, mimo ostrzegającego wzroku wojownika, wyszła na przód. Zobaczyła, że żółte ślepia są mokre, a po pysku spływają łzy. Szczere łzy.
— Strzy-żyko-ko-we… — głos był słaby, chropowaty. Na samą myśl, jak bardzo zdarte i obolałe musiało być gardło kocura, medyczkę zalała fala litości. Zrobiła kolejny krok; nie bała się. — Pro…sze… Za-bij…— wyjęczał cicho. Na początku myślała, że się przesłyszała, ale żałosny widok przed nią oraz zwykła kocia empatia, wskazywała na to, że dobrze usłyszała i zrozumiała tę prośbę.
Do jamy wbiegł Wodnikowe Wzgórze w towarzystwie Krzyczącej Makreli i Nartnikowego Czułka. Za nimi wbiegła czarna Księżniczka. Na ich widok szał znów przejął władzę nad Czaplą. Rzucił się z jeszcze większą zajadłością na ukochanego.
<Wodniku?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz