Poranny Zew przepchnęła się pomiędzy gapiami, którzy już chwilę temu zaczęli się zbierać naokoło dwóch uczennic, które czekały właśnie na sygnał swej liderki. Ktoś syknął coś niecenzuralnego w jej stronę, ktoś inny miauknął coś o tym, że życzy powodzenia jej siostrze. Nie odpowiedziała ani na jedno, ani na drugie, lecz te miłe słowa były dla niej o wiele gorsze niż wyzwiska. Ona sama nie wiedziała bowiem, komu za chwilę miała kibicować.
W pysku wciąż czuła smak krwi upolowanego przez siebie ptaka. Towarzyszył jej, gdy Szakala Gwiazda dała znak do rozpoczęcia walki — walki pomiędzy jej siostrą a ukochaną.
Nie potrafiła już oszukiwać samej siebie i nazywać kotki innymi, mniej odpowiednimi (ale i mniej przerażającymi) określeniami. Myślała o niej na okrągło, dniami i nocami. Nocka była pierwszym kotem, którego Poranek chciała widzieć rano i ostatnim, którego chciała widzieć w nocy. Nie wyobrażała sobie życia bez niej, a jeśli ta przegrałaby tę walkę… byłyby o jeden krok bliżej do rozstania.
Dlatego nie dała rady już nawet udawać. Całe jej ciało zdradzało to, komu kibicuje. Nie potrafiła powstrzymywać tych głupich uśmieszków w momentach, w których prowadziła Nocka. Nie potrafiła też stłumić westchnień, które opuszczały jej pysk za każdym razem, kiedy to Jutrzenka zdawała się być bliższa zwycięstwa.
Kochała swoją siostrę, oczywiście, że kochała. Nawet jeśli nie była z nią nigdy tak blisko jak z resztą rodzeństwa, ona również należała do kotów najbliższych jej na świecie. To z jej przewagi powinna się cieszyć. I może nawet gdzieś w głębi duszy się cieszyła, ale strach, że straci Nockę, paraliżował jej ciało i umysł. Zdradzała własną rodzinę. Była bardziej skłonna stracić siostrę niż teoretycznie obcą sobie kotkę.
Zasługiwała na potępienie, na okropną karę.
Właśnie wtedy łapa Rozwydrzonej zawadziła o korzeń, a całe jej ciało upadło na ziemię. Wystarczyłoby dopchnąć jej ciało do ziemi i nie dać jej się podnieść, a zwycięstwo należałoby do Jutrzenki. Ta jednak miała inne plany. Drapała bezlitośnie, uderzając w najczulsze części ciała, orząc pazurami brzuch, zębami wyrywając to piękne czarne futerko.
Nocka rzucała się, wiła, krzyczała, łkała. A Poranek mogła tylko na to patrzeć, powstrzymując łzy, które napłynęły jej do oczu i dusząc skowyt, który chciał się wyrwać z jej własnej gardzieli. Miała ochotę podbiec tam i zrzucić burą kotkę ze starszej uczennicy, przerwać to cholerne przestawienie. Miała ochotę ją zaatakować, zrewanżować się za każdy cios zadany Nocce — jej Nocce.
Zamiast tego stała i patrzyła, oddychając ciężko. I właśnie wtedy siostra uniosła głowę, a ich spojrzenia się spotkały. Miała zbyt mało czasu, by ukryć to, co czuje, pod maską zimnej obojętności.
Jutrzenka przestała atakować czarną kotkę, która skuliła się niczym małe kocię. Przygniotła jej łeb do ziemi i podniosła spojrzenie na matkę, która patrzyła na nią z uśmiechem.
Zew poczuła, jak żółć podbiega jej do pyska. Nie czekała na mianowanie, nie została, by usłyszeć nowe imię swojej siostry. Po prostu wycofała się z wiwatującego tłumu. Zanim jednak zniknęła wśród licznych głów i ogonów, jej spojrzenie skrzyżowało się z tym należącym do Szakalej Gwiazdy.
Nie trzeba było słów, by zrozumieć, że matka wiedziała o jej zdradzie.
Przez kilka kolejnych wschodów słońca unikała Jutrzenki. Nie potrafiła nawet na nią spojrzeć, nie mając od razu przed oczami obrazu jej wyżywającej się na Nocce. Nie potrafiła o niej myśleć, nie przypominając sobie o własnej zdradzie.
Skrzywdziły się nawzajem — mniej lub bardziej świadomie. A Poranny Zew sama już nie wiedziała, czy potrafią się podnieść po kolejnym ciosie.
Wracała właśnie z patrolu. Powoli kroczyła wśród drzew, licząc na to, że ich szum przyniesie ukojenie zszarganym ostatnio nerwom. Wśród naturalnych odgłosów lasu, cichego protestu świeżej trawy zgniatanej pod jej łapami i treli ptaków, usłyszała jednak coś innego. Coś, co znała bardzo dobrze — krzyk kory, protestującej podczas zdzierania jej z pni drzew, oraz szloch kota.
Nie byle jakiego kota.
Instynkt zadziałał, zanim umysł zdążył sformułować choć jedną myśl. Rzuciła się biegiem w stronę źródła dźwięków. Zatrzymała się dopiero tuż przed nią, skuloną w plamie z własnej krwi.
— Jutrzenko… — sapnęła, trącając ją nosem.
Wiedziała, że to już nie było jej imię. Wiedziała, że matka nadała jej nowe miano, o ironio, całkiem podobne do imienia młodszej siostry. Poranna i Zaranna… Zew i Zjawa… Tak podobne, a jednocześnie tak różne.
Szloch nieco przycichł. Pyszczek uniósł się. Dwoje zielonych, załzawionych oczu wbiło się w nią niczym pazury.
— Idź sobie… — wyszeptała starsza z sióstr, starając się uregulować oddech.
— Nie ma takiej opcji. Jesteś ranna, nie zostawię cię tu tak. A poza tym… Ty mnie nie zostawiłaś, kiedy byłam w podobnym stanie, nawet po tym, jak powiedziałam ci te okropne rzeczy — wyjaśniła spokojnym tonem.
Ułożyła się obok niej, stykając ich boki razem, nie przejmując się tym, że teraz i jej futerko przesiąka krwią.
— Poleżę tu z tobą, aż będziesz w stanie wstać. Potem będziemy musiały coś zaradzić na twoje łapy. Mogę się tym zająć, niedaleko stąd rośnie szczaw. Musisz mi tylko na to pozwolić…
— Dlaczego to robisz? — usłyszała w odpowiedzi. — Ja… Skrzywdziłam Rozwydrzoną Łapę. Widziałam, jak bardzo cię to dotknęło…
— Dlaczego to robię? Bo jesteś moją siostrą. Bo ty zrobiłabyś dla mnie to samo. Bo wiem, że sama wielokrotnie cię skrzywdziłam, więc tak właściwie powinnam się cieszyć, że chcesz jeszcze ze mną rozmawiać. Bo, choć jestem na ciebie cholernie zła, a być może nawet cię nienawidzę za to, co zrobiłaś Nocce... wciąż cię kocham — wyrzuciła z siebie.
Dla potwierdzenia swoich ostatnich słów liznęła ją w ucho.
— Mogę opatrzyć ci łapy? Znajdę ten szczaw i mogę zaraz wziąć się do roboty. Im później to zrobię, tym gorzej — dorzuciła, chcąc uciąć tę emocjonalną gadkę, na którą nie czuła się gotowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz