To był zwykły dzień. Nie zapowiadało się na nic szczególnego. Cieszył się leniwym popołudniem, gdy zjawił się kot, który przekazał mu ciekawe wieści.
Azorek chciał się z nim spotkać? To... To było niespodziewane. Uśmiechnął się jednak pod nosem, a z jego pyska wyrwało się mruczenie. Może się stęsknił? Przez to, że zajmował się sprawami gangu, jaki i dziećmi, które zechciały się u niego doszkalać, nie miał dla niego wiele czasu. Ba! Nie widzieli się od kilkunastu księżyców. Jak nic van mógł uznać, że o nim zapomniał, a wcale tak nie było! Wciąż w jego umyśle jawiła się ta, ah, ta przystojna buźka. Nie miał pojęcia, dlaczego tak bardzo się w nim zauroczył, w końcu próbował go zabić i to powinien być powód, dla którego należało trzymać się od niego z daleka. Ale miłość nie sługa, bywała ślepa, tak samo jego przekonanie o własnej nieomylności.
Dlatego też nie pomyślał, że mogłoby się coś święcić.
Samotnie przemierzał uliczki, w powoli chylącym się ku zachodowi słońcu. Nie poinformował nikogo o tym, że wychodził. Bo po co? Czuł się pewnie na swoim terenie. Wierzył, że tak czy siak ktoś go obserwował i chronił jego plecy. A zresztą... kto normalny by go zaatakował? Życie tego kogoś byłoby zdecydowanie niemiłe.
— Witaj, Azorku... Nie spodziewałem się tej wiadomości po tobie... Zaskoczyłeś mnie — wymruczał, docierając do zaułka, w którym czekał na niego kocur. Ah, jego widok rozpalił jego serce na nowo. Ta rozłąka sprawiła, że w jego oczach jawił się niczym wschodząca gwiazda, a może nawet i sam bóg. To ciało, pełne silnych mięśni, te blizny, krzyczące o niebezpieczeństwie. Jak nic ciągnęło go do szemranych typów, ale nie uważał tego za coś złego.
— Najwidoczniej jestem świetny w robieniu niespodzianek — odparł jednooki samotnik swoim niskim, gardłowym głosem, pozbawionym jakiegokolwiek entuzjazmu. — Duma nigdy by cię tak nie zaskoczył, co? — powiedział w następstwie pół-żartem, jakby po to, by poluzować panującą między nimi atmosferę. — Nie skłamałbym, mówiąc, że jestem poważnie zaskoczony faktem, że ruszyłeś się ze swojego domu, by do mnie przyjść. Nie żal ci twoich arystokratycznych łap? Ulice bywają brudne — zaznaczył. Mimo słów, które mogły zdawać się prowokacją, ton głosu kocura sugerował bardziej, że próbował się z Jafarem nieofensywnie przekomarzać.
Zaśmiał się perliście słysząc to. Nie skomentował jednak tych słów. Cóż... Duma... To Duma. Umiał zaskakiwać, lecz nie w ten sposób, który cechował Azorka. Jednooki kocur był dla niego zagadką, a więc tym bardziej wzbudzał jego ciekawość i chęć do bliższego poznania. Kto nie chciałby odkryć tej tajemnicy, której skrywał?
— Szedłem sprawdzonymi drogami. Nie mocze łap w jakichś brudach, gdy nie muszę. Od tego mam koty — stwierdził, a na pysku pojawił mu się uśmieszek. — Uznałem, że to ważne. Długo się nie odzywałeś. A więc? O co chodzi? Co było takiego pilnego, że zapragnąłeś w końcu mnie zobaczyć... — wymruczał gardłowo. — Czyżbyś... zmienił zdanie co do mej osoby?
Białozór wysunął podbródek i zmrużył swoje płomienne oko, wertując wzrokiem czarno-białego kocura. Wreszcie wystąpił parę kroków do przodu i ustał tak, by jego pysk wisiał praktycznie nad pyskiem wpływowego pieszczocha.
— Nie jest to może sprawa zbyt nagląca, ale owszem, przemyślałem co nieco. Stare więzy mogą się zakurzyć, ale jeszcze się nie przecięły. Byłeś i jesteś może i krętaczem jakich mało, ale idzie się do takich przywiązać. A ty? Nie tęskniłeś za tuleniem się w moją miękką sierść, stary druhu?
Słysząc to pytanie, jego serce zabiło szybciej w klatce piersiowej. Był... W całkowitym szoku. Nie spodziewał się, że kocur tak bezpośrednio zaproponuje mu coś, co zostało przecięte tak dawno temu. W końcu... to on się z nim droczył, że chętnie wznowiłby z nim taki typ relacji, ale to było spowodowane tym, że Azorek pięknie się wtedy na niego denerwował. Dlatego też ta przedziwna odmiana, bardzo go ucieszyła. Oczywiście. Było to podejrzane, ale jego pragnienia były silniejsze. Nawet jeśli to mogło być niebezpieczne, ciągnęło go do tego. Och, czuł że Bastet go zabije. Pragnął jednak zaryzykować. Poczuć tą niepewność, tą adrenalinę, której mu tak brakowało odkąd ten zniknął z jego życia.
— Hm... No nie wiem — nie przyznał się tak od razu i odwrócił łeb, lecz zaraz spojrzał na niego kątem oka, zaciskając pysk. Czy powinien? Bił się z myślami. Jednakże im dłużej go widział, serce wygrywało nad rozumem. Zbliżył się nieco, ostrożnie, wahając się przez moment, by dumnie wyprostować się i usiąść tuż obok niego. — Ah, może odrobinę — przyznał, ocierając się o niego łbem.
— Hm, życie smakuje trochę inaczej, gdy się do siebie tulimy. Przyzwyczaiłem się do tego, że za każdym razem, gdy cię widziałem, pragnąłem rzucić ci się do gardła — zażartował, patrząc z błyskiem w oku, jak Jafar się o niego ociera. — Ale, muszę przyznać, że trochę byłoby mi szkoda widzieć twoją mordkę martwą. Zbyt długo się znamy, by to mogło zakończyć się w ten sposób — zrobił krótką pauzę, po czym uniósł brwi. — Znowu chcesz na mnie przetestować ten twój podstęp z zapachem, czy faktycznie aż tak ci brakowało tych przytulasów? — jego ton głosu był dużo bardziej rozluźniony.
— No proszę... To dopiero ciekawe. Ale jakże radosne dla mego serca, bowiem ja także wolałbym nie pozbawiać tego pyska życia. Tęskniłem... — w końcu powiedział to na głos, tuląc się do jego umięśnionego torsu. Aż mu ciarki przeszły po grzbiecie, jednakże było to miłe uczucie. Po tylu księżycach, po tylu bezsensownych wojnach... Spełniały się jego marzenia. — O nie wiesz jak bardzo...Odkąd tylko pojawiłeś się pod murami mego rewiru... Czekałem na tą chwilę. W innych okolicznościach spędzilibyśmy noc u mnie... Jednakże biegają tam pewne problemy... — westchnął na wspomnienie kociąt, które przypadkiem wyszły z Bastet. Były już znacznie większe i nie przypominały swych mniejszych kopii, ale dla niego dziecko to dziecko, w końcu powstały z jego krwi. No i na dodatek ojcowanie zaczęło się w nim odzywać, w tym ochrona tych nicponi. O nie... Zapraszanie Białozora do jego rezydencji było wykluczone!
— Ach, więc doczekałeś się i kociąt? No proszę, któż by się spodziewał — wąsy vana zadrżały. — Przynajmniej nie musisz się martwić o przyszłość swojego majątku. Muszę ci to przyznać, że podziwiam, że jeszcze nie zwariowałeś. Podobno kocięta zmiękczają serce... Tego bym nie zniósł. To nie dla mnie. Czuję, że gdybym miał spędzić z takimi choć noc w jednym dachu, pozabijałbym je wszystkie — na chwilę przerwał i ułożył swój puchaty ogon tak, by otaczał Jafara. — Nie mam może wielkich posiadłości, jak ty, Księżniczko, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by spędzić tam razem tę noc. Jest wiele rzeczy, których nie miałem okazji ci powiedzieć, odkąd nasze relacje się posypały.
— To była wpadka... Jednakże zachowałem je już, bo krew Bastet. Rozumiesz. Z nią kocięta mogłem mieć. Nie przyniosą hańby, nie to co z inną, która nie spełniałaby moich oczekiwań — wytłumaczył, a na propozycje kocura znów to poczuł. Niepokój połączony z pożądaniem. Nie... To było głupie, wiedział o tym. W posiadłości Białozora? Mogło tam wydarzyć się wszystko. Ale z drugiej strony... Czemu nie? Bez ryzyka nie było nigdy zabawy, a on w końcu tak długo na to czekał. Ah! Co miał robić? Widać było, że bił się z myślami. Nie mógł być tak głupi! — No nie wiem czy u ciebie czułbym się swobodnie. Zwłaszcza, że zmieniłeś ostatnio zamieszkanie i mało kto wie gdzie teraz się chowasz. Nawet moja Bastet nie była w stanie cię namierzyć... Chodźmy może... do Kasztelana — zaproponował. — Tam mam prywatne miejsce dla mnie i dla mych gości.
Zdecydowanie doskonały pomysł! W Kasztelanie miał ochronę, która w razie co rzuciłaby się mu na ratunek. Nie musiał się tam obawiać o swoje bezpieczeństwo, za to spędzą miło czas... we dwoje. Ah, czemu tak się tym ekscytował niczym ledwo co wyrośnięty kocur? Białozór może i był jego niespełnioną miłością z lat młodzieńczych, ale żeby to uczucie wciąż w nim było? Czy miłość była aż tak okrutna? Nie mijała pomimo upływu czasu?
Po chwili namysłu samotnik pokiwał głową.
— Nie ufasz mi. Nie winię cię za to. Też bym sobie nie ufał — stwierdził i podniósł się z miejsca. — Jeśli tam właśnie chcesz nocować, niech tak będzie. Ruszajmy, nie mamy czasu do stracenia. Noc z tobą będzie czystą przyjemnością, Księżniczko.
Słysząc ten głupi pseudonim, który mu nadał, prychnął tylko, ale uśmiechnął się i odkleił od jego sierści.
— A więc zapraszam. — Ruszył przodem, bardzo dumnym krokiem, omijając wszelakie kałuże czy inne podejrzane substancje, których na drogach Betonowego Świata było od groma. A w duszy krzyczał ze szczęścia, że oto nareszcie samotnik spojrzał na niego inaczej. Nie jak na obiekt nienawiści i głupiej zemsty, a jak na partnera, z którym życie rozkwitnie wieloma barwami.
***
Znajdowali się w prywatnej części Kasztelana, w której głosy bawiących się kotów były zagłuszone, by nie przeszkadzały podczas rozmowy. Rozłożył się miękko na poduszkach, które specjalnie rozkazał swym parobkom, dawno temu przytachać ze swojego domu i wskazał na niewielkie wiadro, które robiło za stół. Na nim znajdował się dość sporej wielkości pęczek kocimiętki. Nie jadał w końcu tych śmieci, które wciskał innym. On cenił swoje zdrowie psychiczne, nie to co niektórzy.
— Częstuj się. Mam tego mnóstwo. Jak już szaleć to na całego — mruknął zjadając jeden listek, delektując się nim niczym ktoś z wyższych sfer.
Białozór poczęstował się jednym listkiem, ale zatrzymał go na podniebieniu, jedynie udając, że przełyka.
— Czuję się prawie tak jak wtedy, gdy byliśmy w jednym gangu. Pamiętasz, jak razem okradaliśmy idiotów, którzy nie chronili dostatecznie swoich własności? Albo jak walczyliśmy z mniejszymi gangami? To były czasy... Czasem żałuję, że nie mogę do nich wrócić. Ale możemy mieć zawsze namiastkę tego właśnie tutaj. — Przysunął kocimiętkę do Jafara. — Śmiało, nie zgrywaj takiego dżentelmena. Nie ma dobrej nocy bez dobrej zabawy.
— Tak, pamiętam. Byliśmy wtedy nikim, ot, brudnymi szczurami. Ja niechętnie cofnąłbym się do tych czasów — Przyjął roślinę i ugryzł ją nieco śmielej, przełykając. W końcu miał rację, należało się zabawić. Kasztelan właśnie po to istniał. Aby przywracać radość w tym zapomnianym przez boga miejscu. — Bycie sługą zapchlonego szefa nie jest mnie warte. Podoba mi się to co teraz widzę przed swym pyskiem. Ty i ja, tutaj, razem. U łap całe miasto... To życie, które mnie satysfakcjonuje.
— Gdybym teraz miał wszystko, być może bym się z tobą zgodził. Ale przez to, ile życia spędziłem na samym dole hierarchii społecznej... Wierz mi, że przestało mi już tak zależeć na władzy, na bogactwie. Kiedyś to było całe moje życie, zresztą i dziś miastem rządzi chciwość. Teraz? Teraz wystarczy mi to, z czym wiążę najlepsze wspomnienia. Jesteś jedną z tych rzeczy. Jeśli pod moimi łapami ma być Betonowy Świat, to tylko wtedy, gdy będę u twojego boku. Przestałem dążyć do osiągania czegoś, co i tak stracę i to chyba sprawiło, że się na ciebie otworzyłem. Może powrót do korzeni wcale nie jest taki zły — mówiąc to jednooki, cały czas częstował go ziołem, jednocześnie utrzymując z nim kontakt wzrokowy.
Czuł się... wspaniale, gdy tak to opisywał. To było coś co miło łechtało jego ego. Białozór poddał się, zrozumiał, że nie ma co z nim walczyć. Chciał być u jego boku. Służyć mu i dzielić się trudami życia, a raczej... jego wygodnym obliczem, do którego przywykł przez te księżyce. A podobno pieszczoch nie może nic osiągnąć w Betonowym Świecie, a tu proszę. Był na samym szczycie! Jego wrogowie całowali go po łapach. Był władcą! Niedługo, gdy Entelodon odejdzie z tego świata, to on będzie najbardziej wpływowym kotem!
Gdy tak marzył, oko samotnika cały czas patrzyło na niego, a pysk wyginał się w formie uśmiechu. Również się uśmiechnął. Nie dało się ukryć, że van oczarował go swym głosem, swym uśmiechem, a także tym okiem tak, że podjadał kocimiętkę mimowolnie, skupiając całą swą uwagę na jego pysku. Ah, jakże mu słodził. O tak, z nim u boku... żyłoby się wspaniale. Taki gangster mógłby przysłużyć mu się na różne sposoby.
— Mówisz? — wymruczał, przytulając się do jego boku z rozmarzonym wzrokiem. Powoli czuł jak kocimiętka zaczyna uderzać mu do głowy. — Szkoda, że władza cię nie pociąga... Przy mnie... Byłbyś ponad samego Entelodona. Wiesz... On już jest staaary. Ktoś musi go zastąpić... — Nawinął sobie jego sierść na pazur, bawiąc się nią w ten sposób. — Ma synów, owszem, ale nie mają tego co ojciec. Tak wielkich wpływów. Chwała leci na wredne kanalie co mnie oczerniają, Duma - on jedyny mi bliski, na pewno pomógłby mi zdobyć większe poparcie, a Litość? On boi się kocurów! — zachichotał. — Odrzuca moje zaloty, rozumiesz? Brzydzi się tą samą płcią, co za... co za absurd. I mu matka matkuje, a taki stary już chłop! Haha! Mój miły... — wymruczał. — Mój Azorku... Nie ma cofania się w przeszłość ku hańbie, gdy przyszłość jawi się w tak pięknych barwach.
— Ach, nonsens, Jafarze — Białozór machnął łapą zbywająco. — Mogę wspierać cię w twojej sprawie i patrzeć z tobą znad szczytów, ale to nie jest już dłużej mój cel. Ale ty pewnie nieraz marzyłeś o byciu jeszcze potężniejszym od Entelodona, nieprawdaż? Byłbyś dobrym panem miasta, pewno budziłbyś jeszcze większy strach, niż obecnie. Ha, synowie Entelodona... Zawsze byłem ciekaw, czy są równie dumni, co ich ojciec — przerwał, myśląc nad ostatnim zdaniem czarno-białego kocura. — Skoro tak twierdzisz, nie będę się sprzeczać. Jestem pewny, że dla ciebie przyszłość jawi się w szczególnie pięknych barwach. I może będzie tam miejsce dla mnie.
— Oczywiście. To mój cel — powiedział. — Twa przyszłość... Owszem będzie, będzie bardzo piękna, przecież cię nie wyganiam, Azorku. Jesteś mym druhem, a dziś być może i partnerem... — Posłał mu zalotny uśmiech, coraz bardziej zrelaksowany. — Zasługujesz na wszystko. Wszyściuśeńkooooo! — Ułożył się wygodniej na posłaniu i zaczął się rozciągać, prezentując swój brzuch. Kocimiętka coraz bardziej wpływała na jego postrzeganie świata. Odpływał w kolorowy świat, mówiąc to co ślina na język przyniosła. Na dodatek jego chęć na przytulasy tylko się nasiliła.
— Jestem zaszczycony, że sam Księżniczka tak wysoko mnie ceni — zaśmiał się i zaraz podniósł się od stołu będącego w rzeczywistości wiadrem. — A byłbym jeszcze bardziej zaszczycony, gdybyś przyjął moją skromną propozycję... Jest taki piękny wieczór, czemu mamy siedzieć tu, w środku, zamiast wyjść na świeże powietrze? Po co ci ten Kasztelan, Księżniczko? Chcę pokazać ci piękne miejsce. I romantyczne... Idealne dla nas.
Nadstawił uszy i uśmiechnął się szerzej. Piękne miejsce? Romantyczne? Idealne dla nich? To go zaciekawiło. Podniósł się z gracją na łapy, przejeżdżając kocurowi ogonem pod brodą, chwiejąc się lekko. Ale nie musiał się obawiać, bowiem obok miał kogoś, o kogo mógł się oprzeć.
— Nie wiedziałem, że z ciebie taki rrrromantyk — wymruczał. — Chętnie sprrrawdze czy mówisz prawdę, ty niegrzeczny kocurze. Ty, ty, ty — Pacnął go łapą po nosie, śmiejąc się głupkowato. — Zresztą... Jakby mnie porwali to mnie ocalisz, mój ty wybawicielu... Prawda?
— Jestem pewien, że nawet Duma nie jest takim kokieterem jak ja, Księżniczko — zamruczał jednooki, cierpliwie znosząc pacanie po nosie. — Och, z całą pewnością! O to się nie martw. Jeśli ktoś tylko spróbuje cię dotknąć, to zostanie z niego tylko proch i pył. No dalej, chodźmy — mruknął i poprowadził go w kierunku wyjścia, wymieniając porozumiewawcze spojrzenie ze swoją wierną kompanką, która utłukła popleczników czarno-białego i teraz kryła się w zakamarku budynku. — A kiedy już będziemy na miejscu, padniesz z wrażenia. Mogę ci to obiecać.
Jafar ruszył u jego boku, nieco chwiejnym krokiem. Wodził po nim rozmarzonym wzrokiem, nie zwracając uwagi na otoczenie, więc nie dostrzegł śladów krwi, które plamiły ziemię. Wierzył w końcu, że był przy nim bezpieczny, że w razie czego go ocali i miło spędzą noc. Zresztą... Kto chciałby im przerywać? On był tu panem. Teraz nie miał czasu dla żadnych popychadeł, nie gdy u jego boku szedł taki przystojny kocur.
Zaśmiał się, gdy po raz kolejny potknął się o własne łapy.
— Te drogi są jakieś takie... krzywe. Nie chcesz ponieść mnie na grzbiecieeee uukochanyyyy? — Otarł się o niego.
— Oczywiście, mój drogi. Inaczej jeszcze byś się potknął i rozwalił swoją główkę... Szkoda by było — zaśmiał się krótko i zniżył się tak, by Jafar mógł wejść. — Właź, Księżniczko.
Dumnie starał się wkroczyć po grzbiecie kocura, ale skończyło się tak, że po prostu tam padł jak kłoda. Jakoś nie było mu z tego powodu źle. Mamrotał coś pod nosem wisząc na samotniku, bujając się w rytm jego kroków.
W zasadzie to czuł, że chyba za dużo zjadł tej kocimiętki, bo humor mu coraz bardziej dopisywał. Chichrał się do siebie i mógłby przysiąc, że stał, a jednak szedł. Niesamowite... Pierwszy raz coś takiego widział.
Dopiero, gdy bujanie ustało, przypomniał sobie, że był tu z nim Białozór. Uniósł łeb i rozejrzał się zamroczonym wzrokiem po otoczeniu.
— Jesteśmy?
— W rzeczy samej — miauknął Białozór i pokazał mu swoje skromne włości. Nie był to może lokal najwyższej jakości, ale jak na opuszczone miejsce był całkiem zadbany. Wkroczyli przez szerokie wejście do budynku, a na parterze ukazało im się przytłaczająco puste pomieszczenie. Było tam jeszcze parę stolików pozostawionych przez Wyprostowanych, przeżartych przez robaki krzeseł, a nawet lekko podniszczona kanapa. To, co jednak było najważniejsze, to klatka - a raczej coś na jej wzór - ustawiona wręcz idealnie, by każdy mógł podziwiać tego kto się w niej znajdzie. — Proszę, wejdź do środka. Jest bardzo przestrzenna, będzie ci tu dobrze.
Przyjrzał się klatce, próbując skupić na niej wzrok. To było to całe romantyczne miejsce? Inna speluna? Chociaż było tu ciszej, musiał przyznać, a nawet jakoś zrobiło mu się senno. Nie wiedział jednak czy to dlatego, że bujanie go nieco uspało czy aura tego miejsca tak na niego wpłynęła.
— Ah, rozumiem. Azorku ty mój wspaniały. Nie spodziewałem się, że weźmiesz sobie moje słowa do serca. To zabawa w uratuj księżniczkę? Ha! Ależ z ciebie żartowniś. Takiego cię lubię. Romantyczna noc w nawiedzonym domu! Tego mi było trzeba! — powiedział, wciąż rozglądając się po miejscu z zachwytem.
— Nie gadaj tyle, bo jeszcze ci się język zaplącze — mruknął Białozór. — No, widzisz, nie ma nic lepszego niż miły dreszczyk emocji. A teraz wchodź. — I "pomógł" zniewiaściałemu kocurowi, wpychając go do klatki. — Twoim zadaniem jest czekanie, aż twój wybawiciel przyjdzie, wybudzi cię ze snu swoim pocałunkiem i uwolni z więzienia. A żeby to zrobić, musisz zasnąć. Dobranoc — mówił to wszystko na jednym tchu, prawie jakby nie mógł się doczekać, aż Jafar się zamknie. Dosłownie i w przenośni.
Nie za bardzo rozumiał co się właściwie stało. Wpadł do środka i gdy ledwo stanął na łapach, widział świat zza krat, a Azorek miauczał tak, jakby psy go goniły i zaraz miały użreć go w ogon. Rozejrzał się mimowolnie czy tak, aby rzeczywiście nie jest, ale prócz światełek, które widział tylko on w stanie po zażyciu kocimiętki, nic nie rzuciło mu się w oczy.
— A więc poczekam. Jednak nie biegnij tak w miejscu, bo się zasapiesz, a ja nie widzę tu żadnych psów.
Być może to miejsce też wpływało na kocura, też wiedział, że to nawiedziony dom. Położył się z wdziękiem na ziemi, ale nie mógł jakoś zasnąć. Chichrał się jeszcze dłuższy czas, miaucząc pod nosem jakieś bzdury nim nie odleciał do krainy snów.
***
Rano, gdy się ocknął zauważył, że nie był w domu. Świadomość docierała do niego z trudem, odganiając powoli mgłę wczorajszej nocy. Potarł pysk i rozejrzał się po prętach, które dzieliły mu przestrzeń. Otworzył usta i tak patrzył... patrzył... a potem wszystko do niego dotarło. Przerażenie wypełniło jego oczy, gdy zerwał się na równe łapy i próbował znaleźć drogę wyjścia. Tyle, że nie widział jej. Czyżby złapał go hycel? Ah, tak kończą się nocne wycieczki! Ale na pewno zaraz wróci do swego domostwa, miał wszak obroże, a po niej Wyprostowani orientowali się, że taki kot nie był bezdomny.
— Co to ma znaczyć?! — warknął zły, szukając dużej istoty, która go pojmała.
— Mam nadzieję, że w tej klatce ci wygodnie — rozległ się głos Białozora, który poniósł się echem po dużej, pustej przestrzeni opuszczonego domu. — Nie miałem szerokiego wyboru... Ale ta chyba jest wystarczająca. — I już niedługo za kratami ukazał się pysk rywala, który rozwarł się w lekkim, cynicznym uśmiechu.
Co? Co on tu robił? Co on mówił? O czym on do świętej kocimiętki mówił?! Totalnie go zatkało. Nie... To niemożliwe. Nie mógł tego zrobić! Gdzie była jego ochrona?! Mieli go przecież pilnować w Kasztelanie! Sam tu przyszedł? A może go zaniósł? Na języku czuł ledwo zauważalny posmak minionej nocy. Jak do tego doszło?! Był pewien, że ten się zmienił, a on... A on wbił mu pazury w plecy! Zatkało go. Totalnie zatkało. Nie wiedział co powiedzieć. Jedynie gapił się z otwartym pyskiem w kocura, a jego pazury aż zaczęły go świerzbić od ogarniającego go żalu i gniewu.
— Ty... Ty... — ciężko mu było wykrzesać z siebie jakiekolwiek słowa, bowiem drżał z ogarniającej go wściekłości. — Natychmiast mnie wypuść! Wiesz kim ja jestem? Nie masz prawa mnie przetrzymywać w tych... koszmarnych warunkach! Jak śmiałeś w ogóle to zrobić?! Jak...?! — Walnął w pręty swojego więzienia, jednakże nawet jego łapa nie była zdolna wydostać się na zewnątrz, by zadrapać tego drania po tej jego paskudnej mordzie.
— Czyżbyś tak szybko przestał mnie kochać? — zacmokał van. — A jeszcze tamtego wieczoru wyznawałeś mi miłość. Ktoś tu jest bardzo niezdecydowany. — Usiadł tak, by patrzeć z góry na tkwiącego w klatce Jafara. — Kim jesteś? Obawiam się, że teraz już nikim. Twoje koty zobaczą, że ich pan był na tyle słaby, że nie był w stanie wygrać z jakimś przybłędą, a wtedy przyłączą się do mnie. Wiesz, jak jest... Władza jest przemijalna, a w mieście każdy jest lojalny tylko sobie. Skądś to pamiętam... Ach, no tak! Mówiłem to tobie. Ostrzegałem cię tyle razy, Księżniczko, a ty byłeś tak durny, że nie domyśliłeś się, co planuję. Żałosne, nawet jak na kogoś takiego jak ty.
— Sądziłem, że przejrzałeś na oczy! Tyle czasu minęło, a ty wciąż niczym kocię rozpamiętujesz dawne urazy! — zasyczał na niego. Był w szoku. Nie potrafił uwierzyć, że aż tak stracił czujność. Owszem, Bastet przestrzegała go przed tymi amorami, ale wiedział lepiej. Naprawdę wierzył w to, że w końcu się ogarnął i postanowił mu się poddać! Był tak długo cicho, nie wychylał się i te wczorajsze słowa... Aghh! — Nie możesz mi tego zrobić! Byłem tak blisko osiągnięcia szczytu! Jak już musisz ukraść co nie twoje to mnie zabij! Zabij! Daj mi umrzeć z godnością i w chwale w walce, nie bez niej w nędzy! — Zaczął szarpać za pręty. To było najgorsze co mogło go spotkać! Jego bogactwo, jego sława! Wszystko przepadło przez te piękne oko, które go zauroczyło. Położył po sobie uszy, bowiem powoli dochodziła do niego prawda. Przegrał. To... to niemożliwe. Niemożliwe.
Teraz uśmiech na pysku Białozora rozszerzył się. Kocur zaczął się śmiać, głośno i przeraźliwie, ukazując swoją prawdziwą stronę - sadystyczną i wcale nie lepszą od tej Jafara.
— Naprawdę sądziłeś, że po tym wszystkim, co mi zrobiłeś, po tym, co mi odebrałeś, tak po prostu ci wybaczę? I jeszcze przyjdę do ciebie z podkulonym ogonkiem? Jesteś naiwny, naiwny i durny. Zawsze byłeś. Te twoje... sentymentalne zamiłowanie do niezobowiązujących romansów i przekonanie o własnej nieomylności. Zawsze mnie irytowało. Powinienem zarżnąć cię od razu, ale oszczędzę ci tej przyjemności. Będziesz żyć, Księżniczko, żeby każdy widział twój upadek. O, tak. Będą podziwiać to, jak marniejesz w tej klatce, jak widzisz, jak wszystko, co zbudowałeś, wali się na twoich oczach. Wyobraź sobie minę tej twojej ukochanej Czaszki, gdy dowie się, że jej kochaś wpadł przez swoją własną głupotę. Ha! Znienawidzi cię.
— Nie! Nie zamierzam być twym żywym trofeum! To nie przysporzy ci sojuszników! Gdy tylko Duma się dowie rzuci mi się na ratunek. Nie chcesz wojny z synami Entelodona. Głupiec może stary, ale żywy. Ma ze mną sojusz. Zniszczy cię i mnie uwolni, a Bastet... Ona nie jest taka! Nie znasz jej. Gdybym tonął w najgorszym bagnie, ta nie porzuciłaby mnie nigdy. A tym bardziej nie przyłączy się do ciebie. Nie zrobi mi tego... — powiedział, siląc się, aby brzmieć groźnie i pewnie, chociaż wewnętrznie zżerał go strach, że wszyscy ujrzą jego hańbę. To dopiero byłby wstyd! Musiał się jakoś stąd wydostać. Musiał. Nim Azor zrobi z niego przedstawienie na całe miasto! — Słuchaj... Dogadajmy się — spróbował podejść do sprawy dyplomatycznie, chociaż drgała mu już żyłka na czole na samą myśl, by pójść na ustępstwa dla zachowania honoru.
— Jafar, litości... — Białozór spojrzał na niego z politowaniem, jak na dziecko, które próbuje przekonać dorosłego, że walczy jak najpotężniejszy samotnik w mieście. — Nie żyjesz w Betonowym Świecie od wczoraj. Myślisz, że komukolwiek na tobie zależy? Porzucą cię, bo nie jesteś dłużej wartościowy. Byłeś zbyt słaby, by się przede mną obronić. Skąd pewność, że Entelodon byłby w stanie poświęcić swoje koty, by ciebie ratować? By ratować żałosnego piecucha, który sam dał się zamknąć w klatce? A nawet jeśli miałbym walczyć z Dumą i całą resztą... Nie boję się tego. Nie jestem tchórzem jak ty, Jafar. Nie zastraszysz mnie. Jeśli ktoś będzie próbował cię odbić, będę szybszy i zabiję cię, nim zdążą to zrobić. I nawet, jeśli umrę, będę świadomy, że odebrałem ci wszystko, co powinienem był odebrać ci już dawno temu — zaśmiał się gardłowo. — Księżniczko, przez własną głupotę i zamiłowanie do patologicznych romansów zaprzepaściłeś cały swój majątek i wszystkie bliskie osoby. Myślisz, że Bastet wybaczyłaby ci to, że samolubnie zniszczyłeś życie jej i swoim bachorom? Obawiam się, że starania twojej małej zjawy nic ci już nie dadzą. Jeśli będzie próbowała cię uwolnić, zabiję ją i wasze dzieci. — Gdy usłyszał część o "dogadywaniu się", omal nie wyplułby swoich płuc, tak zaczął się śmiać. — Mam się dogadać? Z tobą? Nagle zebrało ci się na zbijanie interesów, gdy wcześniej nie chciałeś mnie słuchać? Nie. Zgnijesz tu i całe miasto zobaczy, jak w rzeczywistości prezentuje się "potęga" ich pana.
Zaczął krążyć niespokojnie wokół krat. Nie, nie, nie... To nie tak miało być! To wszystko... brzmiało jak zły sen, nieśmieszny żart!
— Azor! — wypluł z siebie wręcz rozkazująco. Chciał nim potrząsnąć, obić mordę, a potem jeszcze ją urwać, by tylko zmazać z jego pyska ten uśmieszek. — Tylko ich tknij... Tylko spróbuj, a nie żyjesz! Słyszysz?! Nie żyjesz! Powinieneś lepiej operować słowem. Myślisz, że co? Wszyscy przyjdą do ciebie, a ty będziesz od razu opływał w bogactwo? Mylisz się. Ja tworzyłem specyfiki, które potem światowe giganty rozprowadzali po Betonowym Świecie. Nikt nie zna receptur. Z tą swoją "władzą", to jedyne co ci przyjdzie to handel kocimiętką. Nie wspominając, że połowa twoich klientów umrze, bo nie weźmie odpowiedniej mieszanki, do której przywykli, bo jej nie będziesz miał na stanie. Ja tak czy siak tu jestem górą. Bez mej wiedzy o ziołach jesteś tylko kolejnym gangsterem, nie mającym nic do zaoferowania, tfu! — Splunął na niego, lecz oczywiście flegma zatrzymała się na siatce.
— Obawiam się, że zamknięty w klatce niewiele możesz zrobić z tymi swoimi mieszankami, Księżniczko. Z pewnością mam do zaoferowania więcej, niż kot, który siedzi zamknięty w czterech ścianach. Mieszanki ziołowe to nie jedyne, za co większość samotników oddałoby duszę. Wystarczy siła, autorytet, arsenał dobrze wyszkolonych i doinformowanych gangsterów, których wiedza jest na wagę złota. I rzecz jasna, piękne młode kotki, mnóstwo jedzenia i schronienie. To wszystko jestem w stanie zapewnić moim kotom. Myślisz, że opowiedzą się po kimś, kto siedzi i ryczy w klatce nad utraconym życiem? Pokazałeś im słabość, a ja wystawię ją na światło dzienne, by każdy mógł widzieć, że jestem od ciebie silniejszy, że trzymanie się ze mną da im więcej. A jeśli to nie wystarczy, znajdę tysiąc innych sposobów. O to nie musisz się martwić, Księżniczko.
— Ty... TY mysi móżdżku! Ja ci właśnie powiedziałem, że przez twoją głupotę, umrą koty! A ty dalej zadzierasz nosa! I ha! Już widzę skąd to wszystko bierzesz. Ta twoja speluna nie pachnie żarciem za grosz! — mówił dalej w złości, dygocząc już od tego wszystkiego.
— Tak, wylewaj na mnie swoje żale, bo nie potrafisz zaakceptować, że sam sprowadziłeś na siebie ten los. Czemu mnie to w ogóle dziwi? Zawsze taki byłeś. Obwiniałeś za swoje błędy innych... Widziałeś problem we wszystkich, tylko nie w sobie — prychnął kocur. — Mam wśród swoich popleczników trochę pieszczochów. Wyprostowani potrafią robić naprawdę niezłe żarcie, Księżniczko. Powinieneś to wiedzieć. I od kiedy ty się przejmujesz życiem kogokolwiek innego, niż samego siebie? Nagle zrobiłeś się miłującym swoich poddanych panem? Nie obchodzi cię ich życie, przyznaj. Ani trochę. Zależy ci tylko na twoim własnym majątku.
Zasyczał na niego wrogo, bo miał rację. Nie obchodzili go. Ich śmierć to nie był jego problem. Chodziło o jego władze, wolność i majątek, który dzięki nim posiadał. Nie mógł uwierzyć, że kocur chciał to wszystko zniszczyć, jego wspaniałe imperium, dla stworzenia czegoś tak przyziemnego, co przypominało to co tworzył przez te księżyce Entelodon.
Nie odpowiedział mu, ponieważ szkoda było się kłócić z tym pacanem. Jednakże musiał coś zrobić, musiał! Ale co? Nie zniży się przecież do błagań. Pff, nie. To nie było w jego stylu. Jednakże to, że był postawiony pod ścianą, bez żadnych perspektyw go przerażała.
— I co? Będziesz mnie tak tu po prostu trzymał? Bawi cię to? — ugryzł się w język, no oczywiście, że go to bawiło. Nie musiał pytać. — Wypuść mnie. Nie jestem twoim pieszczochem na utrzymaniu! Jak nie koty, to moja niewolnica zacznie mnie szukać. Rozumiesz?!
— Tak. Twój spektakularny upadek, który będą mogli podziwiać wszyscy samotnicy — odparł kocur. — Twoja Wyprostowana? Raczej wątpię, że zna koci język na tyle, by dowiedzieć się, gdzie jesteś. A może kupi sobie kolejnego kota, hm?
— Jak to kupi?! Czy tu uważasz, że byłem jakąś tam rzeczą?! To ja nią władałem, ja! — Coraz szybciej zaczął krążyć po swojej celi. — Nie zgadzam się na żadne podziwianie mej osoby! Nie możesz mi tego zrobić! — wręcz wypiszczał. — To cios poniżej pasa, tak się nie godzi! Rozejdźmy się i zapomnijmy o tej sprawie, to najlepsze wyjście! — zaczął powoli panikować, że ten spełni swoje groźby.
Świat nie mógł go zobaczyć w tym stanie! Będzie pośmiewiskiem! Już nigdy nie zdobędzie szacunku na dzielnicy. Nie chciał też umrzeć w ten sposób! Nie przejdzie do legendy. Jego życie będzie jednym wielkim żartem opowiadanym przez miastowe koty. Bał się tego. Tego poniżenia, które go czekało.
— A raczej chciałeś, by inni tak myśleli — poprawił go jednooki samotnik. — To nie ty tu wydajesz rozkazy, Księżniczko. Więc twoje żałosne krzyki na nic się nie zdadzą.
Wrzasnął z frustracji, bo tylko na tyle było go stać. Odsunął się w ciemny kąt i tam ułożył się na zimnej i niewygodnej ziemi, obrażając się na kocura. Nie chciał już z nim rozmawiać. Jego świat właśnie runął. Nie miał już nic. Był nikim. Jego rodzina była zagrożona, a niedługo całe miasto będzie się z niego śmiało. Zwinął się w kłębek, czując jak bezsilność go coraz bardziej ogarnia, jak wyciska mu niechciane łzy z oczu, które skrył przed światem we własnych łapach.
Białozór parsknął, kręcąc głową z niedowierzania.
— No proszę, i to ma być ten wielki pan miasta, z którym sojusz zawarł sam Entelodon? Szczyt komedii.
Płonął. Płonął i nie był w stanie tego pożaru ugasić. Był skończony.
SKOŃCZONY.
Niezłe dramy w tym opowiadaniu. Lubię takie toxic yaoi.
OdpowiedzUsuń