Cieszyła się, że miała ostatnio pretekst, by wychodzić z Kołowrotu. Im dłużej siedziała w tym miejscu, tym bardziej wariowała. Korzystała z każdej możliwości, by móc się stamtąd wyrwać i skupić się na czymś innym. Tego dnia było tak samo. Wyszła z opuszczonego budynku, żeby skierować się w stronę domu Nefret. Wciąż nie wiedziała, czy z jej strony wchodzenie z nią w układy było mądrym posunięciem. Potrzebowała jednak pomocy, jeśli zamierzała wyciągnąć jakoś ojca z kłopotów i...
...Wypełnić wolę Matki.
Wciąż nie mogła się pogodzić z tą śmiercią, nawet, jeśli zdawała sobie sprawę, że Bastet sama wybrała to poświęcenie. Nie mogła pozwolić, by ono się zmarnowało, musiała wziąć się w garść i przestać się rozklejać. Matka nie zrobiła tego po to, żeby Geza zmiękła i załamała się pod wpływem niefortunnych wydarzeń, a po to, by miała szansę dopiąć jej plan do ostatniego guzika.
Tym razem, nietypowo dla niej, postanowiła pójść ulicą. Pogoda nie sprzyjała wędrowaniu po dachach. To było zbyt niebezpieczne, nawet jak dla niej. Wiecznie padało, a gdy śnieg zmieszany z deszczem zamarzał na powierzchniach ulic czy dachów, tworzył śliską pokrywę.
Na upartego dałaby radę tam, na górze, zachowując szczególną ostrożność, ale wolała nie kusić losu. Miała zbyt dużo do stracenia, żeby pętać się kilka metrów nad ziemią.
Gdy chodziła ulicą, nie czuła się tak swobodnie, jak na dachach. Z tego względu zachowywała perfekcyjną ciszę, gdy szła, a przynajmniej starała się nie wydawać niepożądanych dźwięków. Stawiając kroki, najpierw opierała się na palcach, a dopiero później stawała na całą łapę. Dzięki temu posuwała się do przodu ciszej. Wolała uniknąć niepotrzebnych spotkań i nie rzucać się w oczy.
Nie wiedziała, ile szła, kiedy dotarła do znajomego domu. Wszystko tutaj wyglądało na tak... Zadbane. Nawet w porze nagich drzew ogródek wyglądał barwnie. Odmienność od szarego i ponurego widoku panującego wszędzie wokół.
Jakiś Wyprostowany robił coś za ogrodzeniem, mówiąc do siebie pod nosem. Nawet się tym nie przejęła. Zanim podeszła do bramy, dokładnie obejrzała się przez ramię, jakby spodziewała się niepożądanych spojrzeń. Było jednak... cicho i spokojnie. Nie słyszała żadnych kroków, nie dostrzegła też żadnej znajomej sylwetki. Ostrożności nigdy nie było zbyt wiele.
Przy bramie jak zwykle stały jakieś koty. Ciężko jej było stwierdzić, czy były to pieszczochy, czy samotnicy: wyglądali jednak na dość zadbanych. Zresztą... Nefret obstawiała się swoimi, nigdy kotami z ulicy. Widziała to po sposobie, w jaki kotka na nią patrzyła. Albo nawet po sposobie, w jaki omiotła spojrzeniem Kołowrót, gdy złożyła wizytę Białozorowi. Zupełnie jakby nieczęsto zdarzało jej się kontaktować z samotnikami. Zupełnie, jakby do tego nie przywykła. Jakby brzydziła się każdym calem miejsc zamieszkiwanych przez miejskie gangi.
Dziwnie było przypomnieć sobie, że nie tak dawno Betelgeza była jedną z nich. Żyła w ciepłym domu, w wygodach, o jakich większość kotów mogłaby sobie tylko pomarzyć. Ile to już kiężyców minęło od tamtego czasu? Czuła się, jakby nigdy tam tak naprawdę nie mieszkała. Jakby od zawsze żyła w tym paskudnym opuszczonym budynku.
— Co tym razem mam zrobić? — żadnego przywitania, żadnego skinięcia głową. Od razu przeszła do konkretów, gdy dwójka dobrze wyglądających kocurów zwróciła na nią spojrzenie. Tak, zdecydowanie byli pieszczochami, choć nie widziała na ich szyjach obróż ani żadnych innych błyskotek, którymi Wyprostowani uwielbiali przyozdabiać swoje koty.
Rzadko miała okazję choćby zobaczyć łysą pieszczoszkę na oczy. Przez większość czasu kontaktowała się z jej posłańcami. Zastanawiała się, czy naprawdę była aż tak bardzo zajęta, czy też była aż tak dużą snobką, że dłuższa rozmowa z samotniczką stanowiłaby wielką plamę na jej godności. Geza ledwo powstrzymała prychnięcie.
Zastanawiały ją... wszystkie te sprawy powiązane z pieszczochami. To, skąd ojciec znał Nefret i dlaczego ją znał. O co w tym wszystkim chodziło? Czemu nigdy nic nie powiedział?
Miała wrażenie, że to było coś... więcej. Ale nie mogła nic przypuszczać, jeśli nie miała na czym bazować. Musiała porozmawiać na ten temat z tatą, nawet, jeśli w chwili obecnej to nie był najlepszy moment.
— W tamtym białym domu — powiedział jeden z nich, wskazując krańcem ogona na malujący się na krańcu alejki mały dom. — Mieszka pieszczoch, od którego musisz odebrać dług. Nie interesują nas szczegóły tego, w jaki sposób zamierzasz to zrobić.
— Jak mam, na Potwory, wejść komuś do domu? — odparła ostrzej, niż zamierzała. Postradali zmysły? Jak niby miała się tam dostać? Nie miała nawet pewności, czy Wyprostowani niczego by jej nie zrobili, gdyby ją tam znaleźli. Nauczyła się im nie ufać. Teraz miała pakować się prosto w ich łapy? Co oni sobie myśleli?
Jednak sprzeczanie się z tym było głupie i bezcelowe. Nie urodziła się wczoraj i wiedziała doskonale, że sama się na to pisała. Była wtedy gotowa przyjąć konsekwencje swoich działań i to się nie zmieniło, chociaż nigdy wcześniej nie przyszło jej wykonywać zadań tego typu.
— To już nie nasz problem.
Takiej odpowiedzi się spodziewała. Odwróciła się na piętach i zaciskając mocno zęby, ruszyła przed siebie, wzdłuż alejki, zaczynając rozpatrywać wszystkie swoje wybory życiowe. Nigdy nie miała pewności, czy Nefret nie zażyczy sobie czegoś dużo bardziej ryzykownego, dużo bardziej... wymagającego. Mogła to zrobić, a pozbycie się jej to nie byłoby proste zadanie. Miała obstawę, praktycznie nie wychodziła spod swojego dachu. Jednak wyglądało na to, że Białozór też miał z nią jakieś układy. Miałaby jego bezgraniczne zaufanie, gdyby je zerwała. W ten czy inny sposób.
Gdyby stanęła przed nią Betelgeza z przeszłości, sprzed czasów porwania ojca, pewnie uznałaby ją za głupią, lekkomyślną, przesadnie zdesperowaną lub naiwną. Jednak życie postawiło ją w takiej sytuacji, że była gotowa podjąć nawet najgłupsze, najbardziej durne ryzyko w imię cienia szansy na sukces w jej planie.
Tyle dobrze, że ten, którym miała się dziś zająć, był pieszczochem. Nie powinien stanowić wyzwania. Miała do czynienia z wieloma takimi kotami; słabe, niewyćwiczone ciała opanowane strachem, bo w końcu cóż jest gorszego, niż wielcy, straszni, krwiożerczy samotnicy z gangów, którzy wedle plotek nie znają litości nawet dla własnych rodzin?
Łatwo było manipulować pieszczochami. W zatrważającej większości. Łatwo było kierować ich strachem - zwykle dlatego lubiła, gdy to z nimi przypadało jej się porachować. W wielu przypadkach nie musiała nikogo niepotrzebnie krzywdzić. Wystarczyły małe, nieznaczące nic groźby, których i tak nie zamierzała spełniać, żeby przekonać ich do zrobienia czegoś, czego chciała.
Nie czerpała przyjemności z krzywdy, w przeciwieństwie do wielu innych samotników, wychowanych w bezlitosnych gangach. Lubiła ryzyko, lubiła walczyć z kimś, kto mógł jej dorównać. Nie mogła nazwać siebie honorową; honor na ulicach miasta już dawno temu został zapomniany. Ale z całą pewnością gdy miała taką okazję, wolała uniknąć niepotrzebnego rozlewu krwi kotów zbyt słabych, by samodzielnie się bronić.
Dotarłszy na kraniec uliczki, zwolniła tempo, pozwalając sobie na oględziny z jeszcze neutralnego gruntu. Jeśli jej przypuszczenia były prawidłowe, wejście do środka powinno być największym problemem.
Mimo, że sama wychowała się wśród Wyprostowanych, nie miała w stosunku do nich ani trochę zaufania. Widziała, do czego byli zdolni. Odkąd tylko poznała ulice miasta. Czasem ludzkie kocięta zatrzymywały się i rzucały w bezdomne koty kamieniami. Jeździli Potworami, które każdego dnia zbierały swoje żniwa na ulicach. Widziała mnóstwo rozjechanych kotów. I nie tylko kotów. Gdziekolwiek byli, siali tylko zniszczenie. Nielicznym można było ufać.
Gdzieś we wspomnieniach zajaśniała jej sylwetka starej Wyprostowanej, która opiekowała się nią w dzieciństwie. Betelgeza nigdy nie uważała się za szczególnie do niej przywiązaną. Dopóki nie spędziła całych księżyców z dala od domu, nie miała pojęcia, że nie tęskniła tylko za czystym posłaniem, kąpielach i jedzeniu najwyższego sortu, ale również za Wyprostowaną samą w sobie. Była irytująca, ale także się o nich troszczyła. O ojca... Nawet o Matkę, która nie żyła jako pieszczoch.
Obeszła dom z przodu, idąc wzdłuż ulicy. Zdołała dostrzec różne okna, ale żadne z nich nie wydawało się otwarte. Drzwi nie były uchylone, nie miały też klapki, którą posiadała jej Wyprostowana. Uch, co to był za pieszczoch? Najwyraźniej nie żył w najlepszych warunkach.
Nie widziała w pobliżu żadnych Wyprostowanych, żadnego psa ani niczego innego, co mogłoby być dla niej potencjalnym niebezpieczeństwem. Gdy wskoczyła na ogrodzenie, zachowując precyzyjną równowagę, podwórko okazało się równie puste.
Zeskoczyła więc na dół, wciąż dbając o zachowanie całkowitej ciszy i ruszyła wzdłuż płotu, dokładnie oglądając siedlisko Wyprostowanych. Wtedy zauważyła małą szparkę w wejściu do garażu, którą pewnie bez problemu udałoby jej się przecisnąć. Zakradła się bliżej i wściubiła tam łeb, rozglądając się uważnie. Nie widziała z tego miejsca zbyt wiele, ale było na tyle cicho, że uznała, że jest puste.
Weszła więc do środka i prawie w tym samym momencie, jak przedostała się na drugą stronę, została zepchnięta na bok przez jakieś cielsko. Adrenalina podskoczyła jej w żyłach, a umysł natychmiast przestawił się na potrzebę przetrwania.
Wysunęła pazury, starając się odeprzeć atak napastnika. Szamotanina trwała tak długo, że samotniczka zupełnie zapomniała o świecie zewnętrznym, skupiając się jedynie na krtani pieszczocha i na tym, by sięgnąć jej zębami.
Wtedy przypomniała sobie, że potrzebowała go żywego. Gdy w wyniku szarpaniny znów znalazła się na górze, przyszpiliła pieszczocha do ziemi i przycisnęła go ciężarem całego swojego ciała. Mógłby ją zabić, gdyby była choć trochę mniej ostrożna.
— Nie sądziłam, że pieszczochy potrafią tak dobrze walczyć — przyznała, oddychając ciężko. — Ale trzeba trochę więcej, żeby mnie zabić.
— Złaź ze mnie! — fuknął wściekły pieszczoch. Szarpał się tak mocno, że Geza na moment przestraszyła się, że wydostanie się z jej uścisku. Nie była przecież szczególnie silna fizycznie - była po prostu zwinna. Wkrótce zabraknie jej sił. Musiała działać szybko.
— Jesteś coś winien Nefret. Pójdź ze mną i nic ci się nie stanie — powiedziała. Nie przyszła tu na negocjacje i nie miała na takie wyjątkowo humoru, ale jeśli mogła coś zrobić po dobroci, wolała to wykorzystać.
— Jesteś głupia, że masz z nią układy. Wszyscy jesteście — syknął, strosząc się jak jeż. — Szaleńcy. Przecież ona takich jak ty ma za stworzenia gorsze niż szczury z głębin kanałów!
— Jestem w stanie wycierpieć trochę urażonej dumy dla długiej listy korzyści — odpowiedziała.
Wtedy kocur miauknął głośno i przeciągle, a Betelgeza położyła po sobie uszy. Spojrzała szybko na drzwi, które łączyły dom Wyprostowanych z garażem, a potem na pudło stojące na jednej z półek. Szybko się tam schowała, akurat w momencie, gdy drzwi otworzyły się z trzaskiem i stanęła w nich Wyprostowana, mamrocząc coś do siebie w niezrozumiałym języku. Widziała, jak pieszczoch posłał jej zadowolone z siebie spojrzenie. Przecisnął się szparką i zniknął z garażu.
Ogon podrygiwał jej ze zirytowania. Gdy usłyszała, jak Wyprostowana mówi coś podniesionym głosem, a drzwi ponownie się zamykają, wyskoczyła z pudła i wypełzła z tego paskudnego garażu. Biegła przed siebie, z pyskiem przy ziemi, węsząc, nawet nie wiedząc gdzie iść, bo nie miała żadnej poszlaki, dzięki której mogłaby choćby nakreślić kierunek, w którym kocur podążył.
Wtedy poczuła zapach krwi i podniosła głowę. Daleko stał Myszołów, a z pyska zwisała mu przegryziona szyja pieszczocha.
— Śledzisz mnie — chłodny ton jej głosu drżał z nerwów. Co za trep! Nie przejęła się nawet ciałem, które właśnie upuścił z pyska. Była prawie pewna, że pieszczoch go zaatakował, myśląc, że współpracują, ale w zasadzie mało ją to obchodziło.
<Myszek?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz