*Wszystko dzieje się przed śmiercią kogokolwiek innego niż Leszczyna*
Poranek szybkim krokiem zmierzał ku niedawno zbudowanej izolatce, w pysku trzymając spory kłębek ziół. Trudno było opisać stres, który w tamtej chwili mu towarzyszył. Po stracie jednej ze starszych - Leszczyny - sytuacja w Owocowym Lesie gwałtownie się zmieniła. Nikt z uzdrowicieli nawet nie miał pewności, czy aby na pewno każdy z chorych przeżyje. Największe wątpliwości były oczywiście skierowane do najstarszych członków społeczności, ale również dzieci Szafran czy dzieci Miodukunki, która to niedawno wydała na świat potomstwo. Mimo tego w głębi rudy nie licząc stresu potrafił znaleźć też odrobinę szczęścia. W końcu obie jego siostry były zdrowe i nie zapowiadało się na to, by któraś z nich zachorowała. Jednak ostrożności nigdy nie było za wiele, więc rudy co jakiś czas prosił siostry, by ograniczały swoje wizyty w izolatce. Nigdy nie wybaczyłby sobie, gdyby któraś z nich zginęła właśnie z jego winy. Przecież to on wraz z Wiciokrzewem i Osetkiem był odpowiedzialny za stan chorych.
Powoli wszedł do środka, rozglądając się niepewnie. Położył po sobie uszy widząc w jakim stanie były niektóre koty. Śmierć ewidentnie czyhała na nich na każdym kroku. W końcu ruszył wgłąb izolatki, podchodząc do poszczególnych chorych, by dać im przeznaczone zioła.
W środku było głośno. Trudno było usłyszeć poszczególne rozmowy, lecz Poranek był przekonany, że słyszał urywki słów, zagłuszane jednak przez kaszel innych. Kocur starał się nie zwracać na to zbyt dużej uwagi. Od dobrych kilku dni nie mógł schować się przy swoim drzewie, więc tym bardziej wiedział, że nie mógł się rozpraszać zwykłymi rozmowami chorych pobratymców. Przecież o czym oni mogli rozmawiać? Pewnie o swoich chorobach... Prawda? Jego nadzieje na ten temat z dnia na dzień potrafiły przybierać przeróżne formy, zwłaszcza patrząc na fakt, że wśród zarażonych kotów znajdowała się też Mirabelka. Kotka, która najwcześniej rzucała w jego stronę te nieprzyjemne spojrzenia. Z tego też powodu, oczywiście nie mówiąc tego wprost, poprosił Wiciokrzewa, żeby to on zajmował się akurat nią i jej rodzeństwem. Przynajmniej gdy mógł. Sam rudy za to starał się unikać bezpośredniego kontaktu ze starszą. Może by trochę zmniejszyć swoje obawy? By dalej móc uciekać przed rzeczami, których nawet on sam nie potrafił w pełni do siebie przyjąć?
Kiwnął głową w stronę zastępczyni, która również była chora. Przypływ nieznacznie się do niego uśmiechnęła, po chwili zanosząc się kaszlem. Chwast od razu do niej podszedł, na ziemi rozkładając odpowiednie zioła.
– Te są dla ciebie – polecił, przesuwając rośliny w stronę starszej kotki. – Mogłabyś mi jeszcze powiedzieć, jak się czujesz? – zapytał. Musiał w końcu wiedzieć takie rzeczy.
– Nienajlepiej – przyznała słabo Przypływ, podnosząc głowę w stronę rudego. Wtedy to Chwast na nią spojrzał, a dokładniej w jej oczy, które nie wyglądały najlepiej. Przynajmniej jedno z nich.
– Co ci się stało z okiem? – zapytał prawie że od razu.
– Od jakiegoś czasu mnie boli, jednak przez ten kaszel trudno jest zwrócić na to większą uwagę – wyjaśniła zastępczyni.
– Od kiedy tak się dzieje i czemu nie powiedziałaś wcześniej? – dopytywał rudy, zaczynając szybko grzebać w przyniesionych roślinach. – Masz poważną chorobę, musimy od razu zająć się twoim okiem – oznajmił, a widząc, że nie ma przy sobie odpowiednich ziół, praktycznie od razu wyszedł z izolatki, nie czekając już na odpowiedź Przypływ.
***
– Nastepnyn rasem ite sam. Nie musis chodic rasen ze mna Mgielko – powiedział rudy, jednak na tyle niewyraźnie, że nawet jego siostra nie była w stanie go zrozumieć. Widząc to, rudy tylko wypuścił powietrze nosem, zdając sobie sprawę, że noszone przez niego zioła skutecznie utrudniały mu komunikację.
– Widzę jak bardzo się tym stresujesz – odezwała się Mgiełka, dużo wyraźniej niż jej brat. Chwast już się nie odezwał. Wiedział, że Mgiełka ma rację. Tym razem stresował się jeszcze bardziej niż za każdym innym, ponieważ to on tym razem musiał sprawdzić co u Mirabelki i jej rodzeństwa. Nie chciał tego robić. Najchętniej wróciłby do swojego drzewa, ale wiedział, że nie może tego zawalić. Miał obowiązki, którymi musiał się zajmować, nie ważne co. Jego jedna taka nieobecność, później mogłaby kosztować kogoś życie. Dlatego przed wejściem do izolatki spiął się bardziej niż zazwyczaj i napięcie wszedł do środka, jak zwykle rozglądając się dookoła. Prawie każdy ze zgromadzonych chorych dostał już swoją porcję ziół, przyszedł czas na siedzących na tyłach prowizorycznego legowiska starszych. Powoli ruszył w tamtą stronę, a za nim poszła Mgiełka, starająca się dodać mu trochę otuchy ale też pomagająca w noszeniu medykamentów.
– Nareszcie – mruknął ktoś cicho, jednak rudy nie był w stanie rozpoznać, do kogo dany głos należał. Sam jednak się nie odezwał, tylko lekko pochylając głowę. Po chwili zajął się segregowaniem odpowiednich ziół, dokładnie układając je na równe kupki. W tym czasie za jego plecami rozlegały się szepty. Poranek nie chciał się na nich skupiać. Wiedział, że jeśli by to robił, zwariowałby, ale mimo jego starań ciche głosy docierały do jego uszu, skutecznie wwiercając się w jego głowę. Spiął się tylko bardziej, starając się zapanować nad swoimi ruchami. Wszystko musiało być dobrze. Powtarzał to sobie w koło, każdego dnia wierząc w to jedno kłamstwo. Zacisnął mocno powieki, czując jak oddech mu przyspiesza.
– Poraneczku? – usłyszał głos Mgiełki, a uderzenie serca później poczuł na sobie jej dotyk. Dotyk palący jak ogień, przez który od razu odskoczył w bok. Wbił w siostrę swoje spojrzenie, dalej szybko oddychając, dalej łapiąc każdy najmniejszy ruch, każdy szept.
– Czemu się tak przedłuża?
– To on za tym stoi?
– Bezmyślny futrzak...
– To on przyczynił się do śmierci... – wtedy wstał. Czuł jak całe jego ciało drży. Myśli pędziły w jego głowie, a wzrok spanikowany latał dookoła. Sam nie wiedział co się dzieje. Nie potrafił zrozumieć. Nic do niego nie dochodziło. Jedyne, co słyszał dookoła to te szepty.
Wybiegł z izolatki, starając się nie udusić po drodze. Łzy napływały mu do oczu, skutecznie rozmazując mu cały obraz przed nim.
– Poraneczku! – Mgiełka biegła za nim, choć on tego nie chciał. Musiał być sam. Musiał się uspokoić. Albo uciec. Uciec gdzieś daleko, daleko biec przed siebie, by już nigdy nie wrócić, by się uwolnić. – Poraneczku co się dzieje? Wszystko dobrze? – pytała Mgiełka, choć Chwast prawie jej nie słyszał. – Poraneczku? – położyła ogon na jego barku, na co on znów odskoczył. Wbił w nią swoje spojrzenie, okazując tym samym oczy pełne łez. Kotka zamilkła, pierwszy raz widząc brata w takim stanie. Pierwszy raz w ogóle widząc jak płacze. – Poraneczku co się stało?
– Nic – odparł tylko chłodno rudy, odwracając się od siostry, nie chcąc by widziała go w takim stanie.
Wyleczeni: Przypływ
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz