Wpatrywał się w swoją siostrę dłużej, niż powinien. Nawet nie był pewny na co czekał. Gratulacje? Choć jedno ciepłe słowo, którym był nadal obdarowywany przez współklanowców? Odsunął się gwałtownie, gdy zauważył zmarszczone brwi swojej siostry, a także jej wyrywający w ziemi ślady krok, gdy zaczęła nagle zmierzać w jego stronę.
— Czego chcesz? — warknęła, przystając w miejscu. Skandy ucichły, a Syczkowy Szept nie wiedział, co powinien zrobić. Nie odrywał wzroku od szylkretki, ale kątem oka widział jak wszyscy, którzy przed chwilą gratulowali mu nowej pozycji, wpatrują się w niego z oczekiwaniem. Wywracało to jego żołądek na lewą stronę. Łapy, które przed chwilą pokonały w starciu swojego przeciwnika, teraz drżały, robiąc się miękkie, jakby wypełnione pierzem. Musiał coś odpowiedzieć. Musiał.
Gdy już otwierał pysk, wciąż zaczerwieniony od krwi Prążkowanej Łapy, do Zalotnej Krasopani podszedł jej partner. Trudno było mu chodzić, a z części jego ran nadal sączyły się cienkie, szkarłatne strużki. Powinien skierować się do Cisowego Tchnienia, pomyślał sobie w jednej chwili Syczek, przełykając głośno ślinę. Napiął już swoje mięśnie, spodziewając się chęci wyrównania przez przegranego rachunków.
— Zalotko, to bez sensu — miauknął ciepło do wojowniczki, lecz ta ani drgnęła. Wyglądała, jakby zupełnie go nie usłyszała, choć Prążek stał zaraz obok niej.
Wtedy Syczkowy Szept zetknął się z jego wzrokiem. Nie zauważył w nim choćby małej kropli złości, pretensji czy zazdrości. Kontrastował z przymrużonymi gniewnie ślepiami Zalotnej Krasopani, która sama powstrzymywała się przed zrobieniem czegoś innego, niż rzucaniem wściekłych spojrzeń. Poza nią ani Syczek, ani Prążek, nie chcieli konfliktu. A zdecydowanie nie na klanowym forum.
Złoty westchnął głośno.
— Nic — odparł w końcu po długiej ciszy. — Nic nie chcę.
Odwrócił się, odchodząc w stronę legowiska wojowników. Nie potrzebował przeglądu od Cisowego Tchnienia, w przeciwieństwie do Prążkowanej Łapy, a nie chciał się tam z nim spotkać. Słyszał jeszcze za sobą rozmowę dwójki, jednak nie słuchał jej na tyle dobrze, by zapamiętać, co mówili.
Skłamał, mówiąc, że nic od niej nie chciał. Chciał spokoju. Ciepłego uśmiechu, przytulenia i gratulacji, że w końcu udało mu się zostać prawdziwym wojownikiem. Okazania mu tej samej miłości i wsparcia co w żłobku, co jako młodzi uczniowie. Poza tym nic nie było mu w tej chwili potrzebne.
***
Od ostatniego księżyca, Syczkowy Szept wypełniał niepokój. Miał wrażenie, jakby z boku obserwował coś niesamowitego, lecz w jednym z najgorszych znaczeń. Nagła śmierć Wieczornej Gwiazdy, dziwne zachowanie ich nowej przywódczyni, masakra i kompletne poniżenie Skarabeuszowej, czy też teraz Głupiej, Łapy... To wszystko wydarzyło się tak szybko. Syczek nie miał żadnych dobrych przeczuć. Od lustra nosa po sam koniuszek ogona, czuł jeżący futro stres. Nie opuszczało go wrażenie, że to, co teraz widzieli, było jedyniem początkiem. Początkiem czegoś, czego wkrótce pożałuje cały Klan Wilka, a nie tylko jedna, lekkomyślna uczennica.
Wraz ze śmiercią Wieczornej Gwiazdy, nastąpiły zmiany – kilkoro uczniów zdobyło w końcu wojownicze imiona, zmieniły się koty wyższych rang, lecz co do kultu... W końcu potomkowie kultystów mogli do niego dołączyć. Wszystko ruszyło na nowo, a Syczek był nie tyle, co tym przestraszony, co... szczerze przerażony.
Tak długo odpychał to od siebie. Unikał. Trząsł głową za każdym razem, gdy pojawiła się w niej myśl o tym, że w końcu nadejdzie dzień rozpoczęcia się jego służby. Jeszcze parę, paręnaście księżyców temu, to wydawało się daleką przyszłością, przed którą mógł swobodnie uciekać. Teraz było na to już za późno.
***
Nieubłaganie zbliżała się Pora Nagich Drzew. Można było to zobaczyć – jedyne liście, jakie można było zobaczyć, to te podgniłe, leżące na wilgotnej ziemi. Gałęzie sosen i świerków dumnie prezentowały swoje twarde, niewzruszone na temperatury igły, w czasie gdy nieliczne dęby, topole i brzozy świeciły pustkami. Oprócz wichru, który szczypał po nosie i oczach, puszcza była tajemniczo cicha. Zupełnie tak, jakby ten jeden raz, całe życie zasnęło... lub pomarło. Teraz gdy zamiast słońca na niebie świecił tylko szponiasty księżyc, chłód był szczególnie dotkliwy. Nie tylko dla krótkofutrych kotów, ale i tych o gęstszej sierści. Mimo wszystko grupa wojowników szła przed siebie, prosto w czarną noc.
Idąc przez ciemny las, nie opuszczała go nerwowość. W każdym cieniu widział przeciwnika, świście wiatru syk, a w zginających się ku niemu iglakach pazury, które sięgały po jego duszę. Gęsta mgła nie pomagała wcale w utrzymaniu spokoju – był pewien, że skrywa w sobie coś, czego widzieć nie chcieli.
Syczkowy Szept wiedział, że nie powinien był pokazywać po sobie strachu. Podnosił wysoko głowę i uporczywie wpatrywał się w drogę przed nim z cichą nadzieją, że inne koty nie wyczują niepokoju, który dudnił w jego sercu. Zerknął w stronę swojej towarzyszki, która szła parę odgległości wąsów od niego. Kiedy tylko ta również spojrzała w stronę wojownika, Syczek czym prędzej wbił spojrzenie w wydeptaną ścieżkę, wstrzymując wręcz oddech. Nie chciał narażać się po raz kolejny na wściekłość swojej siostry. Od swojego mianowania nie zamienili ze sobą więcej niż paru słów. Widywał ją jedynie na patrolach, w obozie (wyłącznie w obecności Prążkowanej Kity) oraz w leżu wojowników. Po zmianie rang po raz pierwszy sypiali po dwóch różnych stronach legowiska, co było dla niego... Wręcz nienaturalne. Nie miał już jednej siostry, teraz powoli tracił drugą. Kto miał być następny? Zaranna Zjawa?
— Na osty i ciernie — zawarczała Olszowa Kora, wyciągając łapę z błotnistej kałuży. To rozwiało natłok myśli złotego. Przynajmniej na chwilę. Wziął głęboki wdech, starając się zachować spokój tak, jak uczył się wiele księżyców temu. To był tylko jego obowiązek. Tylko obowiązek. Tylko obowiązek...
— Łeb do góry, Syczkowy Szepcie. — Został szturchnięty w akompaniamencie znajomego głosu swojej mentorki. Odwrócił nagle głowę, posłusznie ją podnosząc. Na dnie serca cieszył się, że z kotów, które teraz mogły do niego podejść, była to akurat Mroczna Wizja. Mógł dzięki temu odejść od Zalotki, co przyniosło mu trochę ulgi. — To wyjątkowy moment.
— Wiem — odparł szybko i widocznie nieco nerwowo, bo mistrzyni zapewniła go:
— Poradzisz sobie.
— Wiem — powtórzył, lecz bez pewności w głosie. Musiał sobie poradzić. To nie był trening, w którym mógł się pomylić i na następny dzień spróbować jeszcze raz. Teraz nie było następnego dnia. To wszystko musiało wydarzyć się dzisiaj, a nie było miejsca na żadne pomyłki. Chyba że chciał skończyć jak wyrzutek...
— To nic wielkiego. Każdy z nas to przechodził — wyszeptała Mrok, zupełnie tak, jakby rozmawiali o sprawnościowym teście. Nie o... czymś tak strasznym. To słowo nie chciało przejść mu przez głowę, a co dopiero gardło. Uspokajał się, biorąc głęboki wdech. Parę godzin, a to wszystko będzie już za nim. Ta myśl pocieszała go najbardziej.
— Tak, rozumiem — wymamrotał, przyspieszając kroku za wiodącą ich grupie Sosnową Gwiazdą. Zdawało się, że zbliżali się do celu.
A był nim... potok. Wylewały się z niego wartkie strumienie, zasilane częstym deszczem. To było... dziwne miejsce. Nie samo w sobie, lecz jako wybór do inicjacji na kultystę. Może to była tylko przerwa?
— Granice naszych terenów często przekraczane są przez obcych. To z nich ofiary oczekują bezgwiezdni. A szczególnie od tych, którzy z tą nocą mają stać się nowymi ich wyznawcami...
Złoty przełknął gorzko ślinę. Wszyscy zgromadzeni milczeli, czekając na kolejne słowa ich przywódczyni.
— Zalotna Krasopani i Syczkowy Szepcie, macie za zadanie odnaleźć samotnika. Bez względu na to, czy zrobicie to mową, czy siłą, macie sprowadzić ich do tego miejsca. Samotnie — dodała na koniec, przez co serce zaciężyło mu w piersi.
— Zwykle odbywa się to w parach — zauważyła Zaranna Zjawa, przez co Sosna łupnęła na nią zirytowanym okiem.
— Jeśli twoje latorośle są gotowe na przystąpienie do takiego zaszczytu, są na tyle inteligentne i silne, by umieć uprowadzić włóczęgę — odparła Sosna, przez co Wielka Kapłanka umilkła. "Próbowałam", Syczek mógł wyczytać z posłanego przez nią spojrzenia. "Wiem, że próbowałaś. Lecz 'przepraszam' klanu nie karmi..." odparł jej bezgłośnie w myślach.
Kocur spotkał się wzrokiem ze swoją siostrą. Próbował wyczytać coś z jej oczu, lecz zanim mógł im się przyjrzeć, Zalotka odwróciła się i prędko zniknęła w cieniu iglaków. Czym prędzej poszedł w jej ślady. Nie chciał marnować cennego czasu. Przez chwilę lawirował tak między pniami drzew, próbując wyczuć choćby wątły zapach swojej ofiary. To słowo brzmiało teraz w jego głowie tak nienaturalnie, zważając na to, że nie tropił ordynarnej zwierzyny, a... drugiego kota. Przeszły go pod futrem ciarki.
Szelest. Ktokolwiek tu z nim był, nie zachowywał odpowiedniej ostrożności. Syczkowy Szept zebrał się do tego, by powłóczyć łapami w stronę dźwięku. Bezgłośnie przeszedł po wilgotnej ściółce, by zajrzeć między drzewa... I zobaczyć samotnego gryzonia, który pomykał, korzystając z osłony nocy. Za dnia skusiłby się na tak łatwy kąsek, lecz teraz był on na nic. Równie cicho, jak się pojawił, tak i Syczek zniknął między iglakami w poszukiwaniu odpowiedniej zdobyczy.
Odnosił wrażenie, jakby krążył po puszczy godzinami, choć minęło zaledwie kilkanaście minut. Widział identyczne drzewa, deptał po identycznej ziemi, słyszał identyczny szum muskanych przez wiatr igieł. Oddalał się coraz bardziej, a mimo to czuł się, jakby chodził w kółko. Wokół nie było nic. Żadnego, nawet najbardziej zwietrzałego śladu.
Chyba że..?
W jego nozdrza uderzyła silna woń krwi. Kociej krwi. Źrenice Syczkowego Szeptu zwróciły się momentalnie ku kierunkowi, z którego dochodził zapach. Pobiegł między drzewami, starając się zachować lekkość swoich kroków. I w końcu, chowając się za jednym z bezlistnych krzewów, zobaczył... samotnika.
Nie wyglądał na silnego. Przypominał zagubione młode, które odłączyło się od matki. To wrażenie potęgowała jego pogrążona w kompletnym chaosie sierść i rany, w szczególności ta na grzbiecie, która krwawiła najmocniej. Kocur śmierdział borsukiem. Widocznie to jego ofiarą padł, natrafiając na jedną z nor na obrzeżach klanu. Nie wiedział nawet, że uprzednia walka z drapieżnikiem nie była ostatnią i najgorszą rzeczą, jaką miał tej nocy doświadczyć.
Syczek wahał się. To był dziecinnie prosty przeciwnik, którego mógł pokonać jednym ciosem. Dobrze to wiedział. Kiwnięcie pazura, a ten samotnik skończyłby martwy... Lecz za każdym razem, gdy wojownik chciał podnieść łapę i wyskoczyć ze swojej kryjówki, coś wewnątrz go zatrzymywało. Jakby między nim a przechodzącym przez las włóczęgą, była niewidzialna bariera. Biło mu mocno serce. Tak bardzo nie chciał tego robić. Jego ciało odmawiało zrobienia następnego kroku, jakby próbowało przeciwstawić się umysłowi, który chciał przeć do przodu. Tym razem Syczkowy Szept musiał się go posłuchać. To był tylko obowiązek...
Nie spodziewał się, że zostanie zauważony. Zdębiał, gdy wbiły się w niego przenikliwe, błękitne ślepia drugiego kocura. Oboje znieruchomieli, a złoty zdawał sobie sprawę, że nie miał wiele czasu przed tym, jak samotnik weźmie nogi za pas.
— Nie idź — powiedział cicho Syczkowy Szept, lecz zdecydowanie, widząc unoszoną przez niego łapę. Miał wrażenie, jakby czas na chwilę się zatrzymał. — Pomogę ci. Jeśli tylko mi pozwolisz — dodał po chwili, nawet nie mrugając. Choć kłamstwo kłuło go w język, po cichu błagał, by ten uwierzył w jego słowa. Nie znalazłby drugiego takiego jak on. Być może nie znalazłby drugiego wcale. Rozpaczliwie potrzebował ofiary, którą na szczęście zdawało się, że... ranny mu zapewnił.
Pomimo nieufności w spojrzeniu i naprężonym, gotowym do biegu mięśniom, srebrny nie uciekał. Wpatrywał się jedynie w wilczaka, stojąc na zgiętych łapach. W końcu, po paru długich uderzeniach serca w niepewności, powolnie skinął głową. Syczkowy Szept przełknął głośno ślinę. Miał to.
— Znam zioła. To borsuk, prawda? — spytał, gdy zaczęli razem iść. Pomimo braku otrzymanej odpowiedzi, mówił dalej: — Musimy pójść do mojej... rodziny. Tam ci pomożemy. Możesz... M-możesz się o mnie oprzeć — wydukał, zauważając skrzywiony krok kocura. Choć ten przez chwilę stał nieruchomo, w końcu przyjął propozycję obcego. Całe ciało Syczkowego Szeptu spięło się z chwilą, w której poczuł na swoim boku ciężar drugiego kota. Czuł na sobie także jego miarowo podnoszącą się klatkę piersiową, a nawet... przyspieszone bicie serca. Co ja, na Klan Gwiazdy, robię? — zapytał siebie w myślach, choć znał odpowiedź. Przyspieszył mu oddech. Próbował uciec od natłoku myśli, odpychając je od siebie, lecz ten, jak irytująca mucha, ciągle wracał.
Im bardziej zbliżali się do miejsca, w którym czekali na niego kultyści, tym bardziej niespokojny zdawał się samotnik. Jakby z każdym kolejnym krokiem domyślał się prawdziwych celów prowadzącego go kocura. Gdy srebrny odsunął się delikatnie od boku, na którym przed chwilą się opierał, Syczkowy Szept już wiedział. Z uderzeniem serca, w którym włóczęga rzucił się do ucieczki, wojownik złapał go za szyję i przybił do ziemi. Trzymał, aż nie zamknęły się jego przerażone oczy. Jedyne, co miał od tamtej chwili w głowie, gdy ciągnął kocura po ziemi, było stale powtarzane jak mara "przepraszam".
Kiedy dotarł na miejsce, czekała tam na niego Zalotna Krasopani, trzymając pod łapą jasnofutrego, przerażonego kota. Okazała się od niego szybsza, co wcale go nie zdziwiło. Nawet nie był pewien, czy kotka patrzyła się na niego, ponieważ bardzo szybko wbił wzrok w ziemię. Widząc wracającego z łupem przyszłego kultystę, Sosnowa Gwiazda wygięła pysk w grymasie.
— Może nie sprecyzowałam. Miał być ŻYWY — wypluła ze śliną.
— Jest żywy. Jedynie nieprzytomny — odbąknął, nie podnosząc na kocicę wzroku. Ta wydała z siebie tylko głośnie "Hmpf!" i straciła kotem zainteresowanie.
— Czyli to ty będziesz pierwsza, Zalotna Krasopani — zwróciła się w stronę jego siostry, która przytaknęła jej głową. Inne koty zaczęły formować koło, zostawiając w nim szylkretkę i jej ofiarę. A to, co miała zrobić, było już jasne.
Spuścił głowę. Gdyby tylko mógł, zatkałby także i uszy, by nie słyszeć pisków bólu i innych odgłosów walki. Ku jego uldze, nie trwało to długo. Gdy podniósł łeb, jego oczom ukazał się leżący już na ziemi, martwy samotnik. Zaranna Zjawa przeprowadzała jej ceremonię z pełną powagą, jakby robiła to już tysiące razy. Syczek nawet nie zauważył, jak szybko kapłanka skończyła przemowę i też... jak szybko kawałek ucha szylkretowej kotki skończył, leżąc na ziemi.
Po skończonych owacjach Syczkowy Szept zrozumiał, że nadchodziła pora na niego. Dobrze, bo w tamtej chwili zdezorientowany włóczęga zaczynał się budzić i rozumieć, co wokół niego się odgrywało. Gdy złoty wkroczył do kręgu i wypuścił z pazurów swą ofiarę, ta starała się uciec. Szukała szczeliny w murze kotów, lecz nie była w stanie znaleźć żadnej. W końcu stanął z nim pyskiem w pysk. Byle prędko było już po wszystkim...
Jak podejrzewał, uprowadzony przez niego kocur był słaby i niezdolny do obrony. W starciu z wyszkolonym wojownikiem nie miał żadnych szans. Syczkowy Szept nie musiał nawet stosować techniki męczenia przeciwnika, ponieważ ten od początku nie miał sił na starcie. Tak szybko, jak tylko był w stanie, wojownik wycelował w jego gardło. Niewinni nie zasługiwał na długą, bolesną śmierć.
Zaciskając szczęki na krtani kota, coś wewnątrz niego kazało mu się zatrzymać. Zastanowić. Karmelowe ślepia wojownika nagle zalśniły, a on sam mimowolnie zatrzymał się. Pod zębami szybko kurczyła i rozkurczała się samotnicza krtań, a nad uchem mógł usłyszeć chaotyczne, przerażone dyszenie. Bał się śmierci. Nie chciał wcale umierać. Złoty zadrżał, nie będąc w stanie wykonać żadnego ruchu. Wśród kultystów już zaczynały się roznosić ciche, niezadowolone szepty, jednak w uszach wojownika słychać było tylko sapanie i pisk przepływającej przez nie krwi.
Nie miał innego wyboru. Przeklinał wszystko, co w tej chwili zmuszało go do zatopienia zębów w szyi bezbronnego przeciwnika. To, co wybrało Klan Wilka na jego dom. To, co kazało mu obrać ścieżkę, od której nie było odwrotu. Z powoli cichnącym sykiem, powieki srebrzystego kocura zamykały się. Z jego gardzieli tryskała mocno czerwona krew, która zaraz wsiąkała w mokrą ściółkę.
Zrobił to. Zabił.
Zauważył pewne wytchnienie na pysku swojej matki, gdy odwrócił się w jej stronę. Chociaż nie mogła tego pokazać, wydawała się dumna, że podołał. Czy wcześniej wątpiła? Syczkowy Szept zdziwiłby się, gdyby nie. Sam nie był tego taki pewien.
— Kultyści, spójrzcie w stronę tego kota, który dostąpił godności inicjacji! — zaczęła przemawiać, gromiąc wszystkie przyciszone rozmowy. — Wykazał się wielką odwagą i sprytem, a także i uporem, przez wiele długich księżyców przygotowując się do tej chwili. Ja, Zaranna Zjawa, Wielki Kapłan kultu Mrocznej Puszczy, naznaczam cię w imię naszych przodków. Czy jesteś gotów przyjąć na siebie naszę znamię jako dowód inicjacji?
Syczek wyprostował się. Jego wzrok przeniósł się na chwilę na oberwane, lewe ucho swojej matki. Już tak naprawdę najgorsze było za nim.
— Tak — odparł beznamiętnie.
— Zatem otrzymasz ode mnie znak, który pozostanie z tobą aż do śmierci i zawsze będzie przypominał ci o przynależności do kultu — oznajmiła Zaranna Zjawa i podeszła blisko swojego syna. Ten skłonił głowę, pozwalając jej na łatwiejsze oderwanie swojego ucha. Po zaciśnięciu zębów i wysunięciu pazurów... Już było po wszystkim. Strzępek wisiał w zębach burej kotki, która czym prędzej cisnęła go na ziemię.
— Tej nocy, zgodnie z wolą Mrocznej Puszczy, przyjmujemy cię oficjalnie jako pełnoprawnego członka naszej grupy. Wierzymy, że będziesz wiernie służyć naszym przodkom i działać na rzecz kultu, abyśmy nigdy nie upadli — dodała, maczając łapę w głębokiej ranie, którą zadał samotnikowi Syczkowy Szept. Następnie przyłożyła ją do jego skroni, tworząc na czole kocura szkarłatny ślad, z którego strużki spływały wolno wzdłuż grzbietu jego nosa.
Był chwalony. Jego imię skandowali wszyscy, zupełnie tak jak Zalotnej Krasopani parę chwil wcześniej. Syczek nie potrafił jednak czuć z tego powodu żadnej radości. Nawet nie był pewien, o czym w tej chwili myślał. Czuł się, jakby w jego głowie nie było nic poza głuchym szumem.
— To nie jest jednak ostatnia rzecz, jaką musicie wykonać, zanim wrócimy do obozowiska. Zostało jeszcze oddanie prawowitego hołdu naszemu największemu przywódcy — powiedziała donośnie Wielka Kapłanka. Powoli opuszczały go już siły. Podszedł bliżej Zalotnej Krasopani, gdy cała grupa ruszyła w stronę Ciernistego Drzewa. Spojrzał na nią, próbując wyczytać jej emocję. Czy czuła to samo? Może nie czuła nic? Jak to wszystko widziała? Chciał zapytać, lecz ani to nie było na to dobre miejsce, ani on sam nie tyle pewny, by to zrobić. Zostało mu więc jedynie wpatrywanie się w idącą za resztą kultystów siostrę w nadziei, że zdoła dowiedzieć się choćby drobnego, nieistotnego szczegółu.
<Zalotko?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz