Porą Opadających Liści
Z każdym dniem poznawała Judasza coraz lepiej. Jego ulubiony kolor, zapach… Jednak dalej nie znała ani krzty jego historii czy prywatnego życia. Za każdym razem uparcie się bronił od udzielenia odpowiedzi i przy pytaniach o rodzinę odpowiadał zdawkowo i prędko zmieniał temat. Co takiego ukrywał?Ucieszyła się więc, gdy po jej wielu prośbach, namowach, błaganiach i groźbach (których wizja najwyraźniej nie bardzo mu się spodobała) zgodził się zabrać ją w pewne miejsce, które podobno miało rozwiać jej wszelkie wątpliwości.
Z niecierpliwością czekała na kocura, wystukąjąc łapą na podłożu nerwowy rytm i przygryzając wargę. Spóźniał się. Była tego całkowicie pewna. Słońce chyliło się ku zachodowi, a ona dalej oczekiwała, myśląc, że ten wystawił ją do wiatru. Wokół jednak krajobraz okrywała mgła, lecz teraz, gdy ta zdążyła się rozmyć, Zmierzch zauważyła niewielką sylwetkę zmierzającą ku niej. Bury był lekko zgarbiony, a jego krok był chwiejny i nieśpieszny. Po kilku minutach ociągania się, dotarł w końcu na miejsce, stanął przed nią i spojrzał jej głęboko w oczy.
– Proszę – szepnął. – Bez względu na to, co się dzisiaj stanie, nie masz prawa mówić o tym nikomu. Po prostu nie masz…
Uśmiechnęła się lekko i przejechała końcówką ogona po jego pysku, ciekawa zachowania jego ciała. Bardzo bawiły ją jego reakcje na dotyk, więc gdy ten się nie odsunął, powinna poczuć rozczarowanie. Ono jednak nie zamierzało się pojawić.
– Rozchmurz się! Nie zamierzam rozpowiadać naszych sekretów – odpowiedziała, wstając z podłoża. – To co, idziemy?
***
Kroczyli w akompaniamencie trzaskania gałęzi i pohukiwania sów, pośród mroku, który zdążył już objąć nieboskłon, zakrywając las cieniem. Nigdy wcześniej nie wychodziła za granice klanu i ta przechadzka ją trochę przerażała. Może i nie poszli aż tak daleko… Taką miała nadzieję.W mgnieniu oka dotarli do niczym niewyróżniającego się miejsca, jednak podświadomość poinformowała ją, że to zapewne już tutaj. Wzdrygnęła się, gdy usłyszała wołanie obok siebie:
– Salomonie, możesz już wyjść. Jesteśmy bezpieczni.
Nie zdążyła przetrawić tych słów, nim niewielki kocur wyłonił się z cienia rzucanego przez pobliskie drzewo. Był niski i krępy, na oko dość młody, z futrem w odcieniach identycznych co Judasz. Jednak nie to w nią uderzyło, tylko podobieństwo ich rys, równo osadzone oczy, smukła szczęka. Więc wniosek był tylko jeden.
Miał brata.
Odwróciła głowę w stronę starszego kocura, biorąc głęboki oddech i próbując powściągnąć natłok myśli. Dlaczego zdecydował jej o nim powiedzieć?
Niby uprzedzając pytania, Judasz niechętnie mruknął:
– Ja… Nie chciałem, byś dowiedziała się w nieodpowiedni sposób lub w złym momencie. Wolałem ci to przekazać sam.
Otworzyła pysk by rzucić jakąś odpowiedź, gdy przerwał jej głęboki i szorstki głos:
– Na co kierujesz tu ten plebs? Ciągle gadasz, że niby nas bronisz. Jak to widzisz, przyprowadzając obce koty w serce naszego życia?
Atmosfera momentalnie się zmieniła. Powietrze zrobiło się gęste i lepkie od niewypowiedzianych słów, a Judasz i Salomon dosłownie strzelali w siebie piorunami z oczu. W końcu młodszy się poddał i z pełnym irytacji westchnieniem spuścił wzrok.
Nie wiedziała, jaki wykonać kolejny ruch.
– Jestem Zmierzchająca Zatoka – szepnęła cicho, jak gdyby myśląc, że te trzy słowa cokolwiek zmienią.
I chyba przyniosło to skutek.
W jego ślepiach złość powoli przeobrażała się w zawstydzenie. Rozumiała go. Młody żył w środku lasu, bez praktycznie żadnego bezpiecznego schronienia, samotny, wychowywany pod pieczą brata.
– Przepraszam.
I takie były ich początki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz