Widziała, jak coś porusza się pomiędzy więdnącymi wrzosami. Patykowata, ciemna sylwetka zeskoczyła z drogi grzmotu, zagłębiając się w terytorium Klanu Burzy. Nastroszyła futro, zaniepokojona – ale i zaciekawiona. Intruz? Ktoś, kogo… Kogo miałaby szansę przegonić? Skrzywdzić? Na jej pysk wstąpił krzywy uśmiech. Upewniłaby się, że nieznajomy już łapy tu nie postawi.
Postać przez ułamek sekundy wydała się jej znajoma, jednak ona już nie myślała. Przypadła do ziemi, skradając się bezszelestnie; na coś w końcu przydadzą się jej te księżyce treningu. Po paru uderzeniach serca, gdy jej ofiara wciąż była nieświadoma obecności wojowniczki, wyskoczyła do przodu i powaliła ją na ziemię, przytrzymując za barki. Już miała obnażać zęby, już miała zaciskać je na cudzym gardle…
Stanęła jednak pyskiem w pysk z Pacynką.
Mordka siostry była równie zaskoczona, co jej. Powoli zsunęła się z ciała samotniczki, czując falę napływających emocji. Nie umiała ich nazwać – ale tak dawno siostrzyczki nie widziała, tak dawno z nią nie rozmawiała… A wcale się nie zmieniła. W oczach kotki nadal widniał entuzjazm i nierozważność, która zawsze jej towarzyszyła.
— Pacynko?
Buraska zamrugała, czym prędzej stając na łapy.
— Ballado! — jej głos poniósł się po polanie. Jak dawno nie słyszała tego imienia... — Ballado! Nie wierzę, to naprawdę ty?
Pokiwała powoli głową. Kąciki jej pyska uniosły się w uśmiechu.
— Tak — odmiauknęła. Jej ogon podrygiwał nerwowo. — Oh, Pacynko. Spadłaś mi z nieba jak dar od ciotki.
Na granicy spędziły jeszcze trochę czasu. Słońce chowało się za chmurami, a mgła ponownie zaczęła otulać drzewa i wody w oddali.
— Wieleni Szlak? — powtórzyła za nią Pacynka, z grymasem na pyszczku. — Dziwne.
Pokiwała głową. Miała rację – nawet po tylu księżycach nie polubiła swojego imienia. Ani żadnej jego formy. Momenty, w których Słońce nazywał ją “Wieleną” nie budziły w niej żadnego pozytywnego uczucia, nawet, gdyby się postarała.
— Ale, do rzeczy. Czego potrzebujesz?
Chytra iskierka zabłysnęła w jej oczach.
Pochyliła się do przodu. Opowiedziała siostrze o swoich ówczesnych sukcesach; teraz przyszła pora na ich wspólny.
— Znajdę kolejną ofiarę — szepnęła z uśmiechem. — A ty pomożesz mi w pozbyciu się jej.
Jakiś czas temu...
tw - krew, śmierć
Mimo wczesnej pory, niebo pozostawało splamione szarością. Poranna mgła jeszcze nie zdążyła opaść, a do obozu powrócił już pierwszy patrol graniczny i parę grup łowieckich.
Kręciła się w bezpiecznej odległości od wrzosowiska. Nadszedł dzień, w którym miała przyprowadzić Pacynce swoją kolejną ofiarę – i, za razem, podarować duszę zmarłego ciotce. Symbolicznie. Tego Marionetka przecież chciała, prawda? Chaosu? Obiecała, że do szczytowania słońca znajdzie kogoś. Nie starała się o żadnego konkretnego klanowicza; wolała działać w tej kwestii spontanicznie. Nawet, gdyby wmawiała sobie inaczej, koty były nieprzewidywalne. Kto wie, który z nich znajdzie się w złym miejscu o złej porze?
— Przyprowadzę ci kogoś.
Wąsy Pacynki zadrżały.
— Kogo?
Uśmiechnęła się lekko. Schyliła nieco głowę, przybliżając pysk do ucha siostry.
— Ktoś się znajdzie — szepnęła. — W Klanie Burzy jest wiele nierozważnych kotów. Ktoś na pewno da się przekonać.
Tego dowiedziała się jeszcze na długo przed szczytowaniem słońca. Dwójka kotów, niewinnych, nieświadomych. Natknęła się na nich niedaleko drogi grzmotu; był to starszy, czarno-popielaty kocur i młodsza, szylkretowa kocica. Ją rozpoznawała jako Rozkwitającą Szantę, matkę tego dziwnego uczniaka, z którym raz po raz rozmawiała.
Przybrała najbardziej przyjazny wyraz pyska, jaki umiała, i wyszła im naprzeciw. Żadne z nich nie wydało się zaalarmowane – starała się nie chować po krzewach i trawach, więc zapewne widzieli ją już z daleka. Jedynie Szanta wyglądała nieco niemrawo, chociaż miała podejrzenie, że karmicielka po prostu jej nie lubiła.
— Miło Cię widzieć, Wieleni Szlaku — zaświergotał nieco ochrypłym głosem kocur. Kozi Przesmyk, a przynajmniej tak się jej wydawało.
Uśmiechnęła się lekko.
— Mi również.
Przystanęła, przyglądając się im na moment. Liczyła na pojedynczego kota, ale… Podstarzały wojownik i wieczna karmicielka nie wyglądali, jakby mieli sprawiać jej problemy.
— Słyszałam wczoraj, że w okolicy upadłego potwora kręci się dość dużo zwierzyny — miauknęła, skinąwszy łbem w tamtą stronę. — Chcecie do mnie dołączyć?
Wstrzymała oddech. To była w zasadzie jej jedyna szansa; jeśli się nie zgodzą, musiałaby znaleźć kogoś innego, innego dnia…
— Właściwie — wtrąciła Szanta — to właśnie w tamtym kierunku zmierzaliśmy.
Biała, stalowa struktura ukazała się im po niedługim czasie. Otaczająca ją zieleń przerzedziła się, a krzewy straciły większość swoich liści; jednak z tyłu, przy terenach Klanu Wilka, mieszanka drzew liściastych i iglastych stanowiła gęstą okrywę – a zarazem kryjówkę dla Pacynki.
Zawęszyła. Karmicielka, zamieniwszy parę słów z Kozim Przesmykiem, zagłębiła się w pas drzew. Wieleni Szlak zastrzygła uszami. Po co?
— Długo zamierzacie zostać? — zagadnęła, oglądając się za wojownikiem.
Jej wąsy zadrżały. Z góry, spomiędzy igieł dobiegł szelest; wiedziała, że para brązowych oczu obserwuje ich uważnie. Czekając. Dyskretnie podniosła wzrok, próbując dojrzeć, na której z sosen kryje się jej siostra.
— Nie jestem pewien, Rozkwitająca Szanta mówiła jedynie, że chce rozprostować łapy — odpowiedział, rozglądając się za zwierzyną. — Nie dziwię się jej. Czemu pytasz?
Usłyszała kolejny szelest. Tym razem dochodził on z jednego, konkretnego drzewa, w które wbiła spojrzenie, przechodząc obok kocura i stając parę lisich ogonów dalej.
— Na pewno pamiętasz ostatnie… Sytuacje z samotnikami. I nie tylko. Nie chciałabym, aby wam się coś stało.
Zdążyła wyłapać, jak ciemna sylwetka niemal bezszelestnie zsuwa się po pniu drzewa. Na jej pysk wstąpił krzywy uśmiech.
— Jaki dostanę znak?
Znaku nie było. Wojowniczka zamyśliła się na moment.
— Będziesz wiedzieć. Ufam, że… Że znajdziesz właściwą chwilę.
Chwila nadeszła. Nie minęło nawet parę uderzeń serca, nim Pacynka wystrzeliła z otaczających ich krzewów. Buro-biała smuga dopadła do Koziego Przesmyku, wskakując na jego grzbiet od tyłu. Rozległ się pojedynczy krzyk, odgłosy szarpaniny, a później huk i trzask; zobaczyła jedynie sylwetkę siostry pochylającą się nad – już martwym, jak mniemała – ciałem wojownika.
Nie marnowała czasu, słysząc odgłos łap uderzających o podłoże; Szanta, usłyszawszy zapewne harmider, wracała biegiem. Nie wiedziała jednak, że zmierza prosto w pułapkę. W momencie, gdy jej szylkretowa sylwetka wypadła na polanę, łapy wojowniczki przewróciły ją na bok. Przekoziołkowały kawałek w uścisku. Pazury Wieleny wbijały się w barki karmicielki, przyszpilając ją do ziemi. Obnażyła zęby w grymasie. Łapy starszej poruszały się nieskoordynowanie, nie próbując odpychać wojowniczki, bardziej skupiając się na bronieniu własnego brzucha. Dziwne, pomyślała, sięgając gardła kocicy. Wtedy nie miało to dla niej żadnego sensu. Szanta szarpała się i szarpała, końcowo celując tylnymi łapami w brzuch wojowniczki; pazury zaplątały się w pstrokatą sierść, która chwilę później zabarwiła się kropelkami krwi. Syknęła, przenosząc więcej ciężaru na kocicę. Zapchlona królowa. Dopiero, gdy Pacynka dopadła do jej boku, i przytrzymała szylkretową w miejscu, wojowniczce udało się zacisnąć szczęki na pstrokatym gardle.
Ciało Rozkwitającej Szanty zwiotczało. Puściła je po chwili, cofając się do tyłu i łapiąc oddech. Zrobiła to. Kolejna ofiara, a nawet ofiary, skreślone z listy – kolejne dusze podarowane ciotce na rzecz chaosu.
— Dobra robota — szepnęła do Pacynki, podnosząc na nią wzrok.
Oblizała wargi. Na języku rozpłynął się metaliczny posmak krwi; potarła pysk łapą. Pozostała na niej smuga czerwieni. Siostra przysunęła się do niej, susem przeskakując leżącego bezwładnie trupa i przyciskając do niej swój policzek.
— Musimy się pośpieszyć.
Obserwowała, jak bura układa ciało Koziego Przesmyku na drodze grzmotu. Wyglądał, jak gdyby spał – pomijając strugi krwi, zasychające na jego futrze. Jego głowa spoczęła na ciemnej powierzchni, nienaturalnie wygięta. Kto by się spodziewał, że to uderzenie głową o skałę, a nie zęby Pacynki, go wykończy.
Pociągnęła za sobą Szantę. Ciężka, szylkretowa sierść otarła się najpierw o asfalt, a później powoli zamoczyła w wodzie. Strumyk, przebiegający pod mostem, pomiędzy terytoriami klanów, posłużył jej jako sposób na pozbycie się dowodów. Najpierw starannie wyciągnęła strzępki własnego futra spod pazurów karmicielki, wręcz paranoicznie sprawdzając każdy po kolei, a później zbliżyła się do brzegu. Wraz z wartką tonią przypłynęły do niej wspomnienia z ostatniej, podobnej sytuacji. Kto by się domyślił, że drugi raz wybierze to samo wyjście?
Zanurzyła najpierw łapy kocicy, później resztę jej ciała. Wilgoć wdarła się pomiędzy pasma gęstej sierści, wymywając jej charakterystyczny zapach. Również ten pozostawiony przez Wielenę. Uchylone, szkliste ślipia trupa spoglądały na nią bez wyrazu; szybkim ruchem łapy wcisnęła głowę Szanty głębiej pod wodę.
Cofnęła się o krok. Pacynka również stała przy brzegu, spoglądając raz na ciało, raz na siostrę. Pomógłszy jej uprzednio oczyścić sierść z krwi, teraz pozostało jej jedynie za zadanie przypilnować Szanty, i wyciągnąć ją z wody po paru chwilach, aby ułożyć tuż obok Koziego Przesmyku. Zależało im na pozostawieniu ciał, ciał bez śladów ingerencji Wieleny.
— Muszę już iść — miauknęła, odwracając pysk w stronę samotniczki. Uśmiechnęła się niemrawo. — Mam do złapania zwierzynę, zanim wrócę.
Odsunęła się od siostry, wskakując na drogę grzmotu. Nie obawiała się; pas kamienia wyglądał na opuszczony. Po paru uderzeniach serca zatrzymala się i rzuciła kotce spojrzenie przez ramię.
— Ciotka byłaby z nas dumna.
Nie wiedziała, że to ostatnie słowa, które Pacynka kiedykolwiek od niej usłyszy.
resztę misji pozostawiam w Twoich łapach, siostro
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz