przed przeprowadzką na tereny Klanu Nocy
Dwunożni zapuszczali się na ich tereny coraz dalej, czując się coraz pewniej. Zupełnie tak, jakby świerkowa puszcza należała wyłącznie do nich. Rozbijali swoje legowiska, beztrosko spacerowali wzdłuż ścieżek, a rechot z ich pysków i głośne huki strzelb można było usłyszeć z obozu, nawet gdy znajdowali się na dalekich końcach lasu. Teraz, gdy zmarł ich lider, sprawa zrobiła się jeszcze bardziej poważna. Kiedy tylko zapadł zmierzch, na zwiad wyruszyły dwa patrole. Pech chciał, że do jednego z nich przyłączony został akurat Syczek.
Nie miał dobrych przeczuć. Nie prosił się o bycie wybranym na żadną ekspedycję – a jednak przemierzał las, krocząc za Bladym Licem, trzymając się nisko na ugiętych łapach. Każdy najmniejszy odgłos przyrody sprawiał, że się wzdrygał. Miał wrażenie, że pomiędzy drzewami czaiło się na niego zło, które w każdej chwili mogło wyskoczyć z cienia, bez względu na to, czy był to dwunóg, jego pies czy inny, zdziczały drapieżnik. Jedynie obecność Zalotnej Łapy dodawała mu odrobiny otuchy. Zauważył, jak zerka w jego stronę i otwiera pyszczek, by coś powiedzieć.
Syczkowa Łapa usłyszał trzask deptanej leśnej ściółki. Obce kroki. Prędkie kroki. Na chwilę zamarł, słysząc równie szybkie bicie swojego serca. Zalotka zamilkła, wyczuwając jego niepokój.
— Słyszycie? — wyszeptał z wyczuwalnym w głosie lękiem. Blade Lico zawęszył w powietrzu, po czym zmarszczył nos. Wiatr nie nanosił żadnego przydatnego zapachu.
— Kroki są za ciężkie na kota, ale za szybkie na dwunożnego — odparł wojownik, opuszczając ciało do ziemi. — Musi być ich kilka. Zbliżają się — dodał ciszej.
— Brzmi jak stado szczurów — prychnęła Zalotna Łapa — Ale obawiam się, że może być to coś gorszego...
„Albo psów”, chciał dokończyć, ale w tej chwili zdał sobie sprawę, że mógł mieć rację, a to nie zapewniało mu ulgi. Już dwóch wojowników padło ich ofiarą, kończąc z poszarpanymi ciałami i futrami pokrytymi plamami krwi. Przeszły go ciarki.
— Psy? — zapytał po chwili ściszonym głosem z nadzieją, że się mylił. Głośny tupot dziesiątek silnych, wielkich łap zatrząsł jednak ziemią, dezorientując kocura i jeżąc sierść na jego grzbiecie.
— Na drzewo — szepnął Blade Lico, pozostając jeszcze przez kilka uderzeń serca nieruchomym. — NA DRZEWO! — zawył, a wraz z jego krzykiem powietrze przecięło głośne ujadanie sfory psów.
Blade Lico nie musiał powtarzać się dwa razy; z chwilą, gdy tylko usłyszał jego wrzask, Syczkowa Łapa popędził w stronę najbliższego drzewa, panicznie wymachując łapami, starając się jak najszybciej wspiąć na wyższe gałęzie. Jego sierść nastroszyła się wzdłuż długości całego kręgosłupa, łącznie z ogonem, który zamienił się w napuszoną kulę. Momentalnie nozdrza kocura wypełnił smród psiej hordy, nieprzyjemnie gryząc go w zatoki, wypełniając je jak duszący dym. Złoty chaotycznie łapał gładką korę jodły pazurami, pnąc się ku wyższym gałęziom, nieraz balansując pomiędzy następnym krokiem a upadkiem. Na chwilę zapomniał o rozproszonych towarzyszach. Instynkt podpowiadał mu jak najszybszą ucieczkę, byle jak najdalej od tego całego świństwa. Wypełniało to cały jego umysł, bez miejsca na żadną dodatkową myśl. Próbował odetchnąć z ulgą, przekonany, że wszyscy byli bezpieczni, ale rozległ się kolejny ryk.
— Matko! — krzyknął Blade Lico, którego sierść prześwitywała pomiędzy gałęziami. Syczek z lękiem obserwował, jak ten wyciąga łapę w stronę Zapomnianego Pocałunku, już prawie ją chwyta i wciąga do góry... A zaraz po tym, jak kły warczących psów pociągnęły wojowniczkę w dół wraz z odgłosem rozrywanego mięsa.
Syczek nie był w stanie wydać z siebie żadnego dźwięku, gdy obserwował rozgrywającą się pod jego stopami masakrę. Jego pysk otworzył się, lecz nie opuściło go żadne słowo. Wystarczyło już, że ciszę przerywało wściekłe ujadanie psów, a także żałosny skowyt Zapomnianego Pocałunku, której ciało było rozrywane na małe strzępy. Choć widok zasłaniały gałęzie, Syczek widział wszystko, co do najmniejszego szczegółu. Miał wrażenie, że jego mięśnie odmawiały posłuszeństwa, bo choć pod jego gardło podchodziła treść żołądka, nie był w stanie odwrócić wzroku. Patrzył, jak sfora rzuca wojowniczką tak, jak gdyby była kulką z mchu. Jak z trzaskiem i kocim płaczem masywne szczęki łamały jej kości, odrywały futro, skórę, nawet wnętrzności, rozrzucając je po okolicznej trawie, wraz z tryskaniem świeżej juchy. Wyszarpywały wszystko, co było w zasięgu ich zębów – porządny płat jej mięsiwa odbił się od pnia jednego z drzew, po chwili chowając się w zaroślach, pozostawiając na sośnie krwawą plamę.
Miał wrażenie, że minął cały wschód słońca do chwili, w której Zapomniany Pocałunek zmieniła się w skrawki białej sierści, rozrzucone po ziemi jak proch. Stał jak wryty, z oczami utkwionymi na zakończonej makabrze.
— Głupie kundle! Jeszcze zaznają naszej nienawiści! — bluzgała Zalotka w stronę morderców Zapomnianego Pocałunku, wbijając w nich nienawistny wzrok. Syczkowa Łapa również wpatrywał się w gromadę, lecz nie z awersją, a obrzydzeniem i strachem.
Siedem psów. Sfora składała się z siedmiu psisk o różnych skórach, rozmiarach, kształtach ciał i kuf, które teraz były zroszone krwią. Nigdy w życiu nie widział tak licznego stada tych zwierząt, a na pewno nie w takiej sytuacji, jak ta. Kotłowało się w jego głowie tak wiele myśli, lecz został od nich odciągnięty przez Blade Lico, który zapytał:
— Umiecie biegać po drzewach? — I nie czekając na odpowiedź, młody wojownik ruszył przed siebie, skacząc po gałęziach w stronę ich obozowiska. Uczeń zamrugał, słysząc jego krzyk, a zaraz po tym widząc białą sierść kocura znikającą za pniami i igłami drzew. Spojrzał się w dół, w stronę sfory, która szczerzyła ku niemu jaskrawoczerwone kły. Zakręciło mu się w głowie na samą myśl o tym, że mógłby upaść z takiej wysokości prosto w ich rozwarte paszcze. Przełknął nerwowo ślinę, rozglądając się za Zalotną Łapą. Wyglądała na równie przestraszoną wizją ścieżki do obozu prowadzącą przez iglaste korony świerków. Syczek wziął głęboki wdech i, choć drżały mu nogi, przegramolił się na tyle blisko kolejnego drzewa, by móc na nie przeskoczyć. Zachwiał się, lecz wbił pazury w konar, nie pozwalając sobie spaść. Wykonał sus. I następny. I następny. I kiedy w końcu poczuł się na łapach pewnie, chybił, a jego oczy momentalnie rozszerzyły się do rozmiaru dojrzałych kasztanów. Świat jakby zwolnił, a złoty miał wrażenie, że tylko śni, zaraz się obudzi. To nie mogła być przecież jawa. Senna poświata po chwili jednak opadła, a przerażenie zaczęło dusić Syczkową Łapę, ściskając boleśnie jego krtań.
W histerii złapał się za bliską gałąź, próbując na niej wylądować, lecz prędko się osunął. Pazurami szurał, drapiąc korę, szukając jakiegokolwiek zaczepienia. W końcu przytulił się do konaru, gorączkowo przysuwając do niego pierś. Tylna część jego ciała zwisała i pomimo prób, uczeń nie był w stanie się podciągnąć. Pot na jego łapkach sprawiał, że się ślizgał, tracił przyczepność. Kołatanie serca i pisk krwi w uszach zagłuszał ujadające w dole psy, które już szykowały się na następny kąsek. Nie wyobrażał sobie, że miał zginąć. Nie teraz, nie w taki sposób.
Jego rozszalały umysł w końcu zaczerpnął wszystkich pokładów siły, jakie tylko magazynował w sobie złoty, by wpierw wciągnąć głowę i opierając się na brodzie, resztę ciała. Kiedy tylko w całości znalazł się na gałęzi, przywarł do niej, ciężko dysząc. Nadal nie opuszczało go przerażenie. Łzy zaczęły ciec mu po policzkach, a sam kocur nie był w stanie przestać myśleć o tym, jak prawie spotkał się z gwiazdami. Już prawie mógł je poczuć koniuszkami wąsów...
Był zbyt roztrzęsiony, by dalej iść.
Choć nie widział już przed sobą ani przewodzącego wcześniej patrolowi Bladego, słyszał z oddali jego głos:
— Nie mamy teraz na to czasu! Zalotkowa Łapo, Syczkowa Łapo, musimy jak najszybciej dostać się do obozu. W przeciwnym wypadku kto wie, co stanie się z resztą kotów w obozie? — wołał, pędząc przed siebie dalej. Syczek podniósł głowę, wciąż przerażony, co odbijało się w jego oczach i niespokojnym oddechu. Gdzieś dalej zauważał patrzącą się na niego siostrę – ze sporej odległości nie mógł jednak wyczytać jej wyrazu pyska, a szylkretka prędko została zmuszona do dalszej pogoni. Był na szarym końcu. W uszach dzwonił mu warkot psów, które nadal przerzucały się resztkami z ciała Zapomnianego Pocałunku. O ile nie chciał stać się ich posiłkiem lub zaprowadzić je prosto do serca Klanu Wilka, musiał szybko dorównać reszcie.
Choć nadal drżał, a gdy zamykał oczy, widział same scenariusze, w których kończył w paszczach tych potworów, Syczkowa Łapa znalazł w swoim sercu odrobinę odwagi, która popchnęła go do zebrania się na równe łapy i wykonania następnego skoku.
***
Pomimo tego, że byli już w obozie, byli bezpieczni, Syczkowej Łapy nie opuszczały nerwy. Snuł łapę za łapą, ciągnąc po ziemi ogon i wpatrując się bez wyrazu w ziemię. Gdy podchodziły do niego Zaranna Zjawa i Polna Łapa, Nie był w stanie wydusić z siebie żadnego słowa. Coś tylko niezrozumiale bełkotał, by jak najszybciej udać się do legowiska uczniów i uderzyć głową o mszystą poduszkę. Miał ochotę znowu zacząć płakać, rzewnie jak małe kocię. Choć najgorsze minęło i już nie musiał czuć się zagrożony, kotłował się w nim nieumiejący znaleźć ujścia stres. Nie pozwalał mu zasnąć, chociaż był wyczerpany. Nieważne ile przewracał się z boku na bok, tylko wzdychał, choć wszyscy inni dawno zasnęli, beztrosko chrapiąc.
Dopiero nad świtem zmęczona głowa kocura w końcu opadła, a powieki opuściły się, pozwalając na odpłynięcie w stronę snu.
[1323 słów; trening wojownika]
[przyznano 26%]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz