Kilkanaście księżyców wcześniej
Mewa obudziła się wtulona w swojego ojca. Słońce już wstawało, była to Pora Nowych Liści, więc powietrze było ciepłe oraz kojące nozdrza.
— Tatusiu! Wstawaj! Już nowy dzień! — Mała biała kotka zaczęła skakać po ogonie swojego ojca, aby go obudzić. Wiatr zaczął ją spychać, a uśmiech na jego pysku szybko pojawił się, gdy zobaczył energię swojej córeczki wyczekującej nowego dnia.
— Wyspałaś się? Masz pełno energii! — Kocur się zaśmiał.
— Wyspałam się jak nigdy! A… tatusiu, ile ja mam księżyców? A ty ile masz? Hm?
— Ja mam 54 księżyce, a ty 4. Strasznie szybko rośniesz!
— A ja też będę w takim wieku? Tato?
Kilka księżyców później
Noc była ciężka jak dym po pożarze. Chmury kłębiły się nad lasem, a w powietrzu wisiał zapach deszczu i czegoś jeszcze — czegoś, czego Wilczy Skowyt nie umiał nazwać. Czuł, że coś jest nie tak, choć nie wiedział co. Od kilku dni Mewa unikała jego spojrzenia, a gdy próbował do niej podejść, znajdowała tysiąc powodów, by zniknąć między drzewami. Tego wieczoru miał dość. Znalazł ją na skraju lasu, gdzie woda z deszczu wypełniała kamienne wgłębienia. Siedziała nieruchomo, patrząc w odbicie księżyca w błocie. Jej futro było zmierzwione, oczy świeciły dziwnie — jakby w nich odbijało się coś większego niż ona sama.
— Mewa — warknął, podchodząc. — Co się, do licha, dzieje? Unikasz mnie, jakbym był jadowitym wężem.
Kotka drgnęła, ale nie odwróciła się od razu. Gdy w końcu to zrobiła, Wilczy Skowyt zobaczył w jej oczach strach. Nie przed nim — przed tym, co miała powiedzieć.
— Boję się, że jak ci powiem… to wszystko się rozpadnie.
— Przestań gadać zagadkami — syknął. — Powiedz wprost.
Chwila ciszy. Tylko wiatr świszczał między drzewami. Mewa zacisnęła szczęki, a potem wypaliła:
— Spodziewam się młodych. Twoich.
Świat jakby się zatrzymał. Dźwięki ucichły. Wilczy Skowyt tylko wpatrywał się w nią, jakby próbował przetrawić znaczenie tych słów. W sercu rozlał mu się chaos — złość, szok, a pod tym wszystkim… coś dzikiego, nieznanego, przypominającego dumę i przerażenie naraz.
— Co? — wykrztusił w końcu. — Jak to… moje?
Mewa skinęła głową.
— Myślisz, że bym zmyślała coś takiego?
Przez dłuższą chwilę milczał. Potem nagle prychnął, odwracając się, jakby chciał uciec od samej rzeczywistości.
— Na Gwiazdy… Mewa, wiesz, co to znaczy? Klan Wilka nigdy nie zaakceptuje… mnie z samotniczką, a co dopiero naszych młodych.
— Nie muszą wiedzieć — powiedziała cicho. — Mogą dorosnąć tutaj, w lesie. Ze mną.
Wtedy w nim coś pękło. Wrócił do niej powoli, spojrzał głęboko w jej oczy, a jego głos stał się chrapliwy, pełen czegoś, czego sam nie potrafił nazwać.
— Nie zostawię cię. Ani ich. Choćby cały las miał się odwrócić.
Mewa uniosła wzrok, a łzy błysnęły jej w oczach — jak krople deszczu na piórach. Zagrzmiało. Pierwsze krople spadły na ich futra. Wśród szumu burzy dwójka kotów stała obok siebie — drżących, przestraszonych, ale razem.
— A-ale… jak? Kiedy się to stało… — Czekoladowy wojownik zaczął krążyć wokół własnej osi. Był bardzo zaskoczony tym, co usłyszał od swojej partnerki. Mewa siedziała w ciszy, krople wody odbijały się w jej uszach z szumem.
— Och… Weźmiesz jedno ze sobą, nie dam rady sama w lesie. — Polizała partnera za uchem, próbując go uspokoić. Wilczy Skowyt zamarł. W jego oczach błysnęło coś ostrego — nie gniew, nie strach, tylko czyste, dzikie przerażenie pomieszane z troską.
— Jedno…? — powtórzył głucho. — Chcesz, żebym rozdzielił rodzeństwo?
Mewa uniosła spojrzenie.
— Nie chcę… ale jeśli mają przeżyć, musimy. Klan może dać chociaż jednemu szansę.
Zapadła cisza ciężka jak mgła. Skowyt przymknął oczy, wziął głęboki oddech, a deszcz spływał po jego pysku jak łzy, których nie chciał pokazać.
— Dobrze — wyszeptał po chwili. — Ale przysięgnij mi, że pozostałe ocalisz. Cokolwiek się stanie.
Mewa skinęła głową.
— Przysięgam.
Wtedy Wilczy Skowyt dotknął jej nosa swoim, krótko, jakby bał się, że jeśli potrwa to dłużej — nie odejdzie wcale. Potem zniknął w deszczu, zostawiając za sobą pustkę.
***
Mewa została sama. Deszcz dudnił o liście, wiatr smagał jej futro. Patrzyła w kierunku, w którym zniknął, i myślała. O nim. O sobie. O wszystkim, co miało nadejść. Nie powinna była się w nim zakochać. Wiedziała to od początku. Klanowy kot i samotniczka — to nigdy nie kończy się dobrze. A jednak pozwoliła sobie na chwilę słabości. Na ciepło, którego brakowało jej przez całe życie. I teraz miała za to zapłacić. „Jedno” — powtórzyła w myślach. Jak można kochać wszystkie jednakowo, a jednocześnie wiedzieć, że tylko jedno dostanie szansę? Zadrżała, czując, jak strach wciska się pod futro. Wilczy Skowyt był silny, odważny, lojalny. Ale jego świat był klatką. Jej — przepaścią. A w niej rodziło się coś, co nie należało już w pełni do żadnego z tych światów. Podniosła wzrok ku niebu. Deszcz przybrał na sile, grzmot potoczył się gdzieś daleko.
— Niech Gwiazdy mają ich w opiece — wyszeptała, choć nigdy w nie nie wierzyła. Potem powoli ruszyła w stronę swojego legowiska — między krzewami głogu, tam, gdzie ziemia była suchsza. Każdy krok był cięższy od poprzedniego, jakby niosła nie tylko siebie, ale cały świat, który się w niej właśnie rodził. I mimo że była sama, w powietrzu czuć było, że coś się zmienia. Nie tylko w niej — w całym lesie.
***
Wiatr wył między drzewami, a Wilczy Skowyt szedł przed siebie, nie patrząc dokąd. Ziemia była grząska, mokre liście przyklejały się do jego łap, a każda kropla deszczu biła w kark jak wyrzut sumienia. Nie mógł myśleć jasno. Każda myśl wracała do niej. Do Mewy, siedzącej w deszczu z tym spokojnym, a jednak pękniętym spojrzeniem. Do słów, które nie przestawały w nim dudnić. Jak miał to zrobić? Jak miał spojrzeć w oczy tym maleństwom i wybrać, które z nich dostanie prawo do życia w klanie, a które zostanie w lesie — może na śmierć? To przecież jego krew. Jego młode. Zatrzymał się przy starym dębie i wbił pazury w korę, aż poleciały wióry. Warknął, cicho, jak zwierzę złapane w sidła. Nie był przywódcą. Nie był bohaterem. Był tylko wojownikiem, który popełnił błąd — albo cud, zależy, jak na to spojrzeć. Ale w głębi duszy, gdzieś pod warstwą strachu, tliło się coś innego. Duma. Ciepło. Myśl, że z tego wszystkiego może powstać coś większego niż on sam. Młode, które będzie nosić jego oczy. Młode, które może kiedyś usłyszy o nim i o Mewie — i zrozumie, dlaczego musieli żyć w cieniu.
Wilczy Skowyt podniósł głowę. Zza chmur przebił się słaby błysk księżyca, rozlewając srebro po mokrych liściach. Wtedy przysiągł sobie, że nieważne, co się stanie — nie pozwoli nikomu ich skrzywdzić. Ani Mewy. Ani tych, którzy przyjdą po nich.
***
Następnego dnia las wyglądał spokojniej, ale cisza była złudna. Wilczy Skowyt i Mewa spotkali się na skraju polany — jeszcze mokrej od nocnego deszczu.
— Wiesz, że nie mogę… — zaczął Wilczy Skowyt, jego głos był szorstki. — Nie mogę po prostu wziąć jednego młodego i zostawić reszty. To trudniejsze, niż myślisz.
— Nie jesteś moim ojcem! — wyrwało się Mewie, jej oczy błyszczały gniewem. — Nie możesz mi mówić, co mam robić! To moje decyzje, mój wybór, moje życie!
— Nie próbuję rządzić! — syknął Skowyt. — Tylko… chcę je chronić tak jak ty!
— Ale ja nie potrzebuję ochrony od ciebie! — warknęła Mewa, odchodząc kilka kroków w bok. — Mogę sama decydować o moich młodych, nawet jeśli to trudne!
Nastała cisza. Wilczy Skowyt przygryzł wargę, a potem podszedł bliżej, powoli.
— W porządku — powiedział cicho. — Nie jestem twoim ojcem. I nigdy nie próbowałem nim być. Chcę tylko… być przy tobie.
Mewa spojrzała na niego, w oczach mieszanka urazy i ulgi.
— Ja… ja też nie chcę być sama — przyznała cicho, po czym nieśmiało dotknęła jego nosa swoim. Wilczy Skowyt mruknął, a jego futro poczuło ciepło jej bliskości.
— Więc… zgoda? — zapytał.
— Zgoda — odpowiedziała Mewa, cień uśmiechu przebiegł po jej pysku. Burza między nimi ucichła, przynajmniej na razie, a las znów wypełniła cisza — nie groźna, tylko pełna nadziei.
***
Słońce powoli przebijało się przez liście drzew, a polana tonęła w ciepłym, złotym świetle. Wilczy Skowyt i Mewa siedzieli naprzeciwko siebie, każde wciąż spięte po kłótni, ale bliżej siebie niż kiedykolwiek.
— Moglibyśmy przetrwać wszystko, jeśli tylko się dogadamy. Ale musimy być ostrożni — powiedziała Mewa.
— Tak… i musimy być razem, niezależnie od tego, co inni powiedzą. Nie mogę pozwolić, żeby ktoś im zrobił krzywdę. Ani tobie. Ani im — odpowiedział Skowyt.
Chwilę siedzieli w ciszy, słuchając szumu liści, śpiewu ptaków i dalekiego szemrania strumienia. Nawet burza z poprzedniej nocy wydawała się teraz tylko echem. Mewa dotknęła jego łapy swoją.
— Więc… możemy spróbować razem. Choćby było ciężko. Choćby cały las był przeciwko nam.
Wilczy Skowyt uśmiechnął się lekko, w końcu zrelaksowany.
— Spróbujemy. Razem.
I choć w powietrzu wciąż unosiła się niepewność, ich decyzja była jasna: nie będą sami. Las wydawał się spokojniejszy niż kiedykolwiek, jakby sam przyznał im chwilę wytchnienia. A w tej ciszy, w tym złotym świetle i w cichym szumie liści mogło się narodzić coś nowego — coś, co przetrwa nawet największą burzę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz