Skrzywiła się, kiedy Piórolotek zaczął narzekać na jej próbę zjedzenia "świętego drzewa", jednak mało się to liczyło po chwili, ponieważ o tym zapomniała, kiedy ten skończył zdanie.
— Patyczki? Umiem szukać patyczków. Kawcze Serce wiecznie powtarza, że zbieram futrem każdy liść i każdy kamyk, więc patyki... poczekaj... — mruknęła, wyginając się, jakby chciała przylizać sobie sierść na barku. Zamiast tego jednak szperała w kosmykach zębami, aż natrafiła na wetknięty między nie, chropowaty przedmiot. Pochwyciła go i upuściła przed kocurem, z uśmiechem od ucha do ucha. Kocur spojrzał najpierw na niego, potem na kotkę, z powrotem na niego, z wymalowanym na twarzy zdziwieniem. Może lękiem?
— Doceniam chęci, ale to wygląda mi na... żuka — powiedział wolno, bacznie przyglądając się stworzeniu, jak gdyby to co najmniej miało lada chwila wybuchnąć. Zamiast tego przeszło kocięcy krok i wzbiło się w powietrze, odlatując i znikając w zaroślach obozu. Piórolotkowa Łapa raz jeszcze popatrzył na czekoladową dziwnie, ale Kazarka wzruszyła jedynie ramionami.
— Mógł być elementem twojego boru. Co to za las bez owadów? — zapytała, figlarnie przewracając oczami. Przecież wystarczy pomyśleć, zamiast patrzyć się na nią jak sroka na świecidełko. — Chociaż w takim razie to twojemu lasowi przydałyby się też liście, grzyby, ptaki, z dwie dżdżownice... A ty tylko o patykach...
— To... — Kocur był już lekko zdezorientowany. — Chcesz ze mną go budować?
— CHCĘ! — wrzasnęła bez namysłu, tak samo szybko rzucając się w gąszcz. — Znajdę patyki! Ty szukaj tych sumów, sumaków! — miauknęła jeszcze, zanim zatopiła się w podszyciu, na misji poszukiwania patyków.
***
pora opadających liści
Las zdawał się być na krótki moment spokojnym miejscem. Kazarkowa Łapa przyglądała się chudej topoli, która lekko kołysała się w lewo i prawo, wraz z harmonijnym szelestem jej buro-brązowych liści. Wkrótce jednak pień zaczął się uginać pod naciskiem dmuchającego z każdą kolejną minutą mocniej wichru. Jego siła zaczęła zrywać okrywę drzewa, posyłając w niebo dziesiątki liści, z czego parę z nich nie uniknęło spotkania z pyskiem Kazarki. Zdjęła je z niego z grymasem.
— Musimy trenować w taką pogodę? — zapytała z wyczuwalną dozą niechęci w głosie, której jednak albo Księżycowy Blask nie wyczuła, albo ją zupełnie zignorowała, przyzwyczajona już do tego, że Kazarkowa Łapa lubiła sobie czasem ponarzekać. To na ptaki, że za szybkie, to na wodę, że za zimna, a to na pogodę, że za szara i brzydka. Fakt, kotka była naprawdę pozytywna, ale nie widziała wcale niczego złego w krótkim podzieleniu się swoją już nie tak pozytywną opinią i pójściem dalej. Widząc, że niebieska wojowniczka ani nie drgnęła uchem na jej jęk, z westchnięciem podążyła za nią. Cóż innego jej zostało?
— Zanim pora nagich drzew nadejdzie, musisz nauczyć się pływać. Nie ukrywajmy tego, Kazarko – w wodzie zachowujesz się bardziej jak burzak niż nocniak — parsknęła Księżyc, na co jej podopieczna natychmiast odburknęła:
— Kawcze Serce mówiła, że mam po prostu ciężkie kości — powiedziała z wyrzutem. Dobrze wiedziała, że pływanie nie szło jej najlepiej. A w Klanie Nocy wojownik, który nie potrafił pływać nie był wojownikiem, od tego zacznijmy, a co dopiero dobrym. Czy Kazarce zależało na tym, by być najlepszą? Niespecjalnie. Ale kiedy patrzyła na swoje koleżanki i kolegów, którzy w rzece pląsali jak gdyby nie byli kotami, a rybami, czuła zazdrość. Może nawet i lekki niepokój, że nigdy do nich nie doskoczy.
— Kawcze Serce mówi dużo rzeczy. A ciężkie kości to żadna wymówka. Wskakuj — mruknęła Księżycowy Blask, wskazując pazurem spokojny potok. Szylkretowa nawet nie zauważyła, kiedy się tu znalazły. Przez chwilę kontemplowała, czy naprawdę to wszystko będzie warte wskoczenia do lodowatego zbiornika. Woda była ciemna i niezachęcająca; Kazarce zdawało się, jakby ona sama mówiła jej, że nie chce, by ktokolwiek do niej wchodził. Poczuła jednak już za sobą lekkie popchnięcie Księżyca i odetchnęła zrezygnowała. Początkowo zamoczyła w wodzie same palce, jednak szybko wchodziła głębiej, po brzuch, po pierś. Zatrzęsła się, czując otaczający ją mróz.
— Broda do góry, chyba że masz skrzela. I głębiej, głębiej proszę wchodzić! Nie będziesz pływać, jeśli twoje łapy zawsze będą trzymały się dna.
— Łatwo ci mówić!
Słowa mentorki nie były motywujące, lecz prawdziwe. Kotka podniosła łeb i odbiła się od twardego mułu, by popłynąć dalej, w głąb rzeki, która była dziwnie spokojna. Nie, żeby Kazarkowa Łapa miała na to marudzić. Zawisnęła w toni, powtarzając w głowie liczby, by pamiętać o równym poruszaniu wszystkimi kończynami. Raz, dwa, raz, dwa, raz, dwa... Poczuła drganie wody, mówiące o tym, że za nią weszła Księżycowy Blask.
— Brr... Zimna. No cóż, trzeba się hartować na porę nagich drzew. Przywykłaś?
— Tak mi się wydaje — wymruczała Kazarka.
— Więc za mną! — kocica wystartowała z miejsca jak makrela, zmuszając swoją uczennicę do niezdarnego pomknięcia... no właśnie, za nią.
Ku jej własnemu zaskoczeniu, nie topiła się, jak to zwykle jej przychodziło. Właściwie, nie miała nawet za wiele czasu, by o tym myśleć, ponieważ wizja uciekającej jej mentorki i pozostania samej w głębinie była zbyt przerażająca. Łapa za łapą odpychała się, nie raz lądując z nosem czy oczami zalanymi wodą, ale nadal brnęła przed siebie. "Czekaj!", próbowała krzyczeć, ale była pewna, że w gonitwie Księżycowy Blask nawet by jej nie usłyszała. Kocica płynęła daleko przed nią, zdecydowanie z większą gracją, dostojnością i wprawą, ale dla Kazarki liczyło się jedynie to, że poruszała się do przodu, nie tonąc po drodze. Wkrótce nawet i jej grube, pełne siły kości okazały się nie być wcale taką przeszkodą.
Doganiała ją. Wprawdzie nie była pewna, czy to ona była taka szybka, czy może powoli męcząca się wojowniczka powoli zwalniała, ale niezmiennie, przyniosło jej to głód dla ducha rywalizacji. Jeśli ją wyprzedzi, ta już nie będzie mogła powiedzieć że w wodzie jest, be, burzakiem. Zdeterminowana Kazarka wykrzesała z siebie tyle siły, ile tylko mogła, w prędsze ruchy łap i smuklejszą sylwetkę, by pokonywać opór wody. Kotka już mogłaby podgryzać końcówkę jej ogona, gdy...
Plusk! Nagle Księżycowy Blask odwróciła się, by łapami siarczyście uderzyć o dotąd w miarę spokojnę taflę, wzburzając falę, przed którą czekoladowa nie miała jak uciec. Spanikowana poddała się rzece. Gdy wojowniczka śmiała się, zadowolona ze swojego figla, Kazarkowa Łapa właśnie łapała głośno hausty powietrza, wynurzając się z topieli. Chciała coś powiedzieć Księżyc, i to sporo, ale była na to zbyt zmęczona. Dobiła do kamienia przy brzegu, na który się wdrapała i na którym położyła się plackiem, dysząc. Widząc to, niebieska również wyszła z wody i wskoczyła na skałę, otrzepując się z wody, czego Kazarka nie zdążyła zrobić. Patrzyła na stojącą przed nią kocicę z dołu.
— Widzisz! Praktyka czyni mistrza! — potargała mokre pasma sierści na głowie szylkretki. Usiadła przy niej, przyglądając się i nie mogąc także powstrzymać delikatnego śmiechu. — Widzisz, że nie jest tak źle? Parę lekcji i drugich takich plusków, a nawet nie zauważysz, kiedy będziesz śmigać z jednego brzegu do drugiego brzegu w uderzenie...
Gdzieś po piątym słowie już uczennica przestała jej słuchać. Patrzyła się tylko na jej rozluźniające się łapy i sylwetkę. Teraz... Teraz jest dobry moment. Nagle, kiedy ta jeszcze coś mówiła, zdecydowanie bardzo ważnego, o rzece, pływaniu i jej beztalenciu bez ostrzeżenia Kazarkowa Łapa wystrzeliła łapami przed siebie, spychając ze śliskiego kamienia piszczącą jak kocię wojowniczkę. Kotka słyszała tylko, jak Księżycowy Blask w wściekłym amoku woła jej imię, obiecując sprzątanie legowiska Trzcinowej Sadzawki przez następny księżyc i wymienianie mchu w jej osobistym posłaniu. Z łagodnym uśmiechem obserwowała, jak kotka spływa w dół rzeki, aż i to przestało ją interesować i umościła się wygodnie na twardym podłożu. W myślach odliczała sekundy, aż mentorka nie przybiegnie, aby ją okrzyczeć za durne i ryzykowne działanie. Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem...
***
Wiatr śpiewał im złowrogą pieśń, gdy podążali brzegiem morza, szukając wzrokiem zdobyczy. Latało tam wprawdzie parę mew, ale to wymagało umiejętności i cierpliwości do upolowania jednej. Żadnego z tych dwóch kryteriów Kazarkowa Łapa nie spełniała. Obserwowała jednak wygłodniałym wzrokiem skrzydlate, marząc tylko o wgryzieniu się w jednego. Nawet pomimo, że jeszcze parę księżyców temu nienawidziła i odmawiała spożycia każdego ptaka. Teraz nie miało to dla niej tak dużego znaczenia. Długi czas minął od czasu, kiedy zjadła zdobycz, która by ją całkiem nasyciła – nie była jednak jedyna, każdy w Klanie Nocy (i przypuszczała, że i poza jego granicami) przymierał głodem.
— Gdyby tylko wpadła mi w łapy... och, Klanie Gwiazdy... — wyszeptała swoje myśli, nie zdając sobie nawet z tego sprawy.
— Chcesz spróbować ze mną? — zapytał Piórolotkowy Trzepot, na co zamrugała zdziwiona, aż nie zrozumiała, że powiedziała tamtą rzecz na głos. Zrumieniała z lekkiego wstydu (w końcu w tej grobowej ciszy każdy musiał usłyszeć jej marzenia), ale kocur nie musiał pytać się jej dwa razy.
— Pewnie — mruknęła, po czym dopiero dotarło do niej, że właściwie w polowaniu na ptaki też jej nie idzie najlepiej. Point jednak już się skradał do zwierzyny, a dokładniej do jednej ze śmieszek leżącej na ośnieżonym piasku. — Mogę pójść od tyłu i ją zagonić — zaproponowała, nie widząc lepszego pomysłu na jej przydatność.
— Dobrze — zgodził się Piórolotek, przytakując także głową. — Tylko cicho.
— Na mnie możesz polegać — wyszeptała śmiele i poczęła, stawiając wolno kroki otaczać nieświadomą niczego śmieszkę. Zwracała uwagę na to, by ostrożnie kłaść na śniegu swoje masywne, zwykle głośne łapy. Mewa była jednak w jej własnym świecie.
Pewna siebie Kazarkowa Łapa podchodziła bliżej. Znajdowała się już po przeciwległej stronie wojownika, zniżając swoje ciało do łowieckiej pozycji, gdy zaszurała pazurem. Ptak natychmiast, jakby wybudzony z drzemki otworzył ślepia i wzbił się w powietrze. Piórolotkowy Trzepot próbował dobiec i doskoczyć do śmieszki, jednak ta tylko zaśmiała się mu prosto w pysk, odlatując o kolejną odległość drzewa od nich, za czym podążyły inne w okolicy. Kazarkowa Łapa czuła się głupio, szczególnie, że obserwowali to z góry Pchli Nos i Spieniony Nurt. Była przekonana, że wojownicy śmieją się z niej, nawet jeśli nie otwarcie, to chociażby w duszy. Usiadła na śniegu i pokręciła głową.
— Ugh, ty mysi bobku! — fuknęła w stronę samej siebie, uważając, że powiedziała to o wiele ciszej niż w rzeczywistości.
<Piórolotkowy Trzepocie?>
[1596 słów; nauka pływania]
[przyznano 32% + 5%]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz