Owies zdawał się chcieć biec za partnerem, nim Wrzos go nie powstrzymał i przeniósł wzrok na swojego pacjenta.
— Lepiej z nim porozmawiaj. Tak od serca... Szczerze. To pomoże wam w tej trudnej sytuacji. Ja wiem, że wydaje się trudny, ale nie powinieneś go winić. Miał ciężkie życie. Tylko ty dałeś mu miłość, której potrzebował. Wierzę, że ci wybaczy... My nauczyliśmy go ufać, ty musisz nauczyć go wybaczać — powiedział, szybko i sprawnie nakładając opatrunek na jego ranną łapę.
— Dziękuję — szepnął do uzdrowiciela, już czując pewną ulgę w kończynie.
Nadal jednak nie wierzył w słowa kocura. Krogulec miał mu wybaczyć? Wątpił, że taki rozwój relacji kiedykolwiek nastąpi. Wytłumaczył już wszystko przybranemu synowi, a on nadal jakby w ogóle tego nie słyszał. Co miał mu jeszcze powiedzieć?
— Mogę spróbować porozmawiać — westchnął wreszcie. — Ale wolałbym w cztery oczy — dodał, bo zbyt duży chaos panował, gdy była ich piątka.
Owies i Wrzos mimo dobrych intencji nie traktowali słów arlekina wystarczająco poważnie, często także nie dając mu dojść do głosu. Nie chciał również, aby Mirabelka słyszała to… wszystko i kwestionowała jego wybory przeszłości.
— Jesteś pewien, że to dobry pomysł? — Córka spojrzała na niego niepokojem, zaraz porozumiewawczo przenosząc wzrok na wyjście z nory.
Agrest przybrał łagodniejszy wyraz pyska.
— Jakby co będę krzyczeć.
Oba kocury kiwnęli głowami i wzięli się za pielęgnowanie jamy, aby należycie przyjąć gości. Mirabelka z nimi została, lekko podrygując ogonem, podczas gdy bicolor wyszedł z głębiny.
Oświetlony blaskiem słońca zauważył Krogulca, stojącego kilka lisich skoków dalej z kwaśną miną. Pokuśtykał w jego kierunku, widząc, jak młodszy z uporem wpatruje się w gałęzie drzew, jakby celowo nie chciał zarejestrować obecności niegdysiejszego przywódcy.
— Co chcesz jeszcze ode mnie usłyszeć? — zapytał, siadając obok. — Bo ja naprawdę już nie wiem, wytłumaczyłem ci chyba wszystko, a moich poglądów co do samotników nie zmienię — stwierdził gorzko, nie mając w sobie za wiele woli walki.
— Przeprosiny. — Arlekin odwrócił się w jego stronę. — Za wszystko, co mi uczyniłeś. — Zbliżył się do niego stanowczo. — Za te chwile, gdzie ciebie potrzebowałem, a ty to zignorowałeś. Za nowe dzieci, za brak wsparcia, za to, że nie potrafisz słuchać! I najważniejsze... za to, że mnie wygnałeś i skazałeś wraz z innymi współbraćmi na śmierć. Wiem, że próbowaliśmy cię obalić, ale nie doszłoby do tego wszystkiego, gdybyś nas wysłuchał. A ty nawet tego nie potrafiłeś. Nie potrafiłeś znaleźć dla nas czasu.
— Przepraszam — wydusił z siebie, chociaż nadal uważał, iż w niektórych tych kwestiach zrobił wszystko, co mógł. — Co do dzieci, ja chcę to wyjaśnić. Naprawdę nie zamierzałem cię w ten sposób zastąpić, nie o to chodziło. Nawet myślałem, że w ten sposób mógłbyś mieć rodzeństwo…
Najdziwniejsze było to, że mówiąc te słowa, trochę poczuł się jak Krecik. Chyba po raz pierwszy zaczynał choćby częściowo rozumieć jej decyzję o kociętach, mimo że takie coś nigdy nie miało nastąpić.
— Miałem przecież rodzeństwo. Chyba że o nich także zapomniałeś. — Arlekin zmrużył oczy. — Zresztą... nie mógłbym patrzeć, jak się nimi zajmujesz. Robiłbyś kolejne wymówki, że nie masz czasu na nic, bo musisz się zajmować kociętami! — prychnął. — Minęło tyle księżyców, a moja pogarda do ciebie nie osłabła. Brzydzę się tobą. Wiem, co Owies i Wrzos próbują zrobić, ale to nie wyjdzie. Nienawidzę was wszystkich. Każdego Owocniaka zatłukłbym jak szczura. Już o was prawie zapomniałem, ale ty musiałeś się pojawić i wszystko zniszczyć. Zresztą... co taki wielki lider robi tak daleko od swojego domu? Na dodatek ranny i to z bękartem? Czego. Tu. Szukasz?
Z każdym kolejnym zdaniem wygnanego tylko bardziej się spinał. Nie miał co do niego żadnych oczekiwań, ale wiadomość o tym, jak potraktowałby wszystkich ze swojego dawnego domu, z jakiegoś powodu dotykała Agresta osobiście. Bo w końcu czym członkowie Owocowego Lasu zasłużyli na zasłużyli na taką zawiść? Wyłącznie chęcią wprowadzenia zmian i akceptacją samotników, z którymi on sam aktualnie się bratał?
— Nie zapomniałem o nikim z was, po prostu nie wydawaliście bardzo zżyci. No może oprócz Padliny, ale i tak… nie sprawialiście wrażenia, jakbyście byli dla siebie dużym oparciem — wytłumaczył, pragnąc już to zakończyć. Wolał się obyć bez rozdrapywania jeszcze większej ilości ran, skoro to i tak nie miało niczemu służyć. — Dobrze wiedzieć, że nie ma na co liczyć. — Odwrócił wzrok, mimo wszystko trochę zraniony. — Niczego nie szukam, po prostu zaoferowano mi pomoc z łapą i dlatego tu przyszedłem. Staram się wrócić do domu.
Krogulec położył po sobie uszy i uniósł głowę.
— Chcesz wrócić do domu? A co takiego się stało, że w ogóle go opuściłeś? Zgubiłeś się? — Zrobił krok naprzód. — A może uciekłeś? Jak tchórz.
Czekoladowy zmarszczył brwi.
— Nie. Odszedłem, by odnaleźć Mirabelkę.
— A co się z nią stało, że jej szukałeś? Uciekła od ciebie? — prychnął, dalej kąsając go swoim językiem.
Mięśnie na twarzy bicolora się napięły.
— Być może — parsknął, nie chcąc już dłużej z nim rozmawiać. Nie trwało jednak za wiele, nim zmienił zdanie i kontynuował: — Jeśli to sprawi, że poczujesz się lepiej, to wiesz co? Tak, dokładnie tak było. Wreszcie zadowolony?
— Tak. Dobrze słyszeć, że twoje życie nie jest idealne. Zasłużyłeś na to co cię spotkało. — Rozmówca stanął naprzeciw niego, mierząc go spojrzeniem, podczas gdy on się skrzywił. — Jesteś stary, posiwiały... słaby. I ta łapa... Wrak kota — wymieniał jego niedoskonałości. — Rozpadasz się. Jak nic za księżyc czy dwa będzie po tobie — zamilkł na dłuższą chwilę. — Cieszę się, że mogłem ujrzeć cię ponownie, nim wyzioniesz ducha. Będę mógł wracać pamięcią do tego żałosnego dnia, gdy powróciłeś i chciałeś się ponownie zmyć. Bo zgaduje, że tego pragniesz, prawda? Uciec do swojego kochanego Owocowego Lasu ze swoim bękartem, aby zapomnieć o tym nieszczęsnym spotkaniu.
Zwiesił głowę, bo Krogulec miał rację. Był stary, słaby i coraz bardziej delikatny w obyciu. Nie mógł dłużej gdziekolwiek czuć się bezpiecznym, bo każdej chwili mógł umrzeć i zostać zapomnianym. Zresztą wszystko, co dało się zdziałać, już zdziałał. A błędów, jakie popełnił, nie dało się odwrócić. Kiedy dojdzie do Owocowego Lasu, to nie zostanie mu już nic, prócz bezczynnego czekania na swój koniec.
— Miałem myśli, by nie wracać — przyznał z trudem — nie sądź, że to wszystko jest takie czarno-białe. Zresztą nie rozumiem, o co ci chodzi. Jesteś osobą, która najmniej chce mnie tutaj widzieć, więc w czym problem? — Potrząsnął głową, zdezorientowany. — Gdzie indziej mam niby pójść jak nie tam? Jako samotnik nie przeżyłbym ani księżyca bez pomocy.
Na pysku srebrnego pojawiło się zaskoczenie.
— Nie chciałeś tam wracać? Dlaczego? Przecież władza to dla ciebie wszystko. Czemu miałbyś od tego uciekać? — sprawiał wrażenie, jakby kompletnie nie rozumiał staruszka, który przed nim stał.
Agrest wysoko uniósł brwi.
— Władza, dla mnie? Naprawdę? — sapnął z niedowierzaniem. — Zmuszono mnie do zostania zastępcą i ty mi mówisz, że władza to dla mnie wszystko? — Zadawał sobie sprawę, że kocur tego faktu nie znał, właściwie nikt o tym nie wiedział oprócz jego mam i Kuklika, jednak nadal był zszokowany. Czy on go postrzegał jako… tyrana? — Przywódcą zostałem z poczucia obowiązku. Fretka była w za słabym stanie fizycznym i psychicznym, żeby przyjąć tę rolę. Jaskółka natomiast pokładała we mnie duże nadzieje, nie chciałem jej zawodzić. Dlatego też się zgodziłem… chciałem dobrze dla wszystkich.
— Zmuszono? Nigdy tego nie chciałeś? — jeszcze bardziej wydawał się zdziwiony tym, co wyznał Owocniak. — Czemu mi o tym nie powiedziałeś?
Czekoladowy westchnął ciężko.
— A czemu miałbym? — zapytał posępnie. — Komar… miał coś, dzięki czemu mógł mnie z łatwością szantażować. Gdybym mu się sprzeciwił… — zawahał się — zniszczyłby mi życie. Czemu miałbym ci mówić o sytuacji, z której i tak nie ma wyjścia? To po prostu… przykre. Nic więcej.
Krogulec najeżył się nieznacznie.
— Po co miałbyś mi o tym mówić? — prychnął, kręcąc głową. — Pomógłbym ci! — zadeklarował, po czym zacisnął pysk i odwrócił głowę. — Znaczy… dawny ja załatwiłby tego drania. Ale rozumiem, dlaczego nie chciałeś o tym mi mówić... Byłem… młody i głupi... Zbyt porywczy... Szalałem z byle powodu. Skupiałem się na tych negatywnych emocjach, że zapomniałem, jak to jest czuć coś więcej — zamilknął. — Nie, żebym cieszył się z tego jak doszło do tego, że stoimy w tym miejscu, ale... Owies ma rację. Gdyby nie to wszystko... Zapewne nie wiedziałbym po dziś dzień, czym jest miłość. — Znów pokręcił łbem, jak gdyby nie mogąc znieść swoich słów. — Możesz... zostać... Jak długo chcesz — w końcu z siebie wydusił. — Potem Owies zaprowadzi was na granicę. Często tam chodzi i was obserwuje. Lubi... podglądać dzikusów. — zaśmiał się lekko, speszony nadal nie patrząc w stronę bicolora.
Tylko mocniej rozszerzał powieki z każdym słowem arlekina. Czy on właśnie… tak po prostu pozwolił mu zostać? Podziękował mu? Wybaczył? Chciał, żeby został…?
Również nagle się śmiejąc, podskoczył do młodszego w przypływie radości i mocno przytulił go do siebie.
Krogulec odpowiedział na to zdumionym okrzykiem. Starszy przez chwilę spanikował, że zechce się odsunąć, ale ten jedynie westchnął cierpiętniczo, poddając się i zapadając w jego puchatej sierści. Prawdopodobnie coś wymamrotał w międzyczasie, ale Agrest mruczał zbyt głośno, żeby to usłyszeć. Nie mówił nic, skupiając uwagę na rozkoszowaniu się chwilą.
Nie mógł uwierzyć, że Owies i Wrzos mieli rację! Przestraszył się niemal śmiertelnie, kiedy po raz pierwszy od dłuższego czasu ujrzał przybranego syna, jednak aktualnie uważał to spotkanie za jednoznacznie cudowne.
Zamknął ślepia, uśmiechając się szeroko.
<Łaskawy synu?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz