Kocur otworzył oczy, które po chwili przyzwyczaiły się do mroku i nowego otoczenia. Wizja była mętna, jedyne światło które zdołał dostrzec dawał księżyc, oraz jego srebrne, liche smugi. Woda spała. Nagrzana, po całym upalnym dniu tafla, pozwalała kocurowi bez zmartwień schować głowę pod powierzchnią. Potrzebował pomyśleć i się uspokoić.
W Klanie Nocy działo się o wiele za dużo. Zaginięcie Morza zdawało się być jakąś siłą przewrotową w życiu kocura, który od tamtego czasu czuł się przeładowany. Tego wszystkiego było zdecydowanie za dużo. Chwile spędzone na treningu z Karasiową Łapą były jedynie chwilową odskocznią, jakby przerwą od kolejnych nieszczęść. Morze była jedynie zapowiedzią. Jakby los chciał go przygotować na kolejne fale mentalnego zniszczenia. Niezbyt oczywiście obchodziły go zniknięcia kotów, z którymi nie miał wielkiej styczności. Wystarczał mu mały krąg w którym czuł się komfortowo. Jednak w małym kręgu powstawały dziury, które niestety, powodowały też i jego potknięcia. Nie wiedział, jak pocieszyć Karaś, zamartwiającą się o rodzicielkę. Nie wiedział, co zrobić, by Kawcze Serce poczuła się lepiej. Nie wiedział tak właściwie nic, co tylko dodatkowo sprawiało, że czuł się bezużyteczny. Wyrzuty sumienia, że nie mógł nic zrobić dla kotów, na których mu zależało, dręczyły go w każdej wolnej chwili. Szczególnie, gdy w jego umyśle zaczynało robić się zbyt cicho. Wtedy wszelkie obrazy i niewyjaśnione uczucia z pełną siłą, niczym niepowstrzymywane, zalewały głowę pointa. Przerażała go jednak inna, bardziej obrzydliwa myśl.
Dobrze się stało.
Nic na to nie mógł poradzić. Ulga i równoczesny strach pojawiły się w momencie, w którym dotarła do niego informacja, że Makowe Pole już nie stanie mu w zasięgu wzroku. Razem z tym, pojawiła się również i kolejna myśl. Czemu nie pociągnęłaś ze sobą Kruczej...?
Chyba potrzebował rozgrzeszenia, zgody na podobne myśli, zrozumienia, że nie są niczym złym i nieoczekiwanym. Potrzebował jedynie kogoś, komu by się wyspowiadał. Żeby przestać czuć się takim brudnym i lepkim, przez świadomość swoich uczuć. Z drugiej strony, sam szukał dla siebie usprawiedliwienia. W końcu miał prawo, by tak myśleć, prawda? Miał prawo, w swojej frustracji i stresie w końcu poczuć pewnego rodzaju wyzwolenie od ciężaru, który zbierał za każdym razem, będąc w pobliżu wspomnianych kotek. Nienawiść to dość ciężkie słowo, ale właśnie tak się czuł. Był tego całkowicie świadom. Także cieszył się, gdy te uczucia na moment odeszły, gdy zobaczył pyski zebranych, martwe ciało Krakwiego Skrzydła i swoją ciemnofutrą opiekunkę. To na niej pierwszej spoczął przestraszony, zaskoczony wzrok, a ciało wypełnił żal. To wszystko spoczywało teraz na niej. Na tym się starał skupić, by odejść od poczucia zepsucia.
Następną ofiarą był drogi przyjaciel, któremu nie zdążył się wyspowiadać ze swoich grzechów. Kolejny punkt, który zesłał los. Zdawał się mówić: Załóżmy się. Zobaczymy, jak wiele jestem w stanie zrobić.
Chciało mu się krzyczeć. Już rozumiem, nie musisz mi nic udowadniać!
Ale czy to by cokolwiek dało? Na pogrzebie był cichy. Rozpuszczający się pod wpływem łez, ale cichy, a podobny stan, utrzymywał się przez następne kilka dni. Nie obchodziły go nawet treningi, nie obchodziło go nic, co miało miejsce w świecie realnym. Być może nawet, przez pewien czas wpadł w stan nirwany, z którego to nie chciał wychodzić. Było zbyt cicho, zbyt sennie... Lotek wynurzył się nagle, zaczerpując gwałtownie powietrza, którego brakowało mu już od dłuższej chwili. Zakaszlał, wracając do rzeczywistości, wraz z kolejnym, ożywiającym oddechem, który napędzał uśpione serce do działania. Wyczłapał na grunt, dopiero teraz czując ciężar swojego ciała, rzeczywistość ziemi, która na moment znikła. Powróciły do niego dźwięki, słyszał lejącą się wodę z jego futra, szelest liści, własny oddech. Wrócił do obozu w towarzystwie świetlików, które w tym przypadku budziły w nim jedynie poczucie smutnej melancholii. W następnych kilku dniach, z obozu zniknęła Borsuczy Język, pozostawiając Piórolotka z nurtującą myślą, czy los się w końcu znudzi, czy to dopiero początek.
W Klanie Nocy działo się o wiele za dużo. Zaginięcie Morza zdawało się być jakąś siłą przewrotową w życiu kocura, który od tamtego czasu czuł się przeładowany. Tego wszystkiego było zdecydowanie za dużo. Chwile spędzone na treningu z Karasiową Łapą były jedynie chwilową odskocznią, jakby przerwą od kolejnych nieszczęść. Morze była jedynie zapowiedzią. Jakby los chciał go przygotować na kolejne fale mentalnego zniszczenia. Niezbyt oczywiście obchodziły go zniknięcia kotów, z którymi nie miał wielkiej styczności. Wystarczał mu mały krąg w którym czuł się komfortowo. Jednak w małym kręgu powstawały dziury, które niestety, powodowały też i jego potknięcia. Nie wiedział, jak pocieszyć Karaś, zamartwiającą się o rodzicielkę. Nie wiedział, co zrobić, by Kawcze Serce poczuła się lepiej. Nie wiedział tak właściwie nic, co tylko dodatkowo sprawiało, że czuł się bezużyteczny. Wyrzuty sumienia, że nie mógł nic zrobić dla kotów, na których mu zależało, dręczyły go w każdej wolnej chwili. Szczególnie, gdy w jego umyśle zaczynało robić się zbyt cicho. Wtedy wszelkie obrazy i niewyjaśnione uczucia z pełną siłą, niczym niepowstrzymywane, zalewały głowę pointa. Przerażała go jednak inna, bardziej obrzydliwa myśl.
Dobrze się stało.
Nic na to nie mógł poradzić. Ulga i równoczesny strach pojawiły się w momencie, w którym dotarła do niego informacja, że Makowe Pole już nie stanie mu w zasięgu wzroku. Razem z tym, pojawiła się również i kolejna myśl. Czemu nie pociągnęłaś ze sobą Kruczej...?
Chyba potrzebował rozgrzeszenia, zgody na podobne myśli, zrozumienia, że nie są niczym złym i nieoczekiwanym. Potrzebował jedynie kogoś, komu by się wyspowiadał. Żeby przestać czuć się takim brudnym i lepkim, przez świadomość swoich uczuć. Z drugiej strony, sam szukał dla siebie usprawiedliwienia. W końcu miał prawo, by tak myśleć, prawda? Miał prawo, w swojej frustracji i stresie w końcu poczuć pewnego rodzaju wyzwolenie od ciężaru, który zbierał za każdym razem, będąc w pobliżu wspomnianych kotek. Nienawiść to dość ciężkie słowo, ale właśnie tak się czuł. Był tego całkowicie świadom. Także cieszył się, gdy te uczucia na moment odeszły, gdy zobaczył pyski zebranych, martwe ciało Krakwiego Skrzydła i swoją ciemnofutrą opiekunkę. To na niej pierwszej spoczął przestraszony, zaskoczony wzrok, a ciało wypełnił żal. To wszystko spoczywało teraz na niej. Na tym się starał skupić, by odejść od poczucia zepsucia.
Następną ofiarą był drogi przyjaciel, któremu nie zdążył się wyspowiadać ze swoich grzechów. Kolejny punkt, który zesłał los. Zdawał się mówić: Załóżmy się. Zobaczymy, jak wiele jestem w stanie zrobić.
Chciało mu się krzyczeć. Już rozumiem, nie musisz mi nic udowadniać!
Ale czy to by cokolwiek dało? Na pogrzebie był cichy. Rozpuszczający się pod wpływem łez, ale cichy, a podobny stan, utrzymywał się przez następne kilka dni. Nie obchodziły go nawet treningi, nie obchodziło go nic, co miało miejsce w świecie realnym. Być może nawet, przez pewien czas wpadł w stan nirwany, z którego to nie chciał wychodzić. Było zbyt cicho, zbyt sennie... Lotek wynurzył się nagle, zaczerpując gwałtownie powietrza, którego brakowało mu już od dłuższej chwili. Zakaszlał, wracając do rzeczywistości, wraz z kolejnym, ożywiającym oddechem, który napędzał uśpione serce do działania. Wyczłapał na grunt, dopiero teraz czując ciężar swojego ciała, rzeczywistość ziemi, która na moment znikła. Powróciły do niego dźwięki, słyszał lejącą się wodę z jego futra, szelest liści, własny oddech. Wrócił do obozu w towarzystwie świetlików, które w tym przypadku budziły w nim jedynie poczucie smutnej melancholii. W następnych kilku dniach, z obozu zniknęła Borsuczy Język, pozostawiając Piórolotka z nurtującą myślą, czy los się w końcu znudzi, czy to dopiero początek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz