Ostrzeżenie: Opowiadanie porusza wątek postępującej choroby psychicznej.
*Akcja ma miejsce po mianowaniu Karasiowej Łapy ale przed śmiercią Błotnistej Plamy*
Tej nocy Krzycząca Makrela się nie pojawił. Nie zrobił tego również w noc następną ani w kolejną. Skrzelik czuł jak zdenerwowanie i obawa, kotłują mu się w piersi. Teraz szczególnie chodził wszędzie wiecznie wystraszony. Byle szelest wysyłał go na wysokość zajęczego skoku w górę. Czyżby ojciec porzucił jego trening? Był aż tak beznadziejną sprawą? Wieczne wątpliwości oraz stres wyraźnie zaznaczyły się na jego i tak wychudzonym ciele. Kiedyś, jeszcze jako mały kociak, Skrzelik był wręcz znany ze swojej puchatości i okrągłości. Brzuszek miał nieustająco ciepły i mógł liczyć na prawie nieograniczone porcje jedzenia zapewniane przez Ryjówkowy Urok. Dla kotki cała sprawa z pożywieniem była niezwykle ważna, dlatego też nie szczędziła swoim dzieciom pokarmu. Jednak od czasu kiedy brązowy kocur stał się uczniem, z dnia na dzień mizerniał. Ledwo udawało mu się zdobyć wymaganą ilość piszczków dla starszyzny, nie mówiąc już o karmieniu samego siebie. Zresztą to nie tak, że miał apetyt. Kiedyś wprost uwielbiał zajadać się czy to myszami, czy nornicami, ale teraz wszystko smakowało tak mdło. Z trudem przepychał każdy kęs przez gardło. Ostatni piszczek utknął mu w połowie i gdyby nie szybka interwencja Karasiowej Łapy mogło się to nieprzyjemnie skończyć. Przynajmniej dostarczył trochę rozrywki dla klanu. Z całą pewnością ogon zwieszający mu się z paszczy wyglądał nieco komicznie w całej sytuacji. Prawie odczuwał dumę na samą myśl, że mógł cokolwiek zrobić dla swojego Klanu. To też było coś, co uległo znaczącej zmianie. Kiedyś, nie specjalnie myślał o całej tej lojalności, tak wychwalanej głośno wszędzie na około. Nie obchodziło go, czy jego okrągły brzuszek i pulchne łapki są w jakikolwiek sposób przydatne, dla kogokolwiek poza nim samym. Jednak od momentu mianowania na ucznia Krzyczącej Makreli, odczuwał nieustającą presję wykazania się. Nie, żeby do tej pory mu to wychodziło.
Kiedy nastał dzień mianowania wojowników, Krzycząca Makrela wreszcie wrócił. Jak gdyby nigdy nic prężył się dumnie, kiedy jego ukochana córka, została wyprowadzona na środek kręgu. Wszystkie koty dookoła, miały wysoko uniesione ogony i z ekscytacją przypatrywały się całej ceremonii.
Tylko on, ukryty nieco z tyłu w bezpiecznym schronieniu cienia, patrzył z zachwytem, ale i ze strachem. Może nawet odrobiną zazdrości? Teraz już nigdy nie będzie miał szans dogonienia ani kuzynek, ani siostry. Czy nadal będą z nim rozmawiać? Czy nadal będą skłonne dzielić się językami w słoneczne dni? Dlaczego miałyby to robić? Tak właściwie, nie miał z nimi żadnej relacji. Oczywiście Karaś, zawsze zaciekle broniła go przed wszelkimi złośliwymi uwagami. Ale teraz będzie miała inne rzeczy na głowie.
~ Jesteś sam. ~ Syczący głos odbijał mu się echem w głowie, kompletnie zagłuszając słowa Sroczej Gwiazdy.
–...w imieniu Klanu Gwiazdy, nadaję ci wojownicze imię. Od dziś będziesz znana jako Karasiowa Ławica.
– Karasiowa Ławica...
Skrzelik wypróbował nowe imię na języku. Zabrzmiało ono dźwięczenie w uszach, a lekki dreszcz przebiegł mu po plecach. Jego siostra była teraz wojownikiem. Aktywnym członkiem klanu. W piersi trzepotała mu radość, ale żołądek pozostał ściśnięty jak królik pod lisią łapą. Co się teraz stanie?
Koty krążyły wokół nowych wojowniczek z wysoko uniesionymi ogonami. Wszyscy ocierali się o siebie i mruczeli z pochwałą. Krzycząca Makrela szczególnie. Wyprostowany na całej długości ogona, pękał z dumy przed całym klanem.
– To mój kociak! Widzicie? Moja krew córcia! Moja krew!
Mdłe uczcie wzrosło. Och jak wiele by dał, żeby kiedykolwiek usłyszeć takie słowa od ojca. Jednak jedyne, z czym się spotykał to "to" wyrachowane spojrzenie z nutką wstrętu.* Czy kiedykolwiek to osiągnie? Czy ktokolwiek spojrzy na niego inaczej? Czuł się przeklęty. Wszystkie te nieufne spojrzenia i szepty. Wszystkie syknięcia, napuszone ogony. Wszystkie wypadki kończące się upadkiem do błota, jego cała niezdarność, a nawet bezsenność. To wszystko zdawało się klątwą. Paskudną klątwą, ciągnącą się za nim na każdym kroku. Czy to z powodu jego brązowego futerka? Czy wszystkie czekoladowe koty, tak naprawdę były przeklęte? Czy to dlatego w klanie panowała taka niechęć do tego ubarwienia? Czy… czy stwarzał zagrożenie? Czy był taki jak…babcia…?
Myśli kłębiły się jak stado os, kłując w szczególnie bolesny sposób. Rzucając ostatnie spojrzenie na roześmiany tłum, czmychnął poza obozowisko. Nie mógł tego znieść. Sama myśl o tym, że zniszczy, zatruje swój klan, była przerażająca. Nie chciał, żeby ktokolwiek zaraził się klątwą!
***
Ojciec przyszedł do niego dopiero czwartej nocy. Jego futro jak zwykle błyszczące i miękkie odbijało delikatny blask księżyca. Kocur stanął i zlustrował ucznia wzrokiem od czubków uszu aż po koniuszek ogona.
– Urosłeś.
To proste stwierdzenie wytrąciło na chwilę Skrzelika z równowagi. Czy naprawdę? Ostatnio rzeczywiście szło mu lepiej z polowaniem. Zdołał nawet przynieść matce piszczka, kiedy ta leżała w legowisku medyka! Och jak bardzo wystraszyła go cała ta sytuacja. Cała rodzina zebrała się, żeby otoczyć opieką chorą kotkę! To był ostatni dzień przed pasowaniem Karasiowej Ławicy, kiedy widział ojca. Czuł, jak coraz bardziej oddalają się od siebie. Był prawie pewien, że Kocur jest po prostu zajęty dbaniem o klan i zdobywaniem pożywienia. Ale… No właśnie. To przebrzydłe “ale” czające się w kąciku ucha.
– To dobrze! Stajesz się silniejszy. Dzisiaj na pewno ci się to przyda. Po raz pierwszy staniesz oko w oko z lisami!
Skrzelik zdecydowanie nie czuł się na gotowego. Wizja przerażającej paszczy pełnej zębów i ślepi, błyskających krwiożerczą zza krzewów, była poza listą jego życzeń na tę noc. Jednak pragnąc za wszelką cenę być użytecznym, skinął jedynie głową. Krzycząca Makrela, uznając to najwyraźniej za dostateczną odpowiedź, ruszył w kierunku Zrujnowanego Mostu. Skrzelik szedł za Nauczycielem krok w krok. Ostatnimi czasy, jego wprawa w cichym poruszaniu się nieco wzrosła, dlatego stawiał łapy miękko, omijając wszelkie pułapki w postaci suchych gałązek czy liści. Szli szybko w górę rzeki. Jednak nie skręcili do Brzozowego Zagajnika, tak jak spodziewał się kocurek, ale ruszyli dalej w górę rzeki. Tu powietrze było chłodniejsze, a po plecach Skrzelika przebiegł zimny deszcz. Z wieczornej mgły wyłoniły się dziwne kształty. Najpierw jeden, potem drugi, a ich liczba rosłą z każdym krokiem. Uczeń przystanął nieco niespokojny. Z pewnością nie mieli tam wchodzić prawda?
– No chodź Skrzelikowa Łapo! Nie ociągaj się. Już jesteśmy prawie na miejscu.
Z napuszonym ogonem i nisko pochyloną głową ruszył za ojcem. Czuł, jak serce wali mu w piersi, a uszy drgały podczas nerwowego wychwytywania dźwięków z otoczenia.
– Czy to bezpieczne? – brązowy kocurek spytał, próbując nadążyć za pospiesznym krokiem mentora
– Ha! Bezpieczne? Nic w byciu wojownikiem nie jest bezpieczne.
Druga część wypowiedziana zdecydowanie bardziej poważna w tonie, rozłożyła się jak nowy ciężar na grzbiecie Skrzelika. Tak bardzo chciał sprostać oczekiwaniom Krzyczącej Makreli! Czuł jednak, że braknie mu odwagi.
– No! I jesteśmy!
Wojownik zatrzymał się gwałtownie, powodując, że podążający za nim uczeń prawie wpakował nos w jego ogon. Prawdę mówiąc, brązowo futry kocurek, wcale nie był pewien czy są na miejscu. Maleńka polana, na której skraju się zatrzymali, była jedyną jasną plamą w otaczającej ich ciemności. Księżyc świecący mocno, co jakiś czas chował się w zasłonie prędko biegnących chmur. Nocna cisza przerywana z rzadka donośnym cykaniem świerszczy sprawiała wrażenie niepokojąco wręcz spokojnej.
– To twoje ostatnie zadanie Skrzelikowa Łapo. Ostatni trening! To będzie trudne, ale jak ci się uda, będziesz prawdziwym wojownikiem!
– Naprawdę? Co to za trening? -- kocurek nie mógł ukryć ekscytacji w głosie.
– Żeby być dobrym łowcą, musisz wiedzieć jak nie stać się ofiarą. W tej okolicy ostatnio patrol przyuważył parę kręcących się lisów. Prawdopodobnie mają gdzieś w okolicy swoje legowisko. Twoim zadaniem będzie przetrwać tę noc i rankiem wrócić do obozowiska z przynajmniej jedną zdobyczą.
– Ja…ja nie wiem, czy potrafię…
Starszy kocur spojrzał z uwagą na syna. W jego dużych, rozszerzonych ciemnością oczach, widać było taką ilość troski, ale i pewności, że wnętrzności czekoladowo futrego ścisnęły się w środku.
– Skrzeliku… synku. Wiem, że to potrafisz. Obserwowałem twoje starania podczas całego okresu twojego treningu. Widziałem twoje zaangażowanie i wielką lojalność, którą wykazałeś. Potrafisz to zrobić.
Powiedziawszy to, spojrzał raz jeszcze głęboko w oczy ucznia, a następnie ocierając się o jego bok, utonął w cieniu. Skrzelik został sam.
Przez chwilę stał nieruchomo, nie będąc pewnym co robić. Polana wydawała się spokojna, wręcz bajkowa, ze srebrnym księżycem bijącym lśniącym światłem. Jednak miejsce, w którym drzewa rosły gęściej, ciemność pęczniała i bulgotała. Świerszcze dalej cykały zawzięcie. Z krzaka nieopodal mógł usłyszeć ciche skrobotanie ryjówki, a nieco dalej na lewo, tuż przy dziwnym płaskim głazie dostrzegł srebrzysty kształt przemykającego gronostaja. Zawahał się. Ryjówka była dość mała i powrót tylko z nią z pewnością zostałby odebrany jako niewystarczający. Jednak gronostaj to przeciwnik, z którym nie chciał mieć do czynienia. Nawet wojownicy rzadko się na to porywali. Z braku laku, ruszył na ugiętych łapach w kierunku krzewu.
Unikając kruchych liści, którymi usłane było podłoże, zbliżył się na odległość króliczego skoku. Na chwilę skrobanie ustało, najwyraźniej w momencie, kiedy czujne uszy ryjówki, wychwyciły jakiś hałas. Skrzelik zamarł w pół ruchu z jedną łapą uniesioną nad ziemią. Serce waliło mu tak głośno, że może to właśnie jego dźwięk usłyszał gryzoń. Jednak po chwili napięcia, zwierzę wróciło do swoich nocnych zajęć. Będąc wyjątkowo uważnym, przeczołgał się jeszcze bliżej, tak że mógł dostrzec ledwo widoczny ruch pomiędzy liśćmi. Lisia długość to dość ryzykowny skok, jednak jeszcze bardziej kłopotliwe mogłoby być przeciskanie się przez drobne gałązki krzewu. Przeczekał kolejny moment w bezruchu, aby mieć pewność, że pozostaje niewidoczny dla ryjówki. Policzył do trzech w myślach i skoczył.
Ryjówka o włos wywinęła się spod jego zębów, jednak popełnia śmiertelny błąd, próbując uskoczyć w lewo, gdzie czekało na nią już potężne pacnięcie łapą. Oszołomiona padła, a Skrzelik wykorzystując okazję, prędko podziękował Klanowi Gwiazd, zatapiając kły na karku zwierzęcia.
Zaskoczony natychmiastowym powodzeniem polowania, czekoladowy kocurek siadł aż z wrażenia. Wykonał pierwszą część zadania! Pełen dumy siedział i dokładnie czyścił swoją przednią łapę. To był prawdziwy sukces! Jeżeli udałoby mu się złapać przynajmniej jeszcze jedną ryjówkę, a może nornicę to może naprawdę zasłużyłby na miano wojownika! Na to jednak wciąż miał trochę czasu. Postanowił pozostać pod krzewem, który osłaniał go od potencjalnego ataku lisa, a jednocześnie zapewniał świetną kryjówkę przed czujnymi oczyma zwierzyny.
Ułożył się wygodnie, z łapkami zwiniętymi pod siebie, jednak nadal pozostając czujnym i gotowym do ewentualnej, szybkiej ucieczki. Nocne życie polany, dalej rozbrzmiewało swoim stałym rytmem, a księżyc teraz przesłonięty nieco małymi chmurami, co jakiś czas na nowo oblewał wszystko swoim srebrzystym blaskiem. Nieco głębiej w lesie, kocurek dojrzał nawet parę świetlistych zielonych punktów, kręcących się chybotliwie nad jednym z dziwacznych płaskich kamieni. Pamiętał, jak kiedyś Szyszkowy Zagajnik, swoim cichym, ciepłym jak mech głosem, opowiadał mu o tym miejscu. Podobno wszystkie te głazy, kiedyś, bardzo dawno temu przynieśli tu Bezwłosi. Jednak czemu to zrobili? I jak dawno temu to było? Chodziły plotki, że jeżeli zacząć, by kopać przy jednej z takich płyt, można było natrafić na kości Dwunożnych! Nie miał jednak zamiaru się o tym przekonywać. Czasem Skrzelik był tak zafascynowany dziwnymi obyczajami tych przerażających stworzeń. Wiedział, że są niebezpieczni i należy unikać ich za wszelką cenę. To jedna z niewielu lekcji, którą Ryjówkowy Urok rzeczywiście wbiła swoim kociętom do głowy. Ale mogła to być jednak jego wina, ze względu na jego natrętny zwyczaj bujania w obłokach.
Nagle, zdał sobie sprawę, że las ucichł. Świerszcze pochowały się, a wszystkie myszy szeleszczące w trawie, pierzchły do swoich norek. Skrzelikowej Łapie sierść na całym ogonie stanęła dęba. W okolicy był inny drapieżnik. Zapewne dużo silniejszy i szybszy drapieżnik. Czy to lis? Kocurek zamarł, ledwo oddychając ze strachu. Przycisnął się bliżej do ziemi, za wszelką cenę pragnąc pozostać niewidocznym. Z tyłu od lewej strony, z głębi lasu usłyszał pojedyncze trzaśnięcie suchej gałęzi. Dźwięk brzmiał jak grzmot w głuchej ciszy. Serce Skrzelika waliło tak mocno, że myślał, że wyskoczy mu z piersi. Szeroko rozwartymi oczyma, szaleńczo skanował teren dookoła. Och jak bardzo błagał wszystkich znanych mu wojowników Klanu Gwiazd, aby zbliżające się niebezpieczeństwo go ominęło.
Niestety jednak drapieżnik, prawdopodobnie wyczuwając świeżą krew upolowanej ryjówki, podchodził coraz bliżej. W końcu, gdy Skrzelik usłyszał jego oddech, niecały króliczy skok od siebie, puścił upolowanego piszczka i rzucił się pędem do przodu. Mając nadzieję, że nocny łowca okaże większe zainteresowanie porzuconą zwierzyną niż nim samym. Biegł przed siebie, prawie nie czując igliwia pod łapami. Najwyraźniej Klan Gwiazd, będący dzisiaj w wyjątkowo paskudnym humorze, musiał nie wysłuchać jego błagania, ponieważ zaraz po tym, jak się zerwał, usłyszał krótkie szczeknięcie lisa.
Omijał drzewa i krzaki stające mu na drodze, jednocześnie klucząc to w lewo to w prawo. Może dałby radę zgubić drapieżnika za sobą? Jednak ten, niezwykle uparty najwyraźniej, pchał dalej do przodu. Kocurek, niesiony jakby nową siłą biegł aż do utraty tchu. Nagle z lewej strony usłyszał kolejne szczeknięcie.
– Nie no bez żartów no! – wydyszał, zdając sobie sprawę, że to drugi teraz już lis uczepił się jego ogona.
To ograniczyło mu zdecydowanie pole do uników. Czuł ich gorący oddech na karku, a w momencie, kiedy szykował się do gwałtownego skrętu w lewo, dostrzegł kątem oka trzeciego lisa dołączającego do pogoni.
Przegrał. Był w pułapce. Mógł tylko biec tylko na przód. Wiedział jednak, że nigdy nie da rady wyścignąć trzech goniących go, dyszących krwią drapieżników. Jeżeli myślał wcześniej, że serce wyskoczy mu z przerażenia, to teraz już wyraźnie to zrobiło. Huk płynącej w jego żyłach krwi, dodatkowo zagłuszał dźwięki coraz to bardziej zbliżających się lisów. To koniec. Miał się przywitać z Klanem Gwiazd.
– Skrzeliku! Skrzeliku, prędko na drzewo!
Słysząc głos swojego ojca, nie miał czasu zastanowić się, jak kocur dał radę wrócić tu na czas, tylko instynktownie wykonał polecenie. Dopadł do pnia dużego, rozłożystego dębu i wykorzystując nabytą prędkość, wskoczył jak najwyżej. Nie marnując czasu, desperacko wbijając pazury w korę, począł piąć się do góry. Spod łap, leciały mu luźniejsze kawałki, powodują parę poślizgnięć. Kiedy jednak dotarł do pierwszej gałęzi, przywarł do niej z całych sił i dyszał, próbując chwycić utracony podczas pościgu oddech. Pod sobą słyszał skaczące lisy. Kłapiąc zębami, usiłowały dosięgnąć jego ogona. Wcisnął go więc jak najciaśniej pod brzuch, a następnie spojrzał w dół.
Dookoła drzewa kręciły się rzeczywiście, trzy lisy. Jeden, ten najbardziej rudy patrzył na niego nieprzychylnie, ale najwyraźniej zrezygnował z dalszej gonitwy, bo po chwili zawrócił i odbiegł z powrotem w kierunku polany. Dwa pozostałe jednak nadal uparcie próbowały go dorwać. Chodź najwidoczniej, nie mogły tak łatwo, jak on wspiąć się po pniu, co chwilę wyskakiwały do góry, zaciskając szczęki z mrożącym krew w żyłach trzaskiem. Z obu ich paszczy toczyła się wściekła piana, a oczy błyskały złowrogim blaskiem. Skrzelik nadal gorączkowo trzymając się gałęzi, dygotał z przerażenia. Był o wąs od śmierci. Właśnie! Krzycząca Makrela! Spojrzał na około, jednak w ciemności nocy, nic nie dostrzegł.
– Tato! Tu jestem, tato! Gdzie jesteś!?
Odpowiedziała mu cisza. Nowa straszna myśl przyszła mu do głowy. Czy tamten lis, który odszedł, ruszył za jego mentorem? Musiał go ratować! Ale jak? Nie mógł przecież zejść, bo te lisy go… Lisy?
Lisów nigdzie nie było. Dosłownie rozpłynęły się w powietrzu. Był prawie pewien, że zauważyłby moment, w którym odchodzą. A jednak nigdzie pod sobą ich nie zobaczył.
Dalej przerażony, jednak pchany troską o ojca, powoli zaczął złazić z drzewa. Moment zawahania przyszedł, kiedy miał skoczyć na ziemię, ale biorąc głęboki wdech i zaciskając oczy, odepchnął się od pnia. Żaden głodny kociego mięsa drapieżnik, nie skoczył na niego. Stał więc chwilę, nie będąc pewnym co zrobić. Ostatecznie postanowił cofnąć się po śladach i spróbować wyczuć zapach swojego mentora. Jeżeli pierwszy lis go dopadł, musiał nadal być w pobliżu.
Jednak nic takiego nie wyczuł. Zbliżył się z powrotem aż do polany, ale niczego nie dostrzegł, ani nie usłyszał. Las jakby odetchnął z ulgą, wracając do swoich zwyczajnych nocny dźwięków. Ogłuszające wręcz cykanie świerszczy było zaskakująco kojące.
***
Skrzelik wrócił na swój dąb i czekał tam prawie do świtu. Pierwsze promienie słońca, powoli zaczęły barwić niebo na różowo, a poranna mgła powoli dryfowała nad trawami. Nadal nie udało mu się niczego nowego upolować, ale Klan Gwiazd, najwyraźniej pragnąc wynagrodzić swoje wcześniejsze zaniedbanie, pobłogosławił go sowią dziuplą. Wyrwa w drewnie, głęboka na długość ogona, miała niewielkie owalne wejście od zachodniej strony drzewa. W środku dostrzegł parę kępków suchego mchu i ptasich piór. Gniazdo miało zapach jedynie jednego lokatora. Kocurek więc zaczaił się na wyższej gałęzi i czekał na mieszkańca, wracającego do legowiska. Już prawie stracił nadzieję, kiedy z cichym szelestem skrzydeł nadfrunęła sóweczka. Ptak leciał nisko, nieco chybotliwy lotem. Najwyraźniej ranny, od innego, nocnego starcia. Prawie spudłował podczas lądowania i zachwiał się niebezpiecznie na gałęzi. Uczeń postanowił nie czekać, aż sowa czmychnie do swojej bezpiecznej dziupli i skoczył na nią z góry. Ptak najwyraźniej nie spodziewając się ataku, wrzasnął raz tylko, a potem zamilkł już na zawsze.
Kocurek jednak nie potrafił poczuć dumy, zbyt wstrząśnięty wydarzeniami ostatniej nocy. Zlazł na ziemię z martwym ptakiem zwisającym mu z pyska. Poranny świergot drozda rozbrzmiewał radosnym trelem. Rosa mieniła się tysiącami iskier na chybotliwych źdźbłach traw, a poruszane wiatrem spadały prawie bezdźwięcznie. Las nadal ospały po śnie budził się powoli. Słońce wreszcie wytoczyło swoją złotą kulą ponad widnokrąg, kiedy uczeń ruszył z powrotem do obozu. Nadal spięty, z rozbieganymi oczyma, pokonał całą drogę w rekordowym tempie. Tuż przed wejściem zwolnił kroku i ze wciąż podkulonym ogonem, ostrożnie wszedł do środka.
Pora najwidoczniej późniejsza niż mu się zdawało, wyciągnęła przed legowiska większość kotów. Nieco na prawo, razem z innymi wojownikami dostrzegł swoją siostrę, Karasiową Ławicę, wymieniającą języki z Kazarkową Śpiewką. Kotka spojrzała na niego okrągłymi ze zdziwienia oczami, kiedy przemknął do pnia, aby jak najostrożniej ułożyć na nim swoją zdobycz. Przypominając sobie ostatnio, jak Nimfia Łapa skarciła go za przebieranie zwierzyny, czmychnął niemal od razu do legowiska uczniów. Prawie udało mu się tego dokonać, kiedy donośny głos Krzyczącej Makreli zawołał go z drugiej strony obozu. Skrzelik jęknął cicho wewnętrznie, wiedząc, że teraz będzie musiał wyjść, a większość kotów, które w tej chwili była na zewnątrz, będzie z uwagą to wszystko obserwować. Kładąc uszy po sobie, ale mimo wszystko próbując zachować wyprostowaną sylwetkę, odwrócił się w stronę mentora. W tym momencie uderzyła go realizacja.
– Ojcze! – z troską wypisaną w oczach, skoczył z nową energią w kierunku wojownika
– Skrzelikowa Łapo! Jestem z ciebie taki dumny! Widzisz, mówiłem. Potrafisz to zrobić!
Szczęśliwe ciepło zalało jego żołądek, kiedy pławił się w pochwale ojca. Och od jak dawna marzył o tych słowach! Czuł jak cały strach nocnych koszmarów, opada z niego i wreszcie mógł oddychać pełną piersią.
– Zrobiłeś to całkiem sam, widzisz? Jesteś całkowicie samodzielny!
Te słowa pobudziły coś w pamięci czekoladowego kocurka. Sam? Przecież tata przyszedł go uratować. Prawda…? Gdyby nie jego okrzyk podczas pogoni, z pewnością skończyłby w paszczy jednego z lisów. Jednak w oczach Krzyczącej Makreli nie dostrzegł kłamstwa ani żartu. Zresztą srebrny kocur nigdy nie kłamał. Gardził takim zachowaniem, a Skrzelik nigdy nie potrafił stwierdzić czy to kwestia moralności, czy zwykłego zapominalstwa. Ciepło które odczuwał, zmieniło się w ostre kolce chłodu. Przerażająca myśl wkradła mu się do głowy. Jeżeli nie ojciec… to kto go uratował?
*– w rzeczywistości Krzycząca Makrela patrzy na niego z obawą i troską, ale umysł Skrzelika zaczyna się mieszać. Wynika to z zaburzeń percepcji i interpretacji rzeczywistości.
(Liczba słów: 3057 + nauka wspinania na drzewo)
[przyznano 61% + 5%]
[przyznano 61% + 5%]
😢
OdpowiedzUsuń