Minął niecały księżyc, od kiedy dwójka zaprzyjaźnionych uczniów uciekła z rodzinnego klanu. Teraz szwendali się bez większego celu, z dnia na dzień coraz bardziej oddalając się od klanowych terytorium. Rzecz jasna nie chcieli odchodzić aż za daleko, kto wie, może jeszcze kiedyś cztery klany im się na coś przydadzą. Zanim taka okazja miałaby jednak prawo bytu się zdarzyć, Melodyjka i Słonik musieli ustalić, co oni w ogóle chcą ze sobą dalej zrobić. Przecież nie mogą do końca swoich dni włóczyć się wte i wewte, to było takie bezcelowe i… mało ambitne. A kotka uwielbiała ambitne działania.
Syknęła i wbiła pazury w ziemię przy kolejnym nagłym bólu, który szarpnął jej brzuchem. Nie mogła ukryć, że ten ostatnio pokaźnie urósł, a jej raz na jakiś czas zdarzały się mdłości czy wymioty. Zbagatelizowała to jednak, będąc przekonana, że to tylko jakieś zatrucie pokarmowe, które prędzej czy później jej przejdzie, wystarczy, że będzie dużo piła, żeby czasem się nie odwodnić. Również na tym etapie przed byłymi Burzakami pojawił się kolejny problem — brak znajomości praktycznie jakichkolwiek ziół leczniczych. Melodyjka może i kojarzyła ze dwa czy trzy od Jeżowej Ścieżki wraz z ich zastosowaniami, ale nie miała bladego pojęcia, gdzie mogliby je znaleźć. Dokładnie ten problem samotniczka miała z trybulą, która, jak na ironię, pomagała na ból brzucha. No cóż, będą musieli jakoś radzić sobie bez ziół, gorzej w momencie, kiedy te okażą się rzeczywiście niezbędne… ale może znajdą kogoś, kto się na tym zna.
— O, jusz fztałaź Melo. Byłem pfo fodę i miałem iśdź na pfolofanie, pfójdziesz ze mną? — Zza zarośli wyłonił się Słonik, mówiący dość niewyraźnie przez niesiony w pysku mech nasączony wodą.
Brrrrr, wszystko, tylko nie mech. Paskudne wspomnienia.
— Czemu nie. — Jeszcze raz ziewnęła, po czym ociężale wstała miejsca, ponownie sycząc z bólu, co nie uszło uwadze jej przyjaciela. — Niee-eeedobrze mi. Bruh, to ja zaa-aaaazar wrócę. — Obróciła się na pięcie i skoczyła w krzaki rosnące kilka lisich ogonów od ich kolejnego, prowizorycznego legowiska. Tym razem służyła za nie znajdująca się zaskakująco niska, sporych rozmiarów dziupla w dębie, w nieznanym, dużym lesie liściastym. Czuli, że mogą się tu łatwo zgubić, dlatego zawsze, w szczególności podczas polowań, trzymali się blisko siebie.
Melodyjka wkrótce wróciła, wzdrygając się lekko po drodze.
— Daj mi wody. — Bezceremonialnie wyrwała kocurowi mech z pyska i pośpiesznie zaczęła spijać z niego zbawczą ciecz.
— Na pewno wszystko z tobą w porządku? Ostatnio wydajesz się czuć naprawdę paskudnie… — Słonik pacnął ją ogonem w bok, co skwitowała prychnięciem. — Hej, Melo, martwię się o ciebie. Bo wydaje mi się, że może istnieć cień szansy, że to-—
— Dobra tam, żyję. Możemy iść zapolować, od tej wczorajszej marnej kolacji nie jadłam nic. Kiszki zaczynają mi grać marsza. — Całkowicie zignorowała jego ostatnie zdanie, nawet nie dając mu go dokończyć i śmiało ruszyła w głąb lasu.
Wcześniej nie byli przyzwyczajeni do polowania na takim terytorium, nawet nie znali zbytnio technik polowania na zwierzęta typowo leśne, chociażby wiewiórki. Na szczęście jakoś sobie radzili, jakoś. Znaczący plus był przynajmniej taki, że teraz nie musieli myśleć o upolowaniu jak największej ilości zdobyczy na raz, nie łowili już dla klanu, a dla siebie. Z tego niestety wynikał kolejny minus, gdyż teraz nie wystarczyło wyjść z obozu raz dziennie, "bo tak trzeba", a gdy się zgłodnieje, brać coś ze stosu. Oj nie, teraz za każdym razem gdy zgłodniali, musieli sami sobie na to zapracować. Było to naprawdę męczące, ale cóż, dało się przyzwyczaić. Tak samo jak do tego, że nie sypiali już w gwarnym i przepełnionym legowisku, a sami. To akurat wychodziło kotce na plus, bo przekrzykiwania się tych głupich, za młodych i niezbyt inteligentnych jak na nią grzdyli często doprowadzały ją wprost do szaleństwa. Do tego uciekinierzy mogli powiedzieć "papa" nużącym patrolom, nie mówiąc już o treningach z znienawidzonymi mentorami.
Zastrzygła uszami, gdy do nozdrzy dopłynęła ją woń myszy. Żyjątko szybko znalazło się na jej celowniku. Ustawiła się od niego w bezpiecznej odległości, bacznie obserwując spod zmrużonych oczu. Zaraz będzie jej.
— Hej, ja naprawdę muszę z tobą o tym pogadać. — Melodyjka, ani trochę nie spodziewając się, że przyjaciel nagle pojawi się tuż za nią i jeszcze będzie śmiał zagadać, podczas gdy ona namierza swoją ofiarę, podniosła się z warknięciem i przejechała ogonem po starej ściółce, a zaalarmowana mysz jak najszybciej uciekła.
— Debilu, wypłoszyłeś nam śniadanie! Co jest według ciebie tak pilne do omówienia, że przekładasz to nad tłuściutką, smaczniutką mysz?
Słonik, lekko speszony, usiadł obok niej, owijając łapy ogonem. Kotka wydęła wagę, wciąż zła, ale usiadła przy nim. Jej ogon dalej wykonywał gwałtowne ruchy.
— Przepraszam, znajdziemy kolejną mysz. Ale gdy wcześniej próbowałem ci powiedzieć to co mam powiedzieć, nawet nie pozwoliłaś mi dojść do słowa. — Przewróciła oczami, ale tym razem dała mu kontynuować.— No bo… sama na pewno zauważyłaś… ba, sama zwróciłaś na to moją uwagę. No, twój brzuch. Ostatnio niepokojąco rośnie, mimo, że nie jemy wiele. — Kocur gapił się we własne łapy, przebierając nimi w miejscu od czasu do czasu.
Samotniczka przekrzywiła głowę. Co temu pajacowi znowu chodziło po głowie?
— No. Mówiłam ci, zatrułam się czymś, niedługo przejdzie. Nie ma co się tym przejmować. Żyję? Żyję. Przecież nie umrę od tego. — Szybkim ruchem języka poprawiła zmierzwioną sierść na piersi. — A teraz wróćmy do polowania, ja naprawdę chcę zjeść dzisiaj to śniadanie. I na przyszłość nie zawracaj mi głowy takimi pierdołami, zwłaszcza, kiedy dbam o nasze przetrwanie. — Sprzedała mu kuksańca, ale ku jej lekkiemu zaniepokojeniu samotnik westchnął jedynie, nie zareagował ani entuzjazmem, ani nawet udawanym fochem.
— Ale, Melo, zatrucia pokarmowe raczej nie trzymają nikogo tak długo… a… no nie wiem… czułaś może ostatnio coś jak… kopnięcia?
— Cholera, Słonik, do czego ty pijesz? — Spojrzała na niego jak na ostatniego idiotę i machnęła mocno ogonem, ale po chwili zamarła, uświadamiając sobie, co kocur ma na myśli. — Co… co ty, głupi jesteś? — Zaśmiała się nerwowo. — Idioto, nawet jeśli symptomy się zgadzają, nie miałabym z kim i kiedy zajść w ciążę-—
— A pamiętasz twój genialny pomysł, żeby zażyć "trochę" kocimiętki, zaraz po tym, jak opuściliśmy tereny Klanu Burzy?
Na moment kotce aż zabrakło oddechu.
— Nie, no co ty, przecież nie moglibyśmy wtedy… a może… o psia mać
Obydwoje zamilkli na bardzo długo, nerwowo spoglądając to na siebie nawzajem, to na boki.
Kocięta. Małe, drące się paskudy, którymi należało się bez przerwy zajmować, a które nie odwdzięczały się niczym. W dodatku spłodzone z najlepszym przyjacielem, do którego nie czuło się nic romantycznego. Melodyjka wbiła pazury w ziemię, orając ją i oddychając ciężko. W końcu podniosła się gwałtownie, wydając z siebie donośny wrzask, który najprawdopodobniej wypłoszył całą potencjalną zwierzynę w okolicy.
— Pięknie, po prostu pięknie — wysyczała przez zaciśnięte zęby, bardziej do samej siebie niż do speszonego, przygarbionego kocura.
Teraz wszystkie myśli o tym, co oni ze sobą zrobią w przyszłości byli zmuszeni wyrzucić między bajki. Zostali zmuszeni do wychowania jakiś obrzydliwych gówniarzy… czy oni będą w ogóle w stanie odebrać poród?
Haha <3
OdpowiedzUsuń