Z początku ignorował tego jełopa, który nie rozumiał jasno wyznaczonych granic oraz tego, czym była "przestrzeń osobista". No właśnie, z początku. Szybko jednak Zimorodek począł naginać i powoli przekraczać cienką linię, stanowiącą maksymalny poziom cierpliwości Mchu, nim kocurek wpadnie w szał, wyzywając wszystko dookoła i waląc na oślep łapą z pazurkami, które bardziej przypominały igiełki, aniżeli faktyczną broń wojownika.
Mama zdawała się nie zwracać uwagi na dramat, który rozgrywał się obok jej brzucha, na tym samym posłaniu. Niebieski kocurek syknął na to rozjuszony. Cholerna konfidentka, cokolwiek to słowo znaczyło. Słyszał je już od wujka Bluszcza, którego czasem zdarzało mu się nazwać mianem "taty", chociaż nie do końca wiedział, czym właściwie ten "tata" jest. Jego teoretyczni starsi bracia i siostry mówiły tak o niejakim Żywicy, który miał jasne liliowe futerko. No tylko skoro był tym jego tatą i ponoć był przy Myszku i reszcie ekipy, to dlaczego nie było go teraz? Za to wujek Bluszcz i Lis bywali. Ten drugi co prawda częściej niż ten pierwszy, ale bywali. Wniosek był więc prosty - jeden z nich był jego "tatą".
— Szpadaj! — pisnął, machając chaotycznie łapką, gdy ta gruba klucha nastąpiła mu na brzuch. Kocurek pisnął w agonii, krzywiąc się niesamowicie — MAMO! ON MNJE BIJE! — miauknął, składając skargę do wyższej instancji władającą kociarnią, a co ważniejsze - żarciem. Instancja jednak uśmiechnęła tylko ten swój pysk, wyciągając znielubione przez malucha różowo-miękkie-mokre coś, co mlasnęło o jego ciało, natychmiast pokrywając go glutowatą mazią, wątpliwej świeżości.
— Messsek! Messsek1 — Zimorodek nie dawał jednak za wygraną, ponowił atak, napierając na nieosłoniętą, przez to różowe coś, część ciała brata, wbijając w jego łopatkę ostre jak igiełki pazurki. Ta zniewaga wymagała jednak przelania krwi. Swojej czy ich - Mech postanowił, że na swój własny honor nie może się wycofać. Odparł więc kolejny atak, drapiąc brata po nosie, na co ten pisnął, odsuwając się z nie małym zdziwieniem.
Instancja natychmiast zaprzestała "pieszczoty", które nimi były praktycznie w tylko jej mniemaniu, po czym przyciągnęła do siebie starszego z synów.
— Meszku, nie ładnie tak. Przeproś brata.
Co?
Jak to nie ładnie!? To ON był ofiarą! Ona i Zimorodek byli krwiożerczymi napastnikami, z którymi musiał sobie poradzić zupełnie SAM! Syn Żywicznej Mordki nadął policzki, strosząc futerko.
— Nje. Gupgi s was! — napuszył się dumnie niczym paw, po czym ruszył koślawo, na swych serdelkowych łapkach przed siebie, prosto w stronę wyjścia ze żłobka. Nim jednak dotarł do upragnionej wolności, matka-konfidentka złapała go za skórę na karku, odrywając od podłoża.
Niezadowolony przyjął twardo rzeczywistość taką, jaka była. Nim jednak jego kuper zniknął we wnętrzu azylu dla małych purchląt, zdążył obrazić jakiegoś czarnego kota, który przechodził niedaleko, nazywając go, czy też ją, Meszka to serio nie obchodziło, głupim bobkiem.
— No, przeproś Zimorodka. Pamiętasz, czego cię uczyłam, Meszku? — kocica chyba powoli traciła cierpliwość.
— Jezdeś gupi! Jak ona! — miauknął, wskazując na przestraszoną Rosę.
< Zimorodku? >
Kiedy oberwiesz rykoszetem XD
OdpowiedzUsuń