*Wieczo wciąż ma karę*
Zadowolony z siebie, właśnie wracał z polowania z niewielką myszą i grubą nornicą. Stanął w wejściu do obozu i rozejrzał się po lotach skąpanych w codziennej rutynie. Napotkał na sobie ten dziwny, pomarańczowy wzrok. Momentalnie wstrzymał oddech i trzepnął łbem, jakby próbował odgonić od siebie natrętną muchę. Sztywnym krokiem ruszył w stronę stosu zwierzyny, aby odłożyć tam swoje zdobycze. Spojrzał na martwe oczy innej myszy, która leżała tam na pewno już trochę dłużej. Chyba zasługiwał na jedzenie, prawda? Chwycił ją i odwrócił się, żeby odejść w jakieś bardziej ustronne miejsce.
Drogę zagrodziło mu liliowe futro, w które wpadł z impetem, aż zatonął w nim jego pyszczek. Ledwie powstrzymał zaskoczony krzyk i odskoczył, jak poparzony.
– Chodzisz za mną?! – pisnął, upuszczając swój niedoszły posiłek na ziemię.
– Nie, nie, skądże. To zwykły przypadek – zapewniła, kiwając łbem – z resztą, bardzo miły przypadek, jak już na siebie wpadliśmy, to możemy pogadać.
Jej głos wydawał się dziwnie zbyt miły, przesłodzony, jakby starała się go wymusić, jednak Wieczornik nie miał głowy, aby się nad tym zastanawiać. Jedyna myśl, jaka w kółko przewijała się przez jego umysł, to "zabierzcie mnie od niej, proszę".
Puszysta, patrząc na minę kocura, wyglądała, jakby zaczynała się denerwować.
– Wiesz… Może później, teraz jestem głodny i ten, no… Nie rozmawia się z pełnym pyszczkiem, czy coś.
Tylko to zdołał z siebie wydusić, zanim wziął z powrotem swoją piszczkę i czym prędzej umknął od strasznej kotki. Ta tylko westchnęła, zirytowana. Musi go bardziej przycisnąć, żeby przestał przed nią uciekać.
***
Czy mokry mech musiał być taki ciężki i… Mokry? Wieczornikowe Wzgórze pocieszał się tylko tym, że jeszcze trochę, a jego kara się skończy. Musiał, po prostu musiał wytrwać. Nie było innej opcji. Nie był cieniasem!
Nachylił się i ścisnął roślinę, aby jak najwięcej wody pociekło mu pod łapy, na trawę. Podlewanie jej było żmudne i męczące. Czas mu się dłużył, a więcej czasu oznacza więcej miejsca na nieprzyjemne myśli.
Już tak dawno nie widział Zboża. Tak dawno nie czuł jej zapachu, nie oglądał jej zabawnych cętek, nie słyszał jej głosu. Brakowało mu jej śmiechu i wspólnych wygłupów, tęsknił nawet za jej narzekaniem, czy wyczekiwaniem, aż skończy swoje obowiązki zastępcy. Teraz tego nie było. Nie było nic, a jego dni wyglądały tak samo. Monotonnie. Czarno-biało.
– Pomóc?
Puszyste Futro. Znowu. Z jednej strony, nie chciał jej towarzystwa i wolał jak najbardziej ograniczyć spotkania z osobliwą kotką, a z drugiej strony, był już zmęczony i wyręczenie go w pracy nie brzmiało tak źle.
– Zgoda…
Kocica, nie pytając o nic więcej, wzięła drugi kawałek mchu i zabrała się do pracy.
To wszystko było… Takie dziwne. Liliowa była straszna, ale skoro mu pomagała z własnej woli, to nie mogła być aż taka znowu zła, prawda? Była też miła, a srebrny ciągle przed nią uciekał. To on zachowywał się gorzej od niej. Chyba powinien przestać grać dzikusa i zacząć postępować tak, jak na dojrzałego wojownika przystało. Bo… Puszysta nie mogła chcieć od niego niczego złego, bo po co?
Tak przynajmniej sobie tłumaczył.
– Dzięki.
Spojrzała na niego i wysiliła się na uśmiech.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz