Później otwierała oczy i budziła się w ciepłym Żłobku. Poruszała się w swoim miękkim posłaniu, czując się nieswojo w błogiej atmosferze spokoju. W powietrzu roznosił się delikatny zapach świeżej zwierzyny. U jej łap leżała pulchna nornica, przyniesiona pewnie tego ranka przez Zielone Wzgórze lub Liściasty Wir. Wszystko było w porządku. Nie słyszała wściekłych kłótni innych Klifiaków. Nie widziała złości i strachu wypisanych na ich pyskach. Nie rozmawiała z nikim o widmie wiszącej nad nimi klątwy. Była oderwana od świata.
W gruncie rzeczy lubiła to życie. Była otoczona tyloma kotami, które o nią dbały. To było dziwne. Przyjemne. Bożodrzew szybko zdała sobie sprawę, jak mocno oczekiwała częstych wizyt swoich bliskich. Podobała się ilość otrzymywanej atencji. Chłonęła każde ciepłe słowo Liściastego Wiru. Pragnęła codziennych, przyjaznych rozmów z Bławatkowym Wschodem. Uwielbiała pełne miłości spojrzenia rzucane jej przez Zielone Wzgórze. Ta potrzeba uwagi, ta wywoływana nią radość pożerały ją i czasami zaczynała się bać, że znaczą one dla niej więcej niż jej własne kocięta. W końcu, dlaczego mogła być tak pewna swojego uwielbienia wobec tego uczucia, a jednocześnie tak nieudolnie kochać własne dzieci? Na pewno mogła się nimi lepiej opiekować. Na pewno mogła być lepszą matką.
Była zgniła. Zepsuta. Powinna była czuć wstyd.
– Mamoo! Wstawaj! Wstawaj! – Gwałtownie poderwała głowę, mrugając bez zrozumienia. Przez chwilę wpatrywała się w stojącego przed nią kociaka. Promyczek podrygiwał, jakby nie mogąc powstrzymać rozpierającej go energii. – Chodź, zabierzesz mnie poza obóz, będziemy zbierać mech! – pisnął, przebierając łapkami. – No więc jak, mamusiu? Proszę!
Patrzył na nią wielkimi, pełnymi radości oczami. Bożodrzew zawiesiła spojrzenie na wyjściu z obozu i skrzywiła się. Nie miała ochoty wstawać.
– Jeśli potrzebujesz mchu, poproś Zielone Wzgórze – mruknęła, ziewając przeciągle. Uśmiech Promyczka opadł, a Bożodrzew uderzyła fala wyrzutów sumienia. Klanie Gwiazdy, była okropną matką. Zielone Wzgórze załatwiłaby to delikatniej. – Jesteś jeszcze trochę za mały na takie wyprawy, ale hej, będziesz mógł zbierać tyle mchu, ile będziesz chciał, kiedy zostaniesz uczniem! – stwierdziła, próbując brzmieć jak najbardziej przyjaźnie i zachęcająco. Promyczek skrzywił się.
– Ale jeszcze zostało tyle czasuu! – burknął z niezadowoleniem. Bożodrzew miała ochotę przewrócić oczami. Kto się spieszył, żeby trenować? Promyczek zatęskni za wolnym czasem, gdy zacznie trening. – Ja chcę mieć najbardziej puszyste legowisko w całym Żłobku! – pisnął, tupiąc łapkami.
Bożodrzew parsknęła cichym śmiechem.
– Co powiesz na to, że pójdziemy zapytać Szary Klif, czy podzieli się swoim mchem? – zaproponowała. Wiedziała, że Zielone Wzgórze dbała o brata i przynosiła mu aż za dużo materiałów do budowy posłania. Promyczek po chwili zamyślenia pokiwał energicznie głową. – To chodź. Jestem pewna, że chętnie opowie ci o byciu uczniem.
***
Czarny Ogień był martwy. To nie była zaskakująca śmierć – od kilku dni prawie ledwo co skubał przyniesione mu jedzenie i praktycznie nie ruszał się z legowiska. Zielone Wzgórze i Szary Klif wielokrotnie wzywali do niego medyczki. Kotka wciąż zapewniała ojca, że niedługo poczuje się lepiej, że to jedynie kwestia dobrania mu odpowiednich ziół. Bożodrzew zastanawiała się, czy partnerka rzeczywiście wierzyła we własne kłamstwa. Od Czarnego Ognia od dawna śmierdziało trupem. Ostatnie chwile spędził oparty o Białą Zamieć, dysząc ciężko i pustym wzrokiem wpatrując się w przestrzeń. Starsza wojowniczka przez cały czas wylizywała jego zmatowiałe futro i szeptała coś o ich wspólnej przeszłości. Dziwne. Wszyscy wiedzieli, że ich miłość osłabła księżyce temu.
Starszy został pochowany ze wszystkimi honorami przypadającymi radnemu. Bożodrzewny Kaprys zachęciła Rozświetloną Łapę, by przyniósł na grób dziadka świeżo zerwane kwiaty. Nigdy nie miała bliskiej relacji z Czarnym Ogniem, ale wiedziała, że ten mały gest ucieszy Zielone Wzgórze.
Przynajmniej tyle mogła dla niej zrobić.
Wróciwszy do obozu, kotka zaszyła się gdzieś na uboczu. Dopiero wtedy pozwoliła łzom płynąć. Szlochała, opowiadając partnerce o nic nieznaczących rozmowach przeprowadzonych z ojcem. Bożodrzew otuliła ją opiekuńczo ogonem i próbowała znaleźć słowa mogące ukoić partnerkę. Nie sądziła jednak, że takie istniały. Zielone Wzgórze była zdruzgotana, a ona nie potrafiła jej pomóc. Była okropną partnerką.
Bożodrzewny Kaprys mimowolnie zaczęła zastanawiać się, czy po niej też ktoś tak będzie płakał.
Kątem oka zauważyła stojącego nieopodal Promienną Łapę. Wpatrywał się ze współczuciem w Zielone Wzgórze, wyraźnie chcąc podejść do matki. Bożodrzew kiwnęła w jego kierunku głową. Uczeń podbiegł i wtulił się w futro kotki. Nic nie powiedział. Przez dłuższą chwilę trwali w milczeniu. Zielone Wzgórze już nie płakała – być może dlatego, że nie chciała rozklejać się przed synem. Bożodrzewny Kaprys podążyła za jej spojrzeniem. Wpatrywała się w obóz Klanu Klifu, zaskakująco spokojny i cichy. Judaszowcowy Pocałunek dzielił się językami z Liściastym Wirem. Pokrzywowe Zarośla i Dzwonkowy Szmer wracali z patrolu. Kruszynowa Knieja podniosła się i zaczęła iść w kierunku Przyczajonej Kani. Wojowniczka zmarszczyła nos. Co Kruszynowa Knieja mogła chcieć Kani?
– Przyczajona Kanio! – zawołała kotka. Zastępca zatrzymał się i spojrzał pytająco na wojowniczkę. – Czarny Ogień nie żyje.
Przyczajona Kania przez chwilę wpatrywał się w nią pytająco, lecz szybko jego pysk wypełnił uprzejmy, współczujący uśmiech. Bożodrzew skrzywiła się. Kania wypełniał ją odrazą i nie potrafiła powiedzieć dlaczego. Być może po prostu była zrażona wobec zbyt przyjaznych kotów.
– To wielka strata dla Klanu – westchnął smutno. Kruszynowa Knieja parsknęła.
– Nie o to mi chodzi. Czarny Ogień był radnym. Musimy wybrać nowego – stwierdziła. – Nie wybraliśmy radnego po śmierci Lśniącego Księżyca. Czyżby Srokoszowa Gwiazda chciał całą władzę dla siebie? – zapytała, intensywnie wpatrując się w oczy zastępcy.
Bożodrzew zmrużyła oczy. Kruszynowa Knieja miała rację. Zmarło dwóch członków rady. Czemu Srokoszowa Gwiazda nic z tym nie robił?
– Kruszynowa Kniejo, pozwól rodzinie Czarnego Ognia na żałobę. – Przyczajona Kania ani nie przerwał kontaktu wzrokowego, ani nie przestał się delikatnie uśmiechać. Bożodrzew instynktownie zbliżyła się do partnerki. Niech te mysie móżdżki nie wciągają Zielonego Wzgórza w polityczne przepychanki. – Jestem pewien, że Srokoszowa…
– Nie będziecie wybierać radnych.
Przyczajona Kania przerwał w pół zdania, a przez jego pysk przebiegł cień zaskoczenia. Srokoszowa Gwiazda wyszedł z legowiska i stanął za zastępcą.
– Rada nie spełnia swojego zadania. Przedłuża czas podejmowania ważnych decyzji – oznajmił, chłodnym spojrzeniem omiatając zebranych. – Rada szkodziła Klanowi Klifu.
Bożodrzewny Kaprys czasami śniła o spadającym niebie. Uderzało w nią z siłą niemej złości Klanu Klifu, zalewało jej płuca, zamazywało wzrok. Czuła na sobie ciężar gęstniejącej atmosfery, słyszała przechodzące z szeptu do zdenerwowanego syku rozmowy. Tonęła.
Widziała to. Była pewna. Wzrok Srokoszowej Gwiazdy na zbyt długą chwilę zatrzymał się na Judaszowcowym Pocałunku. Zadrżała, mając ochotę wybuchnąć śmiechem. Lider się bał! Bał się jej brata! Lisie łajno bało się utraty większości głosów w radzie!
Kruszynowa Knieja wydała z siebie gniewny okrzyk. Srokoszowa Gwiazda przez chwilę wpatrywał się w nią, po czym odwrócił się i zniknął w swoim legowisku. Przyczajona Kania zaczął tłumaczyć coś bardzo powoli, prawdopodobnie próbując uspokoić zaskoczonych członków Klanu Klifu. Bożodrzewny Kaprys poczuła, jak sztywnieje. Potrzebowała się wydostać. Nie chciała tego słuchać.
– Zielone Wzgórze, Promienna Łapo, wyjdźmy na spacer. – Jej głos brzmiał zaskakująco odlegle. – Dawno nic razem nie robiliśmy, prawda? To dobrze nam zrobi.
< Promienna Łapo? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz