Drzewa. Drzewa bywały różne. Mniejsze lub większe, o pniach chudziutkich jak jej ogon lub grubych tak, że ich obejście byłoby całkiem okazałą wędrówką. Były drzewa z liśćmi o przeróżnych kształtach i takie, których gałęzie pokrywały igiełki, które potrafiły boleśnie wbić się w łapkę po tym, jak, ususzone, opadły na ziemię.
Podczas szkolenia uczniów i ich mentorów obchodziły oczywiście głównie te drzewa, które były wysokie, o grubych pniach i rozłożystych, mocnych gałęziach. Te drzewa, od których Porannej Łapie kręciło się w głowie, gdy tylko zmuszona była ją wysoko zadrzeć, by ogarnąć je wzrokiem. Te, w które mógł uderzyć piorun podczas burzy.
Były to też drzewa, na które Poranek, jako uczennica z Klanu Wilka, musiała nauczyć się wchodzić. A to zdecydowanie jej nie cieszyło. Gdy tylko o tym myślała, jej łapki zachowywały się jak cztery osobne byty, miękkie, trzęsące się i rozjeżdżające każdy w swoją stronę. W głowie myśli kłębiły się coraz bardziej, wizje spadania z drzewa i łamania sobie karku niczym kruchej gałązki przeplatały się z pogardą względem samej siebie.
Była członkinią Klanu Wilka, a także przyszłą członkinią Kultu. Była córką samej liderki. Była uczennicą na drodze do zostania dzielną wojowniczką. I jednocześnie była też tchórzem, który bał się wspiąć na drzewo.
Strach nie był obcą emocją. Czuła go za każdym razem, gdy gdzieś w okolicy rozlegał się grzmot i gdy niebo przecinała błyskawica. Ale do tej pory lęk przed burzami uważała za swą jedyną słabość, małą przeszkodę na jej drodze ku świetności.
A teraz stała przed kolejną, znacznie większą przeszkodą. Taką, której nie potrafiła ominąć. Umiejętność wspinaczki na drzewa w Klanie Wilka uznawana była za kluczową. Bez tego Poranna Łapa mogła już po prostu zabrać to ładne piórko, które znalazła dwa wschody słońca temu i opuścić tereny klanu, by już nigdy nie pokazać się na oczy matce.
Jednocześnie wiedziała, że prędzej odgryzłaby sobie po kolei własny ogon i wszystkie cztery łapy, niż zawiodła matkę i rodzeństwo. Dlatego też stała teraz przed tym durnym pniakiem i próbowała zmusić swoje ciało do wykonania jakiegokolwiek ruchu.
Próbowała już kilka razy. Za jednym nawet weszła na wysokość kilku kocięcych kroków, lecz po chwili spanikowała i zeskoczyła, by przekoziołkować przez kilka króliczych skoków po brudnej ziemi. Teraz jednak wiedziała, że musi zrobić to dobrze. Inaczej mogła się w ogóle już nie kłopotać i po prostu dać się zjeść jakiemuś leśnemu drapieżnikowi.
— To przecież proste jak połknięcie płotki — szepnęła tak, by jej słowa nie dotarły do uszu mentora, próbując dodać sobie choć trochę odwagi,
A potem odsunęła się nieco od pnia i wysunęła pazurki. Starając się nie myśleć za bardzo o tym, jak wielkie jest to drzewo, przyjrzała mu się, by, tak jak radził jej mentor, znaleźć odpowiedni punkt, w którym najłatwiej będzie jej się zaczepić. Wzięła głęboki wdech, po czym wypuściła powietrze w nieco świszczącym wydechu i, zamknąwszy oczy, odbiła się od ziemi.
Przez chwilę myślała, że nie uda jej się zahaczyć pazurami o chropowatą korę i jedynie obije sobie łapki i pyszczek o pień. Ku swojemu zdziwieniu nie poczuła jednak bolesnego uderzenia. Gdy otworzyła oczy, spostrzegła, że znajduje się jakąś mysią długość od ziemi. Nieźle, ale to był dopiero początek.
Oderwała nieco drżącą łapkę od kory. Zaraz za nią kolejną. Chwiejąc się nieco, wyciągnęła obie przednie kończyny wyżej i wbiła je znowu w korę. Potem podciągnęła się, by wyżej mogły się znaleźć również jej tylne łapy.
Wzrok utkwiła w jednej z najniższych gałęzi. Nie była szczególnie gruba, lecz wyglądała na wystarczająco silną, by utrzymać ciężar ciała młodej uczennicy. Stanowiła jej cel, Święty Graal wspinaczki na drzewa. Jeśli uda jej się tam za chwilę dotrzeć i zejść bez skręcenia karku, będzie mogła kontynuować swój trening. Dopiero wtedy będzie godna tytułu ucznia wojownika Klanu Wilka.
Podciągnęła się więc znowu. I znowu. I tak aż do gałęzi, do której przywarła całym ciałem.
Dopiero wtedy spojrzała w dół, choć od razu pożałowała swojej decyzji. Znajdowała się wyżej, niż się spodziewała, zdecydowanie za wysoko jak na swój gust.
Już miała się poddać, miauknąć rozpaczliwie, błagając Wroni Trans o to, by ją ściągnął, gdy na niego spojrzała. Kulił się nieco, jak to miał w zwyczaju, ale na jego pyszczku widniał delikatny uśmiech.
— Jest dobrze! Teraz musisz jeszcze tylko zejść! — oznajmił, gdy ich spojrzenia się spotkały.
Jego też nie mogła zawieźć. Nie ważne, jak bardzo gardziła nim jako rozdygotanym tchórzem, Wroni był jej mentorem. Był wojownikiem, któremu jej matka postanowiła dać szansę wykazania się, któremu powierzyła swoją własną córkę.
Znowu odetchnęła więc głęboko — wdech i wydech — po czym znowu wbiła pazurki w gruby pień i wyruszyła w drogę powrotną. Każdy kolejny jej krok dodawał jej coraz więcej pewności siebie. Przy ostatnich dwóch pociągnięciach łap, nie trzęsły się one już prawie w ogóle.
Gdy jej łapy dotknęły już płaskiego, poziomego podłoża, poczuła ogromną ulgę. Miała ochotę paść na ziemię i łasić się do niej, czcząc cud bezpiecznego chodzenia. Wiedziała jednak, że to jeszcze nie koniec jej zmagań na ten dzień. Nie tracąc ani chwili, Wroni Trans wybrał kolejne drzewo, położone o kilka lisich długości od tego pierwszego, i poprosił swą uczennicę, by teraz wspięła się na nie.
Gdy słońce zachodziło, Poranna Łapa mogła pochwalić się już kilkoma “zaliczonymi” drzewami. Za każdym razem wchodziła odrobinę wyżej i za każdym razem robiła to odrobinę pewniej. I choć wysokość wciąż przyprawiała ją o zawroty głowy, po skończonym treningu wymieniła delikatne uśmiechy ze swoim mentorem. Tak jak jego nauka, jej wspinaczka nie była idealna, ale była przynajmniej zadowalająca.
Tego wieczora nie ułożyła się przy Świcie, Brzasku i Zmierzchu, jak to miała w zwyczaju, lecz nieco bliżej Jutrzenki. Zarobiła za to nieco zdziwione, ale wciąż całkiem zadowolone spojrzenie.
Pomimo upływu księżyców Poranna Łapa wciąż nie potrafiła definitywnie określić swojej relacji z Jutrzenkową Łapą. Wiedziała, że nie jest z nią tak blisko, jak z resztą rodzeństwa. Wiedziała również, że nie potrafiła jednak całkowicie się od niej odciąć czy drwić z niej tak bardzo, jak robiła to Świtająca Łapa.
— Cześć… — szepnęła więc niepewnie. — Jakkolwiek głupio by to nie brzmiało, myślę, że trochę zrozumiałam dziś, jak musisz się czuć, kiedy wszystko naokoło jest duże i straszne — mówiła cichutko, bojąc się, że reszta rodzeństwa lub jakikolwiek inny kot. — Ale mnie dzisiaj udało się przynajmniej częściowo poskromić mój lęk. Chciałam więc powiedzieć, że… Mam nadzieję, że tobie też to się uda. A gdybyś potrzebowała jakiejś pomocy, albo po prostu wsparcia, to możesz się do mnie zwrócić — zaoferowała z nieśmiałym uśmiechem.
<Jutrzenkowa Łapo?>
[1048 słów; wspinaczka na drzewa]
[Przyznano 26%]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz