Początek pory nowych liści
Niebo nad obozem Klanu Nocy było niemal bezchmurne, ozdobione wyłącznie pojedynczymi, jasnymi obłokami, które leniwie sunęły po jednolitym błękicie w rytmie spokojnego wiatru. Słońce stopniowo przypominało o swoim istnieniu, rozgrzewając zmarznięte ziemie, delikatnie wybudzając rośliny z letargu. Dookoła słychać było cichy szelest świeżych liści, które dopiero niedawno na nowo zagościły na gałązkach drzew rosnących nieopodal, dotychczas całkowicie nagich i ponurych. Dopiero teraz świat zaczął rzeczywiście przypominać ten z opowieści starszych kotów — dzięki licznym kwiatom nabrał znacznie żywszych barw. Przebudziła się także zwierzyna — ptaki stały się znacznie bardziej aktywne, od samego świtu ćwierkając śpiewnie gdzieś w wyższych partiach lasu, umilając dzień swoim przyjemnym dla ucha gwarem. Pojawiły się także żaby, których wieczorne koncerty nierzadko utrudniały zaznanie odpoczynku. Do tej mieszaniny różnych dźwięków dołączyły również najróżniejsze owady, poczynając od komarów i much (bzyczących oraz irytujących — blech!), a na chrabąszczach i pszczołach kończąc.
Lulek mógł właśnie na własnej skórze doświadczyć cudu budzącej się na nowo natury. Pod czujnym okiem Kotewkowego Powiewu i (nieco mniej czujnym) Wężyny przebywał bowiem w kąciku zabaw — razem z resztą starszych kociąt. I, cóż, w przypadku konkretnie biało-czarnego — przybywanie było bardzo dobrym określeniem. Podczas gdy reszta kompanii spędzała czas na nieudolnych próbach polowania na ryby, bazgrała w piasku czy z asystą piastunki doskonaliła swoje pływackie umiejętności, on siedział w trzcinowisku, nieco skulony, z muszlą małża ułożoną między łapkami. Przyglądał się ze skwaszoną miną, co musiało z zewnątrz wyglądać dość trywialnie — dla kocięcia jednak takie nie było! Już od dłuższego czasu starał się wypracować jakąś metodę otwierania tych skorupek bezinwazyjnie, tak, aby nie uległy one zniszczeniu w wyniku tego działania. Pech chciał jednak, że ani razu mu się to nie udało, a główkował nad tym, od kiedy tylko zrobiło się na tyle ciepło, by zacząć wchodzić do wody. Próbował nawet prosić o pomoc swoje rodzeństwo — nietrudno wywnioskować, że nie wyniknęło z tego nic pożytecznego, a rozsypanych dookoła odłamków muszelek było więcej, niż kiedykolwiek przedtem. Zrezygnował więc z ich wsparcia, jednocześnie nie chcąc pytać o nie matki ani opiekunki. Wiedział, że jego pobratymcy polegli, jeśli chodziło o to zadanie — postawił sobie więc za cel opracowanie własnego patentu. W ten sposób przynajmniej w jednej dziedzinie odznaczałby się na tle swojego znacznie sprawniejszego, bardziej charyzmatycznego i… hm, ogólnie bardziejszego rodzeństwa. Nie było to coś, co zauważył od razu, ale od kiedy uświadomił to sobie po raz pierwszy… cóż, nie był w stanie pozbyć się tej myśli. Widział, jak często przez ich mamę chwaleni byli Wężynka, Tojad czy Żmijowiec. Za to, że umieli postawić na swoim, że byli "asertywni" (chociaż sam Lulek powoli gubił się w znaczeniu tego słowa, będąc pewnym, że oznaczało ono cechę pozytywną — a sądząc po reakcjach współklanowiczów, chyba jednak tak nie było…) i sprytni. Szylkretowa kocica stawiała ich jako wzór do naśladowania. Tymczasem on czuł się… inny? Odstający? Nieprzystający do tej rodziny? Nie rozumiał, dlaczego matka wydaje im takie, a nie inne polecenia, nie rozumiał jej nakazów czy zasad. Czemu chwaliła egoizm i arogancję Juniorki i Tojadu, gdy inne koty kręciły na to nosami, czy uspokajała Żmijowca po tym, gdy został przyłapany i zganiony za kłamstwo? Przecież Kotewkowy Powiew wielokrotnie opowiadała im historie, które dowodziły, że takie zachowania nie skutkują niczym dobrym…
Cóż jednak miał zrobić? Nikt przecież nie wiedział lepiej niż matka, czyż nie? Dlatego też i on zapragnął się czymś wyróżnić, choćby najmniejszą, najbardziej banalną błahostką. Wbił więc pazur idealnie w miejsce, w którym dwie połówki muszli łączyły się ze sobą. Pociągnął delikatnie w swoją stronę, drugą łapką przytrzymując skorupę mięczaka, aby wykonywany przez niego manewr był bardziej precyzyjny i gładki. Ostatecznie udało mu się rozdzielić te części, powoli rozchylił więc pokrywy, osiągając w końcu upragniony skutek. Pisnął z podekscytowania, drepcząc w miejscu, wzburzając płytką wodę i podnosząc osadzony na dnie muł. Nie mogło go to obchodzić mniej w tej sytuacji — sprawnie chwycił muszelkę w pyszczek i zaczął dreptać w kierunku rodzicielki, chcąc pochwalić się swoim osiągnięciem.
Szylkretowa kotka leżała przy trzcinowisku leniwie, z mordką położoną na szczycie skrzyżowanych łap. Jej zielone ślepia były delikatnie przymknięte, ale wciąż czujne, bacznie lustrujące jej otoczenie. Zbliżające się do niej kocię nie umknęło więc jej uwadze. Uniosła powoli głowę na widok syna, przechylając ją lekko do boku i ziewając.
— Spójrz, mamusiu — mruknął Lulek, upuszczając muszelkę na miękki piasek przed nią. — Czy to nie jest świetne? Otworzyłem ją zupełnie sam… Nawet Wężynka nie potrafiła tego zrobić bez zniszczenia jej… — Druga część wypowiedziana została znacznie ciszej, zważając na obecność wspomnianej Juniorki zaledwie kilka długości mysiego ogona za nim.
Wężyna spojrzała jednak na skorupkę bez szczególnego entuzjazmu, przenosząc znudzone spojrzenie na biało-czarną kulkę przed sobą. Westchnęła przy tym teatralnie, a końcówka jej ogona zadrgała nerwowo kilka razy, wyrażając nieskrywaną przez nią irytację.
— Paskudztwo. Zajmij się czymś pożyteczniejszym, Lulku… — odparła, liżąc go przy tym po głowie. Nie czuł jednak w tym geście szczególnej czułości.
Wpatrywał się w nią z szeroko otwartymi ślepkami, nie wiedząc, co powinien zrobić w takiej sytuacji. Nie wiedział, co czuł, ale to niezidentyfikowane coś uciskało wszystkie jego wnętrzności od środka, tak, jakby starało się zrobić dla siebie jak najwięcej miejsca. W momencie, w którym szylkretowa kocica wróciła do leżącej pozycji, sygnalizując koniec ich “rozmowy”, ten poczuł się, jakby skóra pod jego grubym futerkiem zajęła się żywym ogniem. Wymamrotał coś pod nosem, po czym prędko potuptał do swojej dziury w trzcinowisku, udając, że planował zajęcie się… tym czymś pożyteczniejszym, czymkolwiek miałoby to być.
Usiadł w błotnistym mule, przyglądając się tafli wody poruszającej się miarowo w tę i we w tę. Miniaturowe fale rozbijały się delikatnie o jego łapy, a on pustym wzrokiem patrzył tylko, jak znikały w jednolitej wodnej masie.
***
Po kilku słonecznych dniach nad obozem Klanu Nocy znów zebrały się ciemniejsze chmury, a sucha, gliniasta gleba znów zmieniła się w delikatne błoto. Leśne odgłosy ucichły nieco, zastąpione przez spokojny szum deszczu. Lulek leżał w kącie żłobka, wciąż czując dziwne ukłucie, gdy tylko rozmawiał z matką, mimo, że ta nie wydawała się zachowywać w znacząco inny sposób niźli zazwyczaj. Wydawało mu się, jakby coś ciążyło mu w środeczku — jakby połknął ciężki kamień, którego nie mógł się pozbyć. Być może czymś się zatruł i powinien zawitać do legowiska medyków? Nie miał pojęcia — prawdę mówiąc, nie miał też chęci. Wolał zostać w kociarni i przyglądać się reszcie jej rezydentów, przy okazji “cierpiąc” z powodu swojego wcale-nie-wyimaginowanego schorzenia.
Zerknął w stronę legowiska swojej siostry. Rosiczka siedziała niedaleko od niego, zajęta robieniem żabotka wraz ze Śnieżynką. Kolekcja tych kocio-płazich hybryd powiększyła się znacznie od momentu, w którym Lulek zrobił własnego. Patrząc na nie teraz musiał przyznać, że jego prezentował się dość blado na tle reszty. Prawdopodobnie powinien go poprawić — na co także nie miał ochoty. Starając się wyrwać z tego marazmu, przeniósł swój wzrok w inny punkt. Wężynka siedziała przy ściance żłobka, szepcząc coś do Ważki, Krewetki i Ćmy, a na jej pyszczku obecny był zarozumiały uśmiech. Kociak nie miał pojęcia, co wymyśliła jego krewniaczka, ale był pewien, że nie było to coś, co mogłoby przysporzyć jej sympatii rodziców kotek — a wręcz przeciwnie. Nie chcąc się w to mieszać, przemknął spojrzeniem dalej, zatrzymując się tym razem na starszych kotach. Kotewkowy Powiew prowadziła luźną rozmowę z Biedronkowym Polem, a obok nich leżeli i odpoczywali Sterletowa Łuska. Lulkowe spojrzenie zawisło na dłużej na śpiącym wojowniku. Słowa, które powiedział podczas ich zupełnie przypadkowej konwersacji, z jakiegoś powodu skutecznie wdrążyły się w mózg kociaka, przyklejając się gdzieś z tyłu głowy, co jakiś czas przypominając o sobie. Ostatnio — coraz częściej, będąc zupełnie szczerym. A gdy już wypływały… cóż, wyłącznie potęgowały obecne już w Lulku niekomfortowe uczucie ucisku gdzieś w środku. Nie był przecież ślepy — byli coraz bliżej wieku uczniowskiego. Wiedział, że zbliżały się ich ceremonie — Wężyna z dumą rozmawiała na ten temat z każdym dorosłym kotem obecnym w legowisku. Przytłaczała go już sama wizja licznych obowiązków, które się z tym wiązały — a najbardziej tego, że zaraz po uczniostwie przechodziło się prosto do etapu wojownika. Wiedział, że kompletnie się do tego nie nadawał — nigdy nie lubił aktywnych zabaw, a walki czy ganianego wręcz nie cierpiał. Irytowały go głośne dźwięki. Był niezgrabny i nieskoordynowany, a więc, mówiąc bezpośrednio — był po prostu beztalenciem. Jak miał sobie niby poradzić? Oprócz tego symbolicznego wchodzenia w dorosłość nie mógł udawać, że nie dostrzegał pewnych zmian — na razie dość stopniowych, umiarkowanych. Nagły wzrost, lekka zmiana rysów pyszczka, głosu. Ale doskonale wiedział, że wszystkie te “ewolucje” niedługo staną się ewidentne. Silne. I wcale nie był pewien, czy mu to odpowiadało. Tak właściwie, jakiś cichy głosik z tyłu głowy bił na alarm, machając łapami na wszystkie strony, sygnalizując stanowcze nie — absolutnie mu to nie pasowało! — ale Lulek robił wszystko, by go ignorować. Nie chciał przecież wyjść na bachora, a Kotewkowy Powiew mówiła im, że lęk i stres związany z tym nowym etapem jest czymś naturalnym. Zbywał więc te wszystkie objawy, utożsamiając je właśnie z tym, nieświadom tego, że dość mocno się mylił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz