Leśne duchy, chyba trochę zepsułem tatę.
Niedawno w końcu zaczął mi pozwalać wychodzić na zewnątrz! Oczywiście nigdy samemu, zawsze musiał być przy mnie i on, i babcia, ale to wciąż dużo lepsze od ciągłego siedzenia w norze, gdzie nawet dżdżownice umierają z nudów (naprawdę! wczoraj znalazłem taką). Na zewnątrz za to jest naprawdę świetnie, mnóstwo trawy, po której można się turlać, kolorowych owadów, widok na niebo, po którym przesuwa się tyle różnych chmur! No i te wszystkie zapachy dookoła! Podobno dorośli umieją po nich rozpoznać, co się działo w danym miejscu od ostatniego wschodu słońca. Ja jeszcze nie potrafię, chociaż bardzo się staram i ostatnio nawet wyczułem sarnę. To jest takie duże zwierzę, nie da się go upolować, ale nie jest groźne dla kotów, chyba że ktoś podejdzie bardzo blisko, bo zamiast łap z pazurami ma twarde kopyta i może nimi kopnąć. Znalazłem ich ślady w błocie po drugiej stronie wzgórza, kiedy podążyliśmy tym moim tropem. Samej sarny nie widziałem, ale jej bobki już tak! Zostawiła je tak po prostu w trawie.
– Chyba jakaś niewychowana – powiedziałem tacie, pokazując mu swoje znalezisko.
– Wiele zwierząt nie ukrywa swoich odchodów – odpowiedział mi z poważnym wyrazem pyska. – To cenna wskazówka co do ich miejsca bytowania. Zapamiętaj wygląd bobków i wyciągaj wnioski.
No to zapamiętałem, wydłużone kulki mniejsze od mojej łapy, prawie czarne w kolorze, a mój wniosek jest taki: tu była sarna. Dłuższy czas temu, bo świeże są podobno błyszczące. Ale hej! Miałem opowiadać o tym, co się stało tacie.
Tata na tych spacerach opowiada mi dużo o rzeczach, które spotykamy, po czym to wszystko ou... ogu... u-o-gól-nia, żeby powiedzieć mi też o rzeczach, których nie spotkaliśmy nigdy. Na przykład kiedy rano słuchaliśmy śpiewu rudzika (który bardzo lubię, bo po wysokich dźwiękach ześlizguje się głosem w dół, jakby zjeżdżał radośnie po zboczu z górki), to najpierw nauczył mnie, co to za ptak i jak wygląda – ma rudy brzuszek i szary grzbiet – potem, że kiedy ptaki ucichną i sfruną do lasu, to zwykle zwiastuje to burzę albo drapieżnika, a potem było właśnie u-o-gólnienie, czyli to, że kiedy ktoś zachowuje się inaczej niż zwykle, należy mieć się na baczności, bo często coś się szykuje. Dlatego mam bacznie obserwować nie tylko przyrodę, ale i zachowanie innych kotów, żeby móc tę różnicę wyłapać. Oczywiście ja zawsze pilnie słucham wszystkich nauk i od razu przeszedłem do obserwacji, a że tata był najbliżej, to obserwowałem właśnie jego. I wiecie co, leśne duchy? W ciągu kilku spacerów liczba jego zirytowanych zmarszczeń brwi wzrosła z 8 aż do 31! A to tylko te, które policzyłem, bo na pewno czasem marszczy się też za moimi plecami. Poza tym dużo częściej strzepywał wąsami, uszami, ogonem i w ogóle wszystkim, czym tylko się dało.
Wiem, co sobie pewnie myślicie – że to moja wina, hę? Tata też mi tak mówił! Ale ja wiem, że prawdziwą winowajczynią była babcia. Tata nigdy nie był na spacerach bardziej zdenerwowany, niż kiedy ona pozwalała mi zrobić coś, czego mi wcześniej zabronił. Nie rozumiem, co go tak w tym złościło, w końcu nic mi się nigdy nie stało, ale muszę powiedzieć, że z tą babcią to takie losowanie, raz się trafi coś miłego, a raz podpuści mnie do strasznych rzeczy, jak jedzenie biedronki, pfe! Oprócz tego czasem zażartuje z taty i właśnie wtedy gniewa się on najbardziej, to już mogę zrozumieć, to w końcu zbliżanie godności. Takie zmarszczenie czoła na spacerze ja mogę wywołać tylko wtedy, kiedy próbuję uciec albo za głośno mówię, a staram się tego nie robić, więc sami widzicie, że w gruncie rzeczy zawiniła tu babcia, a nie ja, i może powinienem był inaczej to powiedzieć na samym początku.
Niestety to jeszcze nie wszystko i nie mogę powiedzieć, żeby babcia wywołała to, co stało się później. Wczoraj znowu spróbowałem uciec. Wiem – wiem, że przed chwilą powiedziałem, że już tego nie robię! Ale mówiłem wtedy o spacerach, na których i tak jest już rześko i ciekawie, a nie o naszej nudnej norze, musicie mnie zrozumieć. Tata opowiada mi o rzeczach na zewnątrz bardzo dokładnie, ale wydaje mi się, że on wszystkie wycieczki sobie planuje i przez to nie pozwala mi iść tam, gdzie mi się podoba. Szczególnie w głąb lasu, a o przyglądaniu się polowaniu babci nawet nie wspomnę...! A przecież to właśnie chciałbym zrobić najbardziej, żeby jak najszybciej nauczyć się to robić samemu, bo to podstawa w życiu dorosłego kota. Babcia poluje po kilka razy dziennie, w lesie wokoło tupią, szemrzą i ćwierkają najciekawsze stworzenia, a mnie wolno oglądać to wszystko tylko z daleka na jednym marnym porannym spacerze... O, piękne duchy lasu, jeśli nie o wybaczenie, to proszę was przynajmniej o zrozumienie mnie!
Uknułem sprytny plan. Kiedy miałem iść siku, namarudziłem tacie, że nie chcę, żeby wychodził za mną, bo jestem zbyt duży, żeby mnie ktoś przy tym pilnował – i zgodził się...! Oczywiście kiedy tylko znalazłem się za krzaczkiem, czym prędzej czmychnąłem w stronę gęściej rosnących drzew, tam, gdzie zwykle znika babcia, zanim przyniesie nam jedzenie. Biegłem naprawdę bardzo szybko, tak jak tylko mogłem, ale niestety! Tata dogonił mnie już w kilka chwil, musiał mnie przejrzeć i stać gotowym przy wyjściu! Zostałem odniesiony za kark zupełnie jak wtedy, kiedy miałem może trzy kwarty, po czym dostałem taką burę, leśne duchy, że nawet szkoda opowiadać. Rzeczywiście się wtedy przestraszyłem i było mi tak źle, że nawet nie przyszło mi do głowy, żeby zawołać do was o pomoc. Tata powiedział, że jak tak dalej pójdzie, to nie przejdę ceremonii, i dał mi szlaban na spacery poza norą i na ćwiczenie z nim walki na pół księżyca. Okropność, ale wtedy nie miałem już najmniejszego zamiaru uciekać i postanowiłem sobie, że jeśli znowu spróbuję, to za długi, długi czas, kiedy będę miał pewność, że złość taty zelżała. Musiałem się pogodzić z siedzeniem w norze.
Na samym początku nie szło mi to jeszcze tak źle. Wystarczyło położyć się spać po dniu, który stał się taki smutny, że wcale nie miałem już ochoty go dłużej ciągnąć. Gdy się dziś rano obudziłem, musiałem sobie jednak znaleźć jakąś rozrywkę – a z tym, jak już mówiłem, jest tu okropnie ciężko. Mam, co prawda, zabawki od Rosy, ale tata trykał się ze mną szyszkowymi jeleniami tylko chwilę, po czym stwierdził, że jest zmęczony. Próbowałem śpiewać, ale kazał mi być cicho, w końcu zacząłem kręcić się w kółko, ale przypadkiem wpadłem wtedy na niego i to też ani trochę mu się nie podobało. Wszystkie owady jak na złość się pochowały. Kiedy w desperacji zacząłem powiększać naszą norę, szybko natrafiłem na jakiś kamień i ułamałem sobie pazurek, a tata zaczął narzekać, że teraz będzie musiał mnie myć z tej całej ziemi i trochę się pokłóciliśmy. Kazał mi tylko odpoczywać i czekać na powrót babci, bo wtedy wyjdzie i przyniesie mi coś ciekawego do oglądania. Położyłem się, ale byłem tak mało śpiący, że mogłem co najwyżej turlać się z boku na bok, i to najwyraźniej też tacie nie przypadło do gustu, bo kiedy babcia w końcu przyniosła nam śniadanie, wyszedł, ale nie wrócił. To znaczy pokazał się wreszcie w norze dopiero po tym, jak słońce przesunęło się już dobry kawałek po niebie, a wraz z babcią zdążyliśmy dawno rozegrać wiele partii szyszkowych jelonków, usunąć ze ściany odkryty kamień i uporządkować ściółkę. Zacząłem wypytywać go o to, co robił na zewnątrz, ale nie dowiedziałem się wiele poza jednym. Tata był zmęczony. I chociaż nie powiedział mi tego wprost, na pewno spowodowałem to właśnie, a przynajmniej przede wszystkim ja. Najlepszym dowodem było to, że kiedy babcia oświadczyła, że idzie na kolejne polowanie, nie zaczął mi, jak zwykle, opowiadać o sekretnym życiu zamieszkujących norę robaków, a stwierdził, że przez ten czas będzie mnie pilnować Wrzos.
To nie byle jakie zdarzenie, leśne duchy, bo tata wcale szczególnie za Wrzosem nie przepada, ufa tylko sobie i babci w pilnowaniu mnie i normalnie coś takiego nigdy by się nie przeszło, choćbym prosił sam. Tata wyprowadził mnie na zewnątrz i poszliśmy w kierunku nory uzdrowiciela. Lubię to miejsce, wcześniej byłem tam raz i w przeciwieństwie do naszej jest przestronna, jasna, a co najważniejsze wszędzie wiszą lub leżą najciekawsze rośliny i grzyby. Posłania są mięciutkie, a Owies ani Wrzos nigdy na mnie nie krzyczą ani nie narzekają, a wręcz zachwycają się wszystkim, co robię, ale dzisiaj na jej widok poczułem w oczach łzy. Zmęczyłem go tak, że teraz mój ukochany tata zostawiał mnie w opiece innych kotów, których sam nawet nie lubił. Czy to znaczy, że nie lubił również mnie?
– Dzień dobry, Mróweczko! Co będziemy dzisiaj robić? – zagadnął mnie wesoło Wrzos, ale ja wciąż jeszcze patrzyłem na tatę, który kierował się już do wyjścia. W odpowiedzi dostałem trudne do zrozumienia spojrzenie, pod którym aż się skuliłem, a chwilę potem z mrukliwym "do widzenia, zachowuj się" w końcu wyszedł na zewnątrz i szybko zniknął mi z oczu.
Nie odpowiadając na pytanie Wrzosa, przewróciłem się na puchową wyściółkę i zacząłem płakać. Może to wstyd, leśne duchy, ale naprawdę było mi okropnie źle.
Owies i Wrzos chyba pomyśleli, że coś mnie boli, a przynajmniej tak mnie zaczęli wypytywać, jak zwykle przy różnych badaniach. Ale ja cały czas odpowiadałem tylko "nie" i "nie", i nie chciałem im wcale mówić o tacie, bo czułem, że i tak nic się z tym nie da zrobić, albo nawet będzie gorzej, jeżeli oni spróbują, bo tata za nimi nie przepada. W końcu Owies przygarnął mnie do siebie, a ja wtuliłem się w jego rude futerko, wciąż pochlipując.
– No już dobrze, kłosiku, bo będzie ci trzeba dać zioła na uspokojenie – usłyszałem, mimo uszu zatkanych sierścią. Czym prędzej poderwałem głowę.
– Są takie!?
– Oczywiście, kochany. Chociażby rumianek, o, taki kwiatuszek, spójrz! – Wrzos pogrzebał chwilę w swoich zapasach i podsunął mi cieniutkie łodyżki zakończone sporymi kwiatkami o wielu białych płatkach. Ich środek był duży, żółty i wypukły, i bardzo mocno pachniały. – Ale muszę cię ostrzec, że nie smakuje szczególnie dobrze! Więc jeśli...
– A są zioła na sen? – spytałem znowu, podnosząc się już na łapki. Zioła! Leśne duchy, dziękuję wam za nie bardzo! To teraz moja jedyna nadzieja. Z wyczekiwaniem wpatrzyłem się we Wrzosa.
– Na sen takim rozrabiakom najlepiej pomaga porządne bieganie – odezwał się z tyłu Owies, tarmosząc mi sierść na łebku. W każdej innej sytuacji ochoczo bym się z nim zgodził, gdyby częściej wypuszczali mnie na dwór, na pewno zasypiałbym szybciej i nie sprawiałbym takich problemów, ale ach! tu nie chodziło o mnie...
– Ziarenka maku, Mróweczko, to taki czerwony kwiat, który w torebeczce skrywa niepozorne czarne kuleczki... Ale, ale – tu Wrzos spojrzał na mnie znacząco, najwyraźniej również mnie nie rozumiejąc – mają one wielką moc, troszkę zbyt wielką jak na ciebie, chociaż rośniesz nam jak grzyby po deszczu.
– Ale to nie dla mnie! – wyjaśniłem, po czym troszkę się zawahałem, bo w końcu nie mogłem im powiedzieć wszystkiego. – Tylko... dla babci.
– Czyżby Świetliczek miała problemy z zasypianiem? – zaniepokoił się Wrzos, a mi zrobiło się troszeczkę głupio, ale dla pozorów pokiwałem głową. – Ach, ale wygląda na to, że ziarna właśnie się nam skończyły.... Na szczęście ten kwiatuszek rośnie całkiem niedaleko.
– Co ty na to, żeby pomóc nam ich szukać, co, Mrówek? – Owies schylił się do mnie z wielkim uśmiechem na pysku. – Nie zgubisz się nam chyba po drodze?
Otworzyłem szeroko oczy. Jeszcze chwilę temu świat zdawał mi się taki smutny, szary i ponury, bo tata najwyraźniej już mnie przy sobie nie chciał... A tu nagle trafia mi się możliwość naprawienia wszystkiego przez wycieczkę na zewnątrz!? Leśne duchy, naprawdę nie mogłem uwierzyć! Dziękuję, dziękuję i jeszcze raz...! Co za wspaniała roślina z tego maku!
– Nie zgubię!
Wrzos wytłumaczył mi jeszcze raz, jak ten cały mak wygląda i przypomniał jednocześnie, żebym w żadnym wypadku nie próbował go zjadać, bo będzie mnie okrutnie bolał brzuch. Zamiast tego miałem wynajdywać te łodyżki, z których płatki już opadły, po czym rozrywać je łapkami i przenosić w pysku tak, żeby nie zlizywać soku. On przynajmniej ostrzega, nie to, co babcia! Oczywiście nie miałem najmniejszego zamiaru go nie słuchać, chociaż byłem pewien, że albo on, albo Owies i tak będzie mnie bacznie obserwować. Dorośli zawsze tak robią, kiedy pozwalają ci zrobić coś choć trochę odpowiedzialnego czy niebezpiecznego.
Szybko zabrałem się do poszukiwania maku. Miał rosnąć na polanie lub skraju lasu, ale w zasięgu wzroku żadnej czerwieni nie było, więc wraz z Wrzosem i Owsem przeszliśmy kawałek dalej.
– No nic! Może sprawdzisz po drugiej stronie wzgórza, Mróweczko? Mam przeczucie, że coś tam na nas czeka...
Ton głosu Wrzosa wydał mi się nieco podejrzany, ale czym prędzej pobiegłem wzdłuż zbocza – i rzeczywiście, na długich łodygach wznosiło się tam całe kilka czerwonych kwiatów! Nie chciałem jednak, żeby dorośli przywłaszczyli sobie ważną czynność zbierania, dlatego nie zawołałem ich od razu, tylko sam ostrożnie zbadałem kępkę. Niestety, nie znalazłem żadnych torebeczek, z których opadłyby już płatki.
– Nie ma...! – odkrzyknąłem z rozczarowaniem. Miałem iść dalej wzgórzem, ale wtedy mój wzrok przykuła czerwona plamka gdzieś pomiędzy drzewami. Zanim zdążyłem dwa razy pomyśleć, już pędziłem w jej stronę w dół zbocza.
Pod drzewami było ciemniej, niż na naszej polanie, więc chwilę mi zajęło, żeby przyzwyczaić oczy. Po drodze potknąłem się też o wystający korzeń, ale nie zniechęciło mnie to i biegłem wciąż dalej, zbliżając się do czerwieni. Tyle tylko, że w miarę, jak się do niej zbliżałem, stawało się coraz bardziej jasne, że nie może być ona makiem, a... jakimś dziwacznym, błyszczącym kawałkiem kamienia?
Podszedłem i obwąchałem znalezisko niepewnie. Skoro błyszczało, to czy znaczyło to, że ktoś zostawił je tu niedawno...? Nie, ignorancie, to nie sarnie bobki! Tak pomyślałem sam do siebie, bo przecież oprócz tego, że było czerwone, to coś miało na sobie jeszcze inne kolorowe wzory, a na dodatek z jednej strony miało w sobie dziurkę, do której jednak nie zdołałbym wcisnąć łapy, w każdym razie na pewno nie były to niczyje odchody. Pachniało też zupełnie obco i nie mogło być żywe. Ach, gdyby był wtedy przy mnie tata, z pewnością...
Zanim zdążyłem dokładnie obejrzeć tę rzecz, usłyszałem za sobą dźwięk, który niepokojąco przypominał moje własne kroki na iglastej ściółce. Kiedy się odwróciłem, aż zaparło mi dech.
Z krzaków wystawała głowa dużego, szarego kota, wpatrująca się we mnie wielkimi, zielonymi ślepiami.
Poczułem, jak futerko staje mi dęba, i sam jeszcze bardziej je napuszyłem, starając się wydać jak największym, kiedy obracałem się przodem do nieznajomego. Pierwszy raz widziałem kota innego, niż moja rodzina, Owies i Wrzos, na dodatek o takim kolorze oczu. Nie wiedziałem nawet, że koty mogą takie mieć – zielone jak świeża trawa, jaśniejsze od liści wokół, wyglądały bardzo niezwykle, ale nie zmieniało to faktu, że mogło mi grozić niebezpieczeństwo. Podobno oprócz takich jak my niedaleko nas żyły jakieś dzikie koty z "klanów", ale one miały swoje oznaczone terytoria, a tata nie zabrał mnie jeszcze, żebym się z ich zapachem zapoznał, czyli chyba nie mogło być to tak blisko, prawda? Więc kto....
Czy to był ten cały straszny Krogulec!?
– Ktoś ty? – zapytałem w końcu, bo obcy nie poruszył się.
– Jestem Szczypiorek – odpowiedział mi. Czyli nie Krogulec, chyba, że skłamał... Ale nie wyglądał, jakby miał zamiar mnie ugryźć. – Co tam masz? Czy to jedzenie?
– To...? – Spojrzałem z powrotem na dziwną, czerwoną rzecz, i lekko trąciłem ją łapą. No nie, co prawda nie próbowałem, ale to coś wcale nie wyglądało na smaczne. Skoro ja umiałem to stwierdzić, to chyba dorosły kot też powinien? Może był bardzo głodny. Nie byłem pewien, co mu odpowiedzieć. – Raczej nie. To coś specjalnego. Ja jestem Mrówkolew, dziecko Umakiniego, wnuczek Świetlik i prawnuczek Nocnej Tafli.
– Co to znaczy "specjalnego"? Może leczyć koty? – zapytał znowu Szczypiorek, mrużąc jedynie oczy na moje słowa o rodzinie, ale nie mogłem się o to denerwować. To było coś dziwnego, leśne duchy. Pierwszy raz w moim życiu ktoś poważnie mnie o coś pytał, nie po to, żeby mnie sprawdzić, zażartować czy coś zaproponować, ale dlatego, że chciał dowiedzieć się ode mnie czegoś, czego nie wiedział sam. Dziwne to było uczucie, ale i... dumne... Poczułem, że muszę dobrze się spisać i pomóc temu całemu Szczypiorkowi, choćby nie wiem co.
Wtedy wyszedł na kilka kroków z krzaków, a mnie w oczy rzuciło się jedno – utykał, a jedną z łap trzymał dziwnie podkurczoną!
– Ojej... Potrzebujesz medyka! – zawołałem. Więc to dlatego pytał o leczenie! Jego łapa naprawdę nie wyglądała za dobrze, ale ucieszyłem się, że rzeczywiście będę mógł mu pomóc. – Nie wiem, czy to dziwne coś potrafi leczyć, ale znam takiego Wrzosa, który...
– Tam jest! – Od strony polany usłyszałem głos Owsa. Zaraz za nim biegł w naszą stronę także sam Wrzos. Żaden z nich nie wyglądał na szczególnie zadowolonego.
– Znalazłem pacjenta! – oświadczyłem głośno, wraz z tajemniczym przedmiotem przysuwając się bliżej Szczypiorka. Pacjent to ktoś, kim się zajmuje uzdrowiciel, to wiem od Wrzosa, a on lubi pomagać kotom, więc powinno go to ucieszyć. Może wybiegnięcie aż tutaj nie było bardzo mądre, ale sam powiedział "po drugiej stronie wzgórza" i przecież wciąż tam byłem, tyle tylko, że nie na samej górce, tylko troszkę... kilkanaście króliczych skoków dalej. Czy rzeczywiście ktoś będzie na mnie zły?
Pomaganie innym jest miłe, prawda? Więc przynajmniej Wrzos nie będzie, bo jest miły, chociaż tata może by był. Ale skoro miło to poszło, to znaczy, że dobrze, że pobiegłem za tą czerwienią, i że... zaraz... Czy to był znak od was, leśne duchy? Żebym znalazł tego Szczypiorka! Niesamowite, bardzo dziękuję, o, wielkie duchy lasu! Będę musiał to coś zatrzymać na pamiątkę, i jeśli w końcu znajdziemy ten mak, to może nawet dowiem się od taty, co to właściwie jest. Na razie będziemy musieli zająć się pacjentem.
Spojrzałem raz jeszcze na szarego kota. Skąd mógł się tu wziąć?
<Szczypiorku?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz