Prawa przednia łapa. Lewa tylna łapa. Teraz ostrożnie, lewa przednia łapa, na tyle szybko by niesprawna prawa nie załamała się pod ciężarem jej ciała. Prawa tylna łapa.
Powtórzyć. Nie syknąć z bólu, gdy mech otrze się o różową, nierówną skórę przednich łap. Podnieść się, gdy wybity bark jednak nie utrzyma jej masy. Odpocząć, gdy płuca zaczną rozpaczliwie domagać się tlenu.
Próbować. Ciągle od początku. Nawet jeśli to wszystko nie miało sensu.
Krocząca Gwiazda. Cóż za ironiczne imię. Kiedyś pewnie doceniłaby sarkazm. Kiedyś... Ale nie teraz.
Najpierw straciła kontrolę nad swoim życiem. Teraz przestało jej słuchać własne ciało.
Czekała na zapadnięcie zmroku. Gdy noc spuszczała miłosierną zasłonę na obóz, wychodziła ze swojego legowiska. Krok po kroku. Łapa po łapie. Codziennie dalej.
Codziennie bliżej udowodnienia, że jest jeszcze coś warta.
Schudła. Jej futro zmatowiało. Sylwetka straciła moc.
W zimnych ślepiach zgasła determinacja.
Na początku wyprawa do stosu ze zwierzyną zajmowała jej niemal całą noc. Później nauczyła się docierać do wyjścia z obozu. Wróciła do polowania. Wczoraj pierwszy raz udało jej się coś złapać. Rudzik miał złamane skrzydło i tylko dlatego miała dość czasu, by do niego podejść. Ciepła krew wyglądała na śniegu tak nierealnie…
Z dwojga kaleków, ona okazała się sprawniejsza.
Pora Nagich Drzew była jej sojusznikiem. Przykryte zimnym puchem szyszki, gałęzie i kamienie nie raniły świeżo zagojonej skóry. Amortyzował upadki.
Ciemność zapadała wcześniej i później odchodziła.
Borsuczy Krok była przyzwyczajona do życia w mroku, ale nigdy nie była mu tak wdzięczna.
Nie ona jedna chodziła na nocne spacery. Kilka razy dostrzegła wymykającą się z legowiska Raniuszkowy Dziób. Kiedyś Wiśniowy Świt. Parę razy rzuciło jej się w oczy także jasne futro Północnego Mrozu, znikające w wyjściu z obozu.
Nie ingerowała.
Nie była głupia. Widziała, co się działo. Mroczna Puszcza, Klan Gwiazdy… Teraz to nie była kwestia wiary. Nie wiary w jedno czy drugie. Ciężko było zaprzeczyć ich istnieniu, gdy ich szepty wypełniały cały obóz. Gdy przemawiali z nieswoich ciał, gdy chodzili między żywymi. Nie… To nie była kwestia wiary w Klan Gwiazdy. To była kwestia wiary jemu. A ona nie wierzyła. Ani Klanowi Gwiazdy, ani Mrocznej Puszczy. Nie po tym wszystkim, co widziała.
Przodkowie chcieli tylko jednego - podporządkowania ich zasadom. Wypełniania reguł, które ustalili. Fasolowa Łodyga nie była złym kotem. Przynajmniej na tyle, na ile ona, pozbawiona poczucia moralności i gryzącego ją sumienia, miała prawo rozsądzać o dobru i złu. Strzyżykowa Pręga również nie była zła. Świtająca Maska także. Podjęli własne decyzje. Pech chciał, że ich interes był sprzeczny z interesem Klanu Gwiazdy. Oni dbali tylko o siebie. Gdy działo się naprawdę źle, odzywali się tylko wtedy, gdy ich racje były zagrożone. Jak wtedy. Wojna domowa, atak Stwórcy, okupacja przez Klan Burzy, epidemia. Choroba jej brata. Liczył się tylko interes.
Mroczna Puszcza była po prostu drugą stroną tego samego liścia. Porządek i chaos. Normy i bezprawie. Światło i mrok.
Krocząca Gwiazda gardziła na równi jednymi i drugimi.
***
W uszach wciąż miała echo jej krzyków.
Deszcz bębnił o skałę nad jej głową. Kurtyna kropel odgradzała ją od świata na zewnątrz.
Jej lśniące jak w gorączce oczy. Oczy o tęczówkach w kolorze piór dzwońca, którego niedawno upolowała.
Oczy, które wiedziały, gdy tylko na nią spojrzały.
Pamiętała ten pierwszy raz. Pamiętała dreszcz ekscytacji, niedostrzegalny uśmiech, który wykwitł na jej pysku, woń strachu.
Pamiętała, jak jej oczy zalśniły blaskiem hartowanej stali.
Nie potrafiła wyrzucić jej z pamięci, nie ważne jak bardzo się starała.
Była zimą. Dumą. Pogardą. Była niezłomna i Borsuk tylko marzyła, żeby wypróbować jej twardą fasadę. Przedrzeć się przez nią, albo rozbić na zimnym kamieniu jej woli.
Pamiętała ten błysk, który widziała za każdym razem, gdy ryzykowały życiem. Swoim, cudzym, nie miało to znaczenia. Liczyła się tylko gra. Igranie z ogniem. Taniec nad przepaścią.
Ten jeden moment, w którym krew tętniła w żyłach, a oddech się rwał.
Ten jeden moment, w którym mogła być sobą.
W którym była podziwiana.
Nie potrafiła żałować wybitego barku. Rozpuszczonej plotki. Naderwanej gałęzi.
Tego, co zobaczyła wtedy w jej oczach.
Żałowała tylko jednego. Że nie potrafiła się zatrzymać, zanim wszystko poszło o krok za daleko.
Deszcz bębnił o skałę nad jej głową.
Powiał zimny wiatr. Niósł odległe echo krzyków. Jej krzyków.
W oczach koloru piór dzwońca nie zostało już nic. Tylko popiół z dawno zgasłej iskry.
Krocząca Gwiazda szczelniej otuliła się ogonem. Było wyjątkowo zimno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz