chwilę przed spłonięciem Wierzbowej Zatoczki
Delikatne krople deszczu skapywały na sierść ucznia z drzewnych gałązek, lekko muskając jego cienką skórę chłodem. Milczał, głęboko zamyślony, podobnie jak reszta jego pobratymców. Cisza sprawiała Syczkowej Łapie przyjemność – nie był w nastroju do rozmów. Było późno, niebo ciemniało wraz z każdym uderzeniem serca, a jego oczy kleiły się do siebie po długim dniu. Znad czubków świerków i sosen nadciągała chmara kruczoczarnych obłoków.
Kocurek szedł za patrolem, nie zwracając uwagi nawet na własne łapy. Choć trzymał nisko pysk, jego głowa znajdowała się w chmurach, a myśli zmieniały się z każdym krokiem, przechodząc płynnie z jednej do drugiej. Prawie zapomniał, że istnieje i jest tu, a nie w krainie własnej wyobraźni.
— Powinniśmy chyba nieco przyspieszyć — mruknęła Makowy Nów, zagłuszając świergot wieczornych ptaków i przyjemny szelest liści. — Zbliża się burza.
— I to dopiero jest dobry pomysł — odparł Topielcowy Lament, ziewając.
Syczek obejrzał się za siebie – ilość ciemnych chmur, jakie się do nich zbliżały, była niepokojąca. Nie chciał skończyć mokry, i to po raz kolejny. W nos zapiekł go siarczysty poryw wiatru, wwiewając do miedzianych oczu kocura okruchy piasku.
Pnie iglaków ugięły się pod naciskiem wietrznego porywu, a niespokojne ptaki wzbiły się do lotu w obawie przed zawieruchą.
— Chodźcie, może uda się nie zmoknąć tak bardzo — powiedziała Mak, zjeżywszy sierść od chłodnych podmuchów. Syczkowa Łapa również poczuł na sobie siłę żywiołu, musiał trzymać się sztywno na nogach, by nie zostać przez niego przewróconym. Przyspieszył kroku, podobnie jak reszta zgodnie uciekającego do obozowiska patrolu. W uczniu pojawił się jednak niepokój. Nienaturalny lęk drapał go po karku, przesuwając pazurem wzdłuż jego kręgosłupa. Wicher dął, spychając koty w stronę brzegu, ochlapując przy tym ich łapy. Coraz trudniej było z nim walczyć, szczególnie gdy było się mizernej postury.
Głośno zagrzmiało. Jak echo po uszach Syczkowej Łapy rozszedł się donośny ryk grzmotu niczym jakiegoś dzikiego, ogromnego zwierzęcia. Złoty miał przez chwilę wrażenie, jakby przez niebo przemknęła spadająca gwiazda – był to jednak grom, który rzucił się na samotną wierzbę, wbijając w nią swe gorejące kły.
Nagle, w przeciągu jednej, krótkiej chwili, drzewo zapłonęło. Ogień wzbijał się wysoko, obejmując swym śmiertelnym uściskiem każdy konar, każdą gałązkę i każdy młody listek. Pochłaniał wszystko, co był w stanie złapać w zęby, szarpiąc boleśnie pień wierzby, pozbawiając ją swojego majestatu. Pod warstwą jasnych płomieni widać było cienki szkielet jeszcze parę uderzeń serca temu tak wielkiego, masywnego drzewa.
Kocur słyszał jęki swoich towarzyszy, lecz jego pysk, choć otwarty, pozostawał bezgłośny. Zamarł ze stopami w wodzie, pochłonięty widokiem, który uciszał wszystkie jego myśli, które chwilę temu przemykały mu po głowie jak zajęcze stada. Zamiast setek obaw, teraz wysłuchiwał trzasku rozżarzonego, pękającego pod naciskiem płomieni drewna. Jaskrawy ogień odbijał się w jego wyłupionych ślepiach; chłonął ten widok, nie będąc w stanie oderwać wzroku. Stał w bezruchu, z tak cichym umysłem, jakiego już od dawna nie znał.
Po raz kolejny uderzył w niego wicher. Syczkowa Łapa wybałuszył oczy jeszcze bardziej, tym razem nie z szoku, a ze strachu. Niezdarnie wbijał pazury w ziemię, szukając po omacku jakiegokolwiek zaczepienia, jakie mogłoby stanowić dla niego ratunek, lecz nie potrafił go znaleźć. Uczeń piszczał cicho, wypełniając się coraz większym lękiem. Wbrew własnej woli zbliżał się z każdym chwiejnym krokiem w dal zwykle ciemnej, tym razej jarzącej się od płomieni, toni. Zaciskając zęby, spojrzał w zwierciadło wody, które migotało lekkim, jakby gwiezdnym, światłem. Niebo było jednak przysłonięte przez chmury, pomyślał, zwalając prędko winę na tańczące w powietrzu iskry. Tafla zalśniła jednak mocniej, zbyt jasno, by mógł to na nie zrzucić. Przeraził się, gdy zdał sobie sprawę, że w wodzie nie odbija się jego własny pysk! – wpatrywał się z zapartym tchem w twarz zupełnie obcego mu kota, wpatrującego się w ucznia z żalem. Zanim się jej przyjrzał i zdołał rozpoznać jej rozmyte rysy, postać się zmieniła. Kot, na którego teraz patrzył, nie zdawał się dłużej przygnębiony. Nawet nie zauważył, kiedy ten zmarszczył brwi i zaczął wpatrywać się w niego wrogo. Odsunął łapę, gdy spod warg nieznanego wojownika zaczęła spływać piana z cichym sykiem. Syczkowa Łapa próbował się cofnąć i wrócić do pobratymców, lecz siłował się na próżno z żywiołem, który trzymał go twardo na miejscu, jak gdyby chciał go zmusić do dalszego oglądania. Stał zanurzony po łokcie w toni, podobnie jak wcześniej od ognia, nie mogąc odwrócić się od obrazów. Oszalał! Całkiem postradał już zmysły! A może był chory, miał już omamy? Nie, nie…
Jego odbicie zafalowało, zmieniając następny raz swoją formę. Teraz stało się maleńkie, ledwo dostrzegalne na falującej tafli wody. Noworodek kręcił niezadowolenie główką, otwierając bezzębny pyszczek pomimo ślepych, zamkniętych oczu. Rozpaczliwie łkało, a Syczek mógłby przysiąc, że słyszy w głowie jego płacz; przynajmniej słyszałby, gdyby nie huk i trzask pędzących po niebie błyskawic. Nie był w stanie na to patrzeć ani chwili dłużej! Jak na jego własne zawołanie, silny podmuch wiatru zwiał z powierzchni wody zarówno kocię, jak i migoczące punkty, podmieniając je na dobrze znane uczniowi odbicie własnej mordki.
Wiatr osłabł. Kocur otrząsnął się, starając na chwilę wyrzucić z głowy wszystko związane z doświadczonym widzeniem. To była jego szansa! Z drżącymi łapkami wystrzelił w stronę wojowników, kuląc uszka i podwijając ogon między nogi. Syczek patrzył na swoich pobratymców, a szczególnie na wołającą za nim zlęknioną matkę. Gdy tylko dobił brzegu, przyciągnął się do Zarannej Zjawy i oparł o jej bok, oddychając z odrobiną ulgi.
Jego głowę wciąż dręczyły obrazy, jakie widział tylko przez krótką chwilę, a mimo to wypaliły się w jego umyśle. Powiedziałby, że śni, gdyby nie lodowaty dreszcz, jaki przeszywał jego ciało i przypominał mu o znajdowaniu się na jawie. Chociaż spod przymrużonych powiek patrzył na powoli dogasające drzewo, przed oczami miał zupełnie co innego. Nieznajome pyski, płaczące kocię, błyszczące skierki. Nie, nie… To wariactwo! — myślał, mrużąc oczy od wlatującego w nie pyłu.
To tylko zwidy, głupie zwidy…
***
Kiedy chwiejne nogi Syczkowej Łapy i jego pobratymców przekroczyły próg obozowiska, momentalnie rzucił się na nie wścibski tłum. Sam niebieski nawet nie zdążył odetchnąć, znajdując się wreszcie w bezpiecznym domu, ponieważ został prawie przewalony ilością pytań:
— Wszystko jest z wami w porządku? Nikt nie ucierpiał?
— Słyszeliśmy huki z nieba!
— I czerwień! Co się stało?
— Czy to pożar? Na osty i ciernie, to na bank pożar! Wszędzie wyczuję tę spaleniznę!
Z niezręcznym uśmiechem i nerwowym przytakiwaniem, że nic mu nie jest, Syczek zdołał się przecisnąć przez zaintrygowaną hordę wilczaków. On potrzebował tylko jednego – swojego ciepłego legowiska, w którym mógł nareszcie obeschnąć ze spływającego po nim deszczu. Woda wsiąkła w jego sierść jak w gąbkę, szczególnie jego bezbronny grzbiet i zamoczone po nadgarstki w jeziorze przednie łapy. Brr…
— Syczek! — Kładąc się już na posłaniu z nadzieją na szybki sen, usłyszał głośny szept. Zwrócił wzrok w stronę Zalotnej Łapy, która, choć uśmiechała się głównie z ekscytacją, to również i lekkim strachem. — Widziałeś to na własne oczy, jak Wierzbowa Zatoczka naprawdę płonęła? To nie żart?
— Widziałem — odparł, chowając pod siebie łapy i ogon, próbując złapać nieco ciepła. — Nawałnica, bębni deszcz i nagle grzmot jak ryk lwa. Patrzymy w oddal, a tam wielki snop ognia — opowiadał swojej siostrze, ściszając jednak z każdą chwilą głos do ledwie słyszalnego szeptu, zdając sobie sprawę, ile utkwionych było w nim oczu. Prawie całe legowisko uczniów patrzyło na niego z zaciekawieniem, sprawiając, że chciał zapaść się pod ziemię.
— No i co dalej? — prychnęła Ognista Łapa, mierząc go nieprzyjemnym spojrzeniem.
— Okropna wichura. Tak, że… że… — Syczek wahał się przez chwilę, czy powinien powiedzieć o swoim wpadnięciu do wody, lecz było już za późno, by się wycofać. — Że wiatr wypchnął mnie w głąb jeziora. Ale wszystko później było już w porządku — miauknął cicho. Jego uwadze nie umknął zduszony chichot Ogień, która jednak po chwili spoważniała.
— Nic dziwnego, że masz tak umorusane łapy! Wytarłbyś je chociaż, zanim naniosłeś tu ten brud. Fu — burknęła ruda, moszcząc się wygodnie na swoim kawałku mchu. Syczkowa Łapa tylko odwrócił się i zatopił twarz w posłaniu, nie mając wystarczająco odwagi, by cokolwiek odpowiedzieć.
Wbrew własnym przewidywaniom, kocur zapadł prędko w sen, zaznając po wszystkim odrobiny spokoju.
[1300 słów; trening wojownika]
[przyznano 26%]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz