Tak naprawdę wciąż nie rozumiał sytuacji, która miała miejsce w klanie. Do niedawna nieustannie przejmował się wydarzeniami ze zgromadzenia, a teraz niespodziewanie doszły mu kolejne zmartwienia. Odkąd to Borsucza Gwiazda był liderem, atmosfera w obozie zrobiła się według rudego trochę bardziej nieswoja. Choć w jego oczach zawsze wszystko było straszne, tak teraz dwukrotnie pogłębił swoje pesymistyczne przekonania. Czarny kocur był w końcu ojcem jego głównego dręczyciel, a takie paskudne geny nie biorą się znikąd. Na samą myśl o pewnym osobniku zrobiło mu się niedobrze. Znowu zadrżał, czując przypływ emocji. Chciało mu się płakać i to bez żadnego większego powodu. Za bardzo przejmował się każdą uwagą i posłanym w jego stronę spojrzeniem. Wszędzie widział pogardę wobec jego osoby. W pewnym momencie zaczął sobie wmawiać, że nawet bliscy muszą być nim kompletnie załamani, bo jest jednym i wielkim nieudacznikiem. Treningi z Ognistym Językiem szły mu bardzo źle. I chociaż w rzeczywistości głównym problemem był mentor, to Rudzik potrafił zwalić całą winę na siebie. Był pewien, że jego rodzeństwu idzie lepiej, a on po prostu nie nadaje się na wojownika. Nieustannie utwierdzał się w tym, iż to on pełnił rolę największej pomyłki w ich rodzinie. Był w stanie pokusić się o stwierdzenie, iż w całym lesie nie znajdzie się gorszego od niego.
Wytarł pysk o trawę i przełknął ślinę, starając przywołać się do porządku. Wiedział, czego teraz najbardziej potrzebuję. Pragnął bliskości kogoś, komu ufa. Zerwał się ze swojego miejsca i ruszył na poszukiwania. Pora Nowych Liści zdecydowanie była jego ulubioną. Zewsząd słychać było śpiew ptaków, które jeszcze nie były świadome tego, że w przyszłości mogą stać się posiłkiem futrzastych drapieżników. Pomimo tego, co działo się w klanie i na poprzednim zgromadzeniu, cętkowany potrafił cieszyć się spokojem, jaki aktualnie przeżywał. Czarna Łapa został uczniem medyka, więc nie spotykał go teraz za często i mógł chociaż przez chwilę od niego odpocząć. Planował jednak unikać chwilowo legowiska uzdrowicieli, bo wciąż istniało ryzyko spotkania jego oprawcy.
Nastawił uszu, zauważając Orzechowy Zmierzch. Ona też go dostrzegła, bo uśmiechnęła się przyjaźnie w jego kierunku. Od razu odwzajemnił gest, czując ulgę na jej widok. Przyspieszył kroku i zwolnił dopiero przy matce, która na powitanie polizała go w czubek głowy. Wydał z siebie pomruk zadowolenia i przytulił do jej łap. Rudy szybko rósł, co można było wywnioskować po tym, iż powoli doganiał wzrost swej rodzicielki.
- M-mamo, m-mógłbym z t-tobą o czym-mś pog-gadać? - zaczął, z lekką dawką wątpliwości w głosie.
- Oczywiście, wiesz dobrze, że możesz mi mówić o wszystkim, co cię martwi - odparła natychmiastowo. Podniosła wzrok w poszukiwaniu ustronnego miejsca, a następnie popchnęła tam syna. Przysiedli na trawie, gdzie ukryci zza krzaku, mogli w spokoju przeprowadzić rozmowę.
- No więc, co cię trapi? - zapytała.
- W-wiele - wyznał w pełni szczery. Czasami zastanawiał się, czy za bardzo nie zawraca im głowy swoim marudzeniem. Często czuł potrzebę wyżalenia się komuś ze swoich problemów, nawet jeśli po tym bywało, że jego samoocena znacznie spadała. Bowiem, w jego opinii, jeśli sam nie radził sobie z własnymi problemami, to musiał być najprawdziwszą porażką życiową. - T-tamt-to z-zgromadzenie… - wykrztusił, zaczynając od pierwszego tematu, który go dręczył. - J-ja j-już w-wiem, ż-że o-one t-tak na o-ogół n-nie w-wyglądają, ale t-to b-było s-straszne. T-tyle k-krwi, n-nawet z m-martwych p-ptaków t-tyle nie l-leci - wyjąkał, kuląc się momentalnie na wspomnienia. - W-wujek jest p-prawdziwym b-bohaterem, z-zabrał m-mnie stamtąd! Chciałbym b-być k-kiedyś t-taki odważny j-jak on - wymamrotał rozmarzony, podnosząc wzrok na rodzicielkę. Słuchała uważnie, a kiedy przerwał, uśmiechnęła się tylko pokrzepiająco i zachęciła go do dalszej wypowiedzi. Rudzik poczuł przyjemne ciepło w środku. Wydawało mu się, że naprawdę chce mu pomóc.
- N-no i t-teraz j-jeszcze z-zaszła t-ta dziw-wna z-zmiana. D-dlaczego t-tu j-jest t-taki chaos? - miauknął. Pragnął spokoju, a aktualnie był świadkiem jakiegoś dramatu. - I… I w-wydaję m-mi się, ż-że j-jestem s-strasznie b-bezużyteczny d-dla k-klanu. P-polowania m-mi n-nie i-idą… N-nic m-mi n-nie wychodzi - wyjęczał. Nagle go olśniło. Zerwał się na równe łapy, robiąc krok w tył.
- A c-co j-jeśli nigdy n-nie zrobię p-postępu i w-wyrzucą m-mnie z klanu? – Jego oczy momentalnie zaszkliły się od łez. Usiadł z rezygnając, wbijając spojrzenie we własne łapy i pociągając nosem. W tym momencie naprawdę spanikował.
Wytarł pysk o trawę i przełknął ślinę, starając przywołać się do porządku. Wiedział, czego teraz najbardziej potrzebuję. Pragnął bliskości kogoś, komu ufa. Zerwał się ze swojego miejsca i ruszył na poszukiwania. Pora Nowych Liści zdecydowanie była jego ulubioną. Zewsząd słychać było śpiew ptaków, które jeszcze nie były świadome tego, że w przyszłości mogą stać się posiłkiem futrzastych drapieżników. Pomimo tego, co działo się w klanie i na poprzednim zgromadzeniu, cętkowany potrafił cieszyć się spokojem, jaki aktualnie przeżywał. Czarna Łapa został uczniem medyka, więc nie spotykał go teraz za często i mógł chociaż przez chwilę od niego odpocząć. Planował jednak unikać chwilowo legowiska uzdrowicieli, bo wciąż istniało ryzyko spotkania jego oprawcy.
Nastawił uszu, zauważając Orzechowy Zmierzch. Ona też go dostrzegła, bo uśmiechnęła się przyjaźnie w jego kierunku. Od razu odwzajemnił gest, czując ulgę na jej widok. Przyspieszył kroku i zwolnił dopiero przy matce, która na powitanie polizała go w czubek głowy. Wydał z siebie pomruk zadowolenia i przytulił do jej łap. Rudy szybko rósł, co można było wywnioskować po tym, iż powoli doganiał wzrost swej rodzicielki.
- M-mamo, m-mógłbym z t-tobą o czym-mś pog-gadać? - zaczął, z lekką dawką wątpliwości w głosie.
- Oczywiście, wiesz dobrze, że możesz mi mówić o wszystkim, co cię martwi - odparła natychmiastowo. Podniosła wzrok w poszukiwaniu ustronnego miejsca, a następnie popchnęła tam syna. Przysiedli na trawie, gdzie ukryci zza krzaku, mogli w spokoju przeprowadzić rozmowę.
- No więc, co cię trapi? - zapytała.
- W-wiele - wyznał w pełni szczery. Czasami zastanawiał się, czy za bardzo nie zawraca im głowy swoim marudzeniem. Często czuł potrzebę wyżalenia się komuś ze swoich problemów, nawet jeśli po tym bywało, że jego samoocena znacznie spadała. Bowiem, w jego opinii, jeśli sam nie radził sobie z własnymi problemami, to musiał być najprawdziwszą porażką życiową. - T-tamt-to z-zgromadzenie… - wykrztusił, zaczynając od pierwszego tematu, który go dręczył. - J-ja j-już w-wiem, ż-że o-one t-tak na o-ogół n-nie w-wyglądają, ale t-to b-było s-straszne. T-tyle k-krwi, n-nawet z m-martwych p-ptaków t-tyle nie l-leci - wyjąkał, kuląc się momentalnie na wspomnienia. - W-wujek jest p-prawdziwym b-bohaterem, z-zabrał m-mnie stamtąd! Chciałbym b-być k-kiedyś t-taki odważny j-jak on - wymamrotał rozmarzony, podnosząc wzrok na rodzicielkę. Słuchała uważnie, a kiedy przerwał, uśmiechnęła się tylko pokrzepiająco i zachęciła go do dalszej wypowiedzi. Rudzik poczuł przyjemne ciepło w środku. Wydawało mu się, że naprawdę chce mu pomóc.
- N-no i t-teraz j-jeszcze z-zaszła t-ta dziw-wna z-zmiana. D-dlaczego t-tu j-jest t-taki chaos? - miauknął. Pragnął spokoju, a aktualnie był świadkiem jakiegoś dramatu. - I… I w-wydaję m-mi się, ż-że j-jestem s-strasznie b-bezużyteczny d-dla k-klanu. P-polowania m-mi n-nie i-idą… N-nic m-mi n-nie wychodzi - wyjęczał. Nagle go olśniło. Zerwał się na równe łapy, robiąc krok w tył.
- A c-co j-jeśli nigdy n-nie zrobię p-postępu i w-wyrzucą m-mnie z klanu? – Jego oczy momentalnie zaszkliły się od łez. Usiadł z rezygnając, wbijając spojrzenie we własne łapy i pociągając nosem. W tym momencie naprawdę spanikował.
<Orzechowy Zmierzchu?>
:mgieeczka: nie martw się Rudziku wujek cię obroni
OdpowiedzUsuń