Stanął przed okalającą go ze wszystkich stron ciemnością. Nie wiedział, gdzie są jego siostry, choć węszył w powietrzu, starając się złapać woń przynajmniej jednej z nich. Jedynym kotem w pobliżu, jakiego mógł wyczuć, była jednak tylko Mroczna Wizja, która odchodziła, by zostawić kocura samego. Rozglądał się, próbując wyczuć, w jakim miejscu jest, zobaczyć jakiś ważny szczegół, wypatrzeć wroga. Matka Syczka dołożyła wszelkich starań, by jej dzieci nie skończyły w szponach sowy, przygotowując do tej nocy. Złoty nie zamierzał zignorować jej rad i nauk.
Powinien się bać, sądził, kiedy wpatrywał się w złowrogo wygięte świerki ponad jego głową. Zaranna Zjawa od dawna przestrzegała swoje dzieci o wszystkim, na co musieli uważać, gdy cieniach skryje się niebezpieczeństwo. Złoty nie chciał myśleć o tym, jak musiała się przejmować ich losem, który spoczywał teraz wyłącznie w łapach drapieżników, które, jeśli syte, nie pójdą na łów.
Syczek nie ruszył się z miejsca, w jakim go pozostawiono. Nie mógł się obawiać miejsca, które wyglądało jak dom – czuł zapach wysokich sosen, ich miękkie igły pod jego stopami, słyszał śpiew ptaków, ten sam, co lulał go do snu. W gąszczu rosły zioła, jakie gromadziła w legowisku Zaranna Zjawa, a otaczający go mrok nie różnił się wiele od tego, jaki towarzyszył mu całe dzieciństwo w skrytej, borsuczej norze.
Coś zaszeleściło w kępie wyższej trawy, niszcząc złudne poczucie bezpieczeństwa, jakie jeszcze chwilę temu wypełniało kocura. Zadrżały mu łapy, gdy do jego uszu dochodziły coraz bliższe odgłosy. Umysł prosił go o rzucenie się do ucieczki, lecz jego oczy pozostawały skupione na suchych źdźbłach, jakie poruszało wijące się między nimi zwierzę.
Głośny syk odbijał się jak echo o ściany jego czaszki. Dźwięk poprzedził wyłonienie się z zarośli małej, czarnej głowy. Syczek, nieco spłoszony, przyjrzał się zwierzęciu. Nie miał wielkich, szczerzących się na niego kłów ani pazurzastych łap, jakimi mógł przeorać kocięciu pysk. Z dozą nieufności i niepokoju, które jednak przezwyciężała ciekawość podszedł bliżej i usiadł bliżej stworzenia, przyglądając się jego gładkim łuskom i żółtemu plamieniu. Zaskroniec jedynie wystawiał na zewnątrz język, pozostawiając niewzruszonym na jego obecność. Od zawsze Syczka fascynowały te stworzenia, jakie inni spychali na margines. Kochał wszystkie te obślizgłe, te beznogie, te pokryte łuskami, brodawkami i skorupami. Nie rozumiał, dlaczego inne koty nie potrafiły dostrzec w nich nic poza obrzydlistwem.
Słysząc bliski wrzask, zaskroniec padł, jakby martwy, ukazując jasne podbrzusze. Syczek podskoczył w panice, nie rozumiejąc, co się dzieje. Rozglądał się chaotycznie, próbując dojrzeć wroga. Teraz był pewien, że te syki nie należały do bezbronnych węży, a do prawdziwego łowcy, którego coś musiało rozproszyć czy zranić, że zawarczał. Tym razem instynkt Syczka błagał krzykiem o zniknięcie z miejsca, i tym razem kocur natychmiast się go posłuchał.
Biegł pomiędzy pniami drzew tak szybko, jak pozwalały mu na to łapy. Nie wiedział, czy był goniony – wszystkie dźwięki, jakie mógł wydać drapieżnik, zagłuszał pisk krwi w jego uszach i szybkie dyszenie. Był zmęczony, ale jego przerażenie nie pozwalało mu stanąć, nawet gdy zamiast oddechów słychać było tylko świst. Kątem oka Syczek dojrzał wgłębienie w korzeniach starego iglaka i nie myśląc wiele, gwałtownie się obrócił i zanurzył się w ciemnej norze.
Kocur zatoczył się po wilgotnej ziemi, z trudem wdychając powietrze. Zgiął zmęczone łapy i wpatrzył w jeszcze większą ciemność. Do wgłębienia w ziemi wpadało tylko słabe światło księżyca, oświetlając chropowate, ziemiste ściany. Przez grunt poczuł drżenie kroków, które biegły w stronę, w jaką uciekał. Nie wiedział, czy chciał wiedzieć, czym był zwierz, który rzucił się za nim w pogoń. Jedyne, czego Syczek był pewien to to, że parę uderzeń serca i byłby martwy. Przeszedł go zimny dreszcz i pokładając się na ziemi gorzko załkał, kryjąc twarz w brudnych łapach. Chciał wrócić do domu, ale nawet gdyby spróbował, nie znał drogi. Naraziłby się tylko na zostanie karmą dla wron, a teraz, kiedy ledwie uszedł z życiem, to było jego ostatnie życzenie.
Podniósł głowę, czując, jak coś opiera się o jego bok. Bez cienia zaskoczenia, lęku czy obrzydzenia spojrzał się na skorupiaka szerokiego na kocięcy krok, a długiego na niemal cały jego łokieć, o dziesiątkach krótkich nóżek. Wymachiwał czułkami, opierając się o zmoknięte od podłoża futro szarego. Syczek otarł łzy i położył się na ziemi, przytulając do ściany nory. Czuł chłód i tęsknił za ciepłym, mszystym posłaniem, ale jego lęk był za duży, by wyjść na zewnątrz, na poszukiwania czegoś, co nadawałoby się na legowisko. Zadowolił się garścią sypkiej ziemi, która miała tej nocy posłużyć mu za poduszkę. Przynajmniej miał swoją grubą, długą sierść i towarzystwo ciekawskich krocionogów, które wiły się przy jego łapach. Uśmiechnął się nieznacznie.
— Więc jesteśmy tu tylko my — wymruczał szeptem do swych małych przyjaciół. Natura była miejscami tak niebezpieczna... A jednocześnie niektóre jej elementy wprawiały go w zachwyt. Wijące się przy nim stonogi obdarzał większym zaufaniem niż to, co znajdowało się na powierzchni. Często nawet większym, niż swoich współklanowców.
Sam nie zauważył, kiedy otoczony wilgoci zasnął.
***
Przetrwał, tak samo jak przetrwały jego siostry. Ciepło wypełniło go całego, kiedy mógł zobaczyć ich całe, nawet nie muśnięte pyski. Wtulił się w nie tak, jak gdyby nie widział ich księżycami. Z radością również przytulił Zaranną Zjawę, która mogła odetchnąć z ulgą. Jej kocięta były całe i zdrowe, a do tego gotowe do ceremonii.
Syczek był widocznie zestresowany. Czyścił swoją sierść ze wszystkiego, czym zdążył je zabrudzić. Zanim starannie wymył ją językiem z pomocą matki, niektóre jej części przyjmowały brązowy, błotny odcień. Gdy był nareszcie czysty, poczuł, jakby ktoś zrzucił z niego ogromny ciężar. Teraz musiał stawić tylko czoła tłumowi i mentorowi, którego się obawiał. Nie chciał, by stał się nim ktokolwiek nieznajomy i choć był stale zapewniany, że wybór Błękitnej Gwiazdy będzie odpowiedni, nie ufał tym obietnicom, chociaż bardzo chciał.
Odetchnął głęboko, podchodząc na środek obozowiska, starając się wraz z powietrzem nabrać do płuc pewności siebie.
***
Ulga. Syczkowa Łapa nie potrafił nawet opisać, jak wdzięczny był za wybór przywódcy – Mroczna Wizja była najlepszą możliwą opcją na mentora złotego. Przy kocicy nie czuł się tak wyobcowany, potrafił myśleć o czymkolwiek innym niż to, czy drugi kot ma co do niego złe zamiary i co o nim sądzi.
Nadal jednak tęsknił za legowiskiem medyka, za duszącym zapachem ususzonych ziół i ciągłą obecnością matki. Teraz, kiedy był otoczony obcymi, nie potrafił poczuć się tak samo bezpiecznie, trapiła go bezsenność. Przez parę pierwszych nocy całkiem nie zmrużył oka. Nie potrafił zasnąć, kiedy zaraz przy jego uchu (lub na drugim końcu legowiska, według Syczkowej Łapy nie było żadnej różnicy) chrapał Pokrzywowa Łapa, a Biała Łapa wiła się przez sen, jakby w każdej chwili mogła się wybudzić. Postawił swoje legowisko pomiędzy tymi swoich sióstr, by mieć choć odrobinę komfortu. Od jakiegoś czasu sen był dla niego łaskawszy. Teraz tylko stała przed nim nauka. Trening nie może być aż takim wyzwaniem, myślał sobie, wpatrując się w nocne niebo. Lśniące gwiazdy przysłaniały tylko ciemne, zbite chmury.
[1114 słów]
[przyznano 22%]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz