Przeszłość…
Nie oglądał się. Wiedział, że i tak pójdzie za nim.
Żal ścisnął mu gardło niczym szpon, a powietrze stało się ciężkie, zbyt gęste, by je przełknąć. Nie potrafił na nią patrzeć, gdy była taka — słaba, zgaszona, jak cień samej siebie. Kiedyś wydawała mu się niepokonana. Pamiętał, jak ścigała się z nim w słońcu, z łapami rozmazanymi w biegu, jak śmiała się, kiedy upadał w trawę. Pamiętał błysk w jej oczach, kiedy otrzymała imię wojowniczki — błysk, który był jak pierwszy promień dnia nad mglistą rzeką.
A teraz?
Teraz każdy jej krok był ciężarem, a każde westchnienie przypominało jęk pękającej gałęzi. Patrząc na nią, czuł, jak coś w nim się kurczy, jak serce ściska się w małą, twardą kulę. I choć współczucie dławiło go niczym dym z ogniska, głęboko w środku czaiło się coś, czego nie potrafił się pozbyć.
Ulga.
Ulga, że to nie on. Że jego ciało nadal słucha, że jego łapy nie odmawiają posłuszeństwa, że to nie on może widzieć tylko jednym okiem.
„To okropne” — pomyślał. — „Ona cierpi, a ja się cieszę, że to nie ja.”
Zacisnął szczęki i przyspieszył krok. Nie chciał, by to uczucie zdążyło się rozrosnąć, by wpełzło głębiej, w to miejsce, gdzie serce jeszcze biło spokojnie. Nie chciał, żeby usłyszała jego myśli — nawet jeśli nie mogła.
* * *
Siedział przy wejściu do obozowiska, skulony, z ogonem ciasno owiniętym wokół łap, jakby w ten sposób próbował zachować resztki ciepła. Jego futro, przyprószone drobnymi płatkami śniegu, połyskiwało delikatnie w bladym świetle poranka. Przez chwilę patrzył nieruchomo na odległy las, na ciemne sylwetki drzew tkwiące w bieli niczym strażnicy dawnych sekretów. Ich konary zdawały uginać się pod ciężarem śniegu, a co pewien czas z któregoś z nich zsuwała się lodowa czapa, opadając z głuchym puf na ziemię.
Tamten kot.
Nieznajomy, który podszedł do Źródlanej Łuny na samym początku zgromadzenia.
Mirtowe Lśnienie pamiętał tę chwilę z zaskakującą wyrazistością — taką, jakiej zwykle nie miały wspomnienia z podobnych wydarzeń. Z początku nie zwrócił na niego większej uwagi. Wtedy wszyscy byli sobie równi: dziesiątki wojowników, uczniów, liderów oraz ich zastępców, każdy z innego klanu, niosący własny zapach, własny ciężar i dumę. Wszyscy mieszali się w gwarze, w chaosie głosów, w sieci zapachów, które snuły się nad Bursztynową Wyspą jak mgła.
Ten jeden nie wyróżniał się niczym szczególnym. Ot, zwykły kot o srebrzystym futrze, z uśmiechem zbyt swobodnym jak na miejsce, w którym się znajdowali. A jednak było w nim coś... niepokojącego. Może ten błysk w oczach, który przypominał odbicie księżyca w wodzie — zbyt żywe, by należało do kogoś obcego.
Im częściej Mirtowe Lśnienie wracał do tamtej nocy, tym mocniej drapało go to wspomnienie, jak cierń, którego nie sposób wyrwać. Nie wiedział, kim był tamten kot, ani jaką pełnił funkcję. Nie był nawet pewien, z jakiego pochodził klanu. Mógłby przysiąc, że czuł w jego zapachu coś rybiego, słonego — jakby woń Nocniaków — ale wśród tylu zapachów wszystko się mieszało.
Nie wiedział, co w nim nie pasowało, ale coś nie pasowało.
Jakby wspomnienie tego kocura było zbyt wyraźne, zbyt pełne szczegółów, by mogło należeć do kogoś przypadkowego. Jakby każdy błysk jego futra, każde poruszenie wąsów, każdy uśmiech został wypalony w jego pamięci, jak ślad ognia na śniegu.
Dlaczego tamten kocur spojrzał na Łunę w taki sposób?
To spojrzenie nie było zwykłe. Nie było w nim ciekawości ani chłodnej oceny. Był w nim żal. Utrata. Ale też i szczęście oraz radość.
Tamten moment trwał zaledwie kilka uderzeń serca, ale Mirtowe Lśnienie nadal zdawał się go czuć, gdzieś pod skórą, w tym miejscu, które pulsowało, gdy coś się nie zgadzało.
Każda jego próba rozmowy z Łuną o obcym kończyła się tak samo: krótkim, zniecierpliwionym „to nie ma znaczenia”, docinką, która miała odwrócić uwagę, lub błyskiem gniewu w oczach, który gasł szybciej, niż zdążył się rozpalić. Ale nawet wtedy jej głos był napięty — jak cięciwa, której ktoś nie pozwala odpocząć. Wśród tej ostrości brzmiała jednak nuta, której nie dało się pomylić: niepokoju. A może lęku.
Cóż... Nie trzeba było słów, by wiedzieć, że kłamie.
Z czasem przestał pytać. Nie dlatego, że już go to nie obchodziło, ale dlatego, że każda próba rozmowy zostawiała w nim gorzki posmak — jakby każde pytanie było kolejnym krokiem w stronę czegoś, czego lepiej nie odkrywać. Może naprawdę chodziło tylko o przyjaźń, może o dawną znajomość, o coś niewartego jego uwagi. Ale im dłużej próbował w to wierzyć, tym bardziej się bał, że się myli.
Pora Nagich Drzew nie dawała spokoju ani jego myślom, ani sercu.
Dni stawały się krótsze, a noce zimniejsze, ciężkie od szronu i milczenia. Mróz wciskał się wszędzie — w legowiska, w pęknięcia skał, w same kości. Nawet sny wydawały się przemarznięte, jakby sen nie dawał już ukojenia, lecz tylko przedłużał czuwanie. Każdego ranka budził się z wrażeniem, że coś nad nim stoi, czeka, obserwuje — i znika, gdy tylko otworzył oczy.
Chyba zaczął to odczuwać po tym, jak pojawił się on.
Duch.
Brązowy, nakrapiany kocur, dawniej pełniący role zastępcy. Oczy jego były puste, a zarazem przepełnione smutkiem, jakby spoglądały na coś, czego nie można już cofnąć. Głos miał chropowaty, przeciągły, pełen goryczy. Mirtowe Lśnienie pamiętał każdy szczegół — księżyc w pełni zawieszony nad koronami drzew, zimne światło prószące na ziemię, na duchową sylwetkę, która zdawała się rozpuszczać w nocnej mgiełce. W tamtej chwili wszystko wokół zamarło: wiatr ucichł, z wodospadu przestała spływać woda, a dźwięki świata jakby odpłynęły.
Czas się zatrzymał, a on sam miał wrażenie, że stoi między snem a jawą, w miejscu, gdzie nie ma już cienia ani światła — tylko chłód i echo czyichś słów.
Ich rozmowa była jak uderzenia dzwonu — o ambicjach, o porażkach, o czymś, co kiedyś miało znaczenie, a teraz ciążyło jak kamień. Każde słowo rozbrzmiewało w Mirtowym, odbijając się echem w jego głowie, aż do bólu.
Chyba właśnie nie sam widok ducha wstrząsnął nim najbardziej. Nie to, jak zniknął, gdy spojrzał na niego po raz ostatni, rozpływając się w blasku księżyca.
Najstraszniejsze były właśnie słowa, które wypowiedział.
„Los mnie oszukał. I ciebie też oszuka.”
W oczach rudego wojownika to był… Znak. Swego rodzaju omen. Musiał coś oznaczać. Tylko… Co takiego?
Z zamyślenia wyrwał go widok znajomej sylwetki.
— Łuno? — rzucił w stronę siostry, nim postanowił się zbliżyć.
— Cześć, Blasku. Co u ciebie? — jej uszy drgnęły lekko.
— Ja… Słuchaj, czy nie objawiło ci się coś dziwnego w nocy? Coś, co może nie koniecznie było… Prawdziwe?
<Łuno? Nie martw się, temat twojego “znajomego” również poruszymy…>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz