Próba spędzenia nocy samemu w lesie napawała go okropnym przerażenie, słyszał historię, co spotkało Jutrzenkę, teraz Zaranną Zjawę i na samą myśl o tym wszystkim obiad podchodził mu do gardła. Nie wiedział, jak ma do tego podejść, czy jak się zachować; tym bardziej że ilekroć prosił ojca o to, by porozmawiał z liderką i dali mu lżejsze zadanie... wracał posiniaczony z kolejnymi zadrapaniami na ciele. Ostatecznie odpuścił sobie, tracąc jakiekolwiek resztki odwagi, jakie w sobie posiadał. Nie chciał, by coś mu się stało, mu oraz jego siostrą. Pewnie, gdyby mama tu była, wszystko wyglądałoby inaczej. Ananas nie mógł uwierzyć, że kotka ich po prostu zostawiła, bo ich nie kochała, tak jak opisywał ojciec. Znał mamusię od urodzenia, ona nie mogła być taka... przecież, po co wtedy śpiewałaby razem z nim o melasowych cukiereczkach?
Młodzik pociągnął nosem, kryjąc się między korzeniami starej sosny, dźwięki oraz nowe zapachy przytłaczały go. Coś zaskrzeczało, coś zawyło, a mały Ananasik zwinął się w kulkę najmocniej, jak tylko potrafił. Jego jasne futerko było łatwe do wypatrzenia między buro-zieloną leśną scenerią, nawet mimo panującego nocnego mroku.
Pisnął, słysząc jakiś gardłowy warkot, który brzmiał przerażająco blisko.
Drgnął, widząc dwa kręci mieniące się w blasku księżyca. Gdy chmury odkryły bladą tarczę, oczom Ananasika ukazał się lis. Przerażony kociak rzucił się desperacko do ucieczki, przeciskając się przez najgorsze zarośla i licząc, że drapieżnik sobie odpuści trud w łapaniu akurat tego posiłku.
Nic bardziej mylnego, rude stworzenie ruszyło za nim, kłapiąc wściekle zębami i tocząc ślinę z pyska.
Ananasik usłyszał raz jeszcze przeraźliwe wycie, nim ból przeszył jego ciało.
Ostre jak brzytwa lisie zęby wbijały się w jego lewą tylną nogę, szarpiąc przy tym, jakby próbował mu ją oderwać. Coś chrupnęło, coś pękło, a krzyk przyszłego ucznia zerwał ptaki do lotu. Kątem oka widział w oddali listowie okalające obóz oraz sylwetkę, aż nazbyt znajomą.
Ojciec.
Siedział tam i z niewzruszonym wyrazem pyska obserwował, jak jego jedyny syn był właśnie pożerany przez rude stworzenie.
Ostatkiem sił podrapał napastnika po nosie, dając sobie chwilę na ucieczkę. Wykorzystując znikome resztki energii, jakie miał w swoim ciele, wpadł do obozu niczym szmaciana lalka wyrzucona przez znudzone dziecko.
Point spojrzał na niego z obrzydzeniem.
— Jak zwykle kurwa do niczego — warknął gniewnie, przechodząc obok syna, zupełnie ignorując fakt, iż ten mógł dosłownie chwilę temu zginąć. Przerażony malec zaczął szlochać, wręcz wyć, aż nie obudził połowy obozu, w tym Pierzastą Czerń, który zabrał kociaka do Kuniej Norki, by ta go opatrzyła.
Przez cały zabieg, jakim było odkażanie ran oraz podawanie ziół, Piórko nie odstępował go na krok, zaś gdy tylko próbował, Ananas zaczynał trząść się niekontrolowanie i histeryzować.
Wczepił się w czarno-białe futro niczym tonący w koło ratunkowe.
“Przez długi czas możesz mieć problemy z chodzeniem, Ananasiku”
Kuna popatrzyła na niego smutno, wzdychając. Kocurek kiwnął głową, chociaż niewiele rozumiał przez szok. Jedyne, co wiedział to to, że czeka go jutro druga próba, którą ku swojemu szczęściu oraz uldze - zdał, choć mało brakowało.
Nie podobało mu się jednak, że ojciec wymusił na liderce zmianę jego imienia. Łabędzia Łapa brzmiało okropnie, wolał ostać przy tym, które mamusia mu nadała...
[511 słów]
[Przyznano 10%]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz