— J-ja napławdę nie wiem gdzie ona jest! — zapiszczał przerażony jeniec. Lider strzepnął na to ogonem.
*uwaga! dalsza część opowiadania zawiera przemoc, tortury i ograniczoną ilość przekleństw*
— Nie znać własnej matki — prychnął ze wzgardą. — Nie litujcie się nad tą wronią strawą.
Patrzył zimnym wzrokiem, jak koty orają go pazurami w różnych miejscach, odrywając futro czy kawałki skóry. Rzucili się na niego jak na piszczkę. Rudzielec wrzeszczał przeraźliwie, miotając łapami w próbie obrony, ale nie dawał rady. Ich było za dużo, a ta Sosna dalej go trzymała, nie szczędząc ugryzień. Krew coraz bardziej ciekła z ran bezbronnego więźnia. Van dostrzegał, że ten z każdym uderzeniem serca coraz bardziej słabnieje, zaprzestając jakichkolwiek prób obrony. Na pytanie lidera, wojownicy przestali sprawiać ból Burzakowi, by mógł odpowiedzieć.
— Byłem co do ciebie cierpliwy, Puszku. — miauknął, oblizując pysk. — Kochasz ją? Rysi Puch?
Rudzielec stale łapał spazmatyczne oddechy.
— K-kocham... — przyznał, mając jednak na myśli Tygrysią Smugę. — B-błagam... L-litości.
Wzrok lidera spoczął na rudym ze wzgardą i obrzydzeniem, gdy odpowiedział.
— Żałosne... — miauknął. — Czy wiesz, słonko, że twoja matka jest morderczynią? Ktoś taki jak ona nie zasługuje na żadną miłość i szacunek. Bijcie go. Ktoś, kto darzy jakimkolwiek uczuciem tą kretynkę nie zasługuje na litość.
Koty posłusznie ponownie rzuciły się na Jelenia, przestając dopiero wtedy, gdy znów zaczęły oczekiwać na odpowiedź. W tym czasie Puszek nie przestawał krzyczeć. Zakaszlał, łapiąc głęboki oddech, gdy katowanie się zatrzymało.
— Ja... Jak to mołdełczynią? N-nie wiedziałem... — wyskomlał, drżąc cały. Przywódca zaśmiał się.
— No tak... Oczywiście, że ci nie powiedziała. Tchórzliwa pizda. Tak, tak. Została wygnana z Klanu Klifu za morderstwo. I wiesz, do kogo przyszła, cała zaryczana, by wtulić się w ramiona i prosić o pomoc? Oczywiście, że do mnie.
Cętkowany rozszerzył oczy w szoku, a następnie położył po sobie uszy.
— Nie łozumiem... Czemu do ciebie? — zadrżał z obawą w głosie.
— Bo była we mnie na zabój zakochana. Byłem jedynym kotem, do którego mogła się zwrócić. I co? Pomogłem jej. Była moją partnerką. A szmata podkuliła ogon i uciekła, nie mogąc poradzić sobie z brzemieniem. Więc tak, mój drogi, można powiedzieć, że jestem dla ciebie ojcem. To dlatego Łasiczy Skowyt jest twoją siostrą.
Dawny wojownik Klanu Burzy spojrzał na niego tak, jakby widział go pierwszy raz na oczy. Przełknął ślinę, ocierając łzy łapą.
— T-to... T-to... Skoło tak... T-to czemu mnie tołtułujesz? Jesteśmy łodziną... Powinniśmy się wspiełać i chłonić, a nie głozić i bić!
— Jesteś bezczelny — warknął. Skinął głową Sośnie, która spoliczkowała rudego. — To, że łączą nas więzi, nie oznacza, że możemy już nazywać siebie rodziną. Będziesz dobrą przynętą na Rysią Pogoń. I zapomniałeś już swoich odzywek do mnie? Zasłużyłeś sobie na taki los. Ale nie martw się, prędzej czy później ty sam zaczniesz mnie chronić — zamruczał, wsłuchując się w kojący dźwięk syczenia rudego z bólu.
— N-nie wiedziałem, że jesteśmy łodziną — rzucił na swoje usprawiedliwienie. Strach w jego oczach i postawie wkrótce nasilił się. — Ja... Ja przepłaszam. Mówiłem już, że to były żałty. J-jeżeli mnie puścisz wolno, to mogę cię chłonić. Kamienna Gwiazda nie będzie zła, jak jej wszystko wyjaśnię. Powiem jej, że to jakiś samotnik mnie zaatakował. Płoszę. Ja uważam, że możemy być łodziną i siebie nie krzywdzić.
— Myślisz, że byłbym w stanie ci zaufać? Chcesz chronić swojego oprawcę? Jesteś naiwny — stwierdził. Na jego słowa zaśmiał się krótko. — Musiałbyś obrócić się przeciw swojej własnej rodzinie, żeby mnie wesprzeć. Bo wszystko, co ma w swoich żyłach krew Rysiej Pogoni, musi umrzeć — z wyjątkiem jego dzieci. Czasami brzydziło go, że miały w sobie krew tej wywłoki. Po Łasicy było widać, że była tak samo zdradziecką strawą jak jej matka. Jedynie Chłód miał w sobie paradoksalnie należną godność. Więzień wytrzeszczył oczy i nastroszył sierść. Po chwili, jakby gdy dotarło do niego znaczenie słów przywódcy, zaczął płakać, kręcąc głową.
— N-n-nie litości! J-ja... Ja kłamałem! Kłamałem! Nie mam w sobie jej kłwi! Znaczy... Łysi Puch to moja ciocia... Nie mama... Powiedziałem tak, bo... Bo uczono mnie, aby nie podawać imienia mamy, bo jeszcze ktoś jej coś złobi a-albo ktoś na mnie do niej naskałży! N-nie zabijaj mnie!
Zasyczał, wbijając pazury w ziemię.
— CO KURWA? — warknął wściekły. — Jak śmiałeś mnie okłamać, przeklęta wronia strawo! — To znaczyło, że prawdopodobnie Ość także go okłamała. Spodziewał się tego. Spodziewał się, że mówiła tak, żeby go sprowokować, nie był skłonny jej wierzyć. Nawet Jeleniowi nie uwierzył od razu. I teraz wiedział, że się nie mylił. Jeleń był słaby. Nie potrafił utrzymać swojej maski. Dał kultystom znak, by ponownie się na niego rzucili. — KIM JEST TWOJA MATKA? Kto kazał ci się tak przedstawić?!
Rudzielec znów wrzeszczał, a od przerażonego krzyku wręcz zachrypiało mu gardło. Widać było po nim, że opadał coraz bardziej z sił. Smarkał się i drżał, gdy ponownie przestali go krzywdzić, by odpowiedział ich liderowi, ale nie miał sił. Zakaszlał, spluwając krwią. Widząc jego pysk, Puszka najwidoczniej zmroził realny strach.
— O-o-ość... — wychrypiał. — O-ość mi... powiedziała, khe — zakaszlał. — Że jak... k-ktoś mnie z-zapyta o mame t-to... To mam... Mam powiedzieć i-imię c-cioci, b-b-bo jej... jej nikt nie s-skrzywdzi, bo... Bo nikt nie wie... Nie wie gdzie jest... I jest bezpieczna... — załkał, pociągając nosem.
Więc to była jej sprawka... Tak sądził. Zacisnął mocno szczęki.
— Mogłem się tego spodziewać — prychnął. — Liczyła, że łyknę to jak bezmyślna mysz? Miałem wątpliwości, dopóki nie zacząłeś iść w zaparte — przyznał. — Nie odpowiedziałeś na pierwsze pytanie.
Na to małe przypomnienie Jeleń zacisnął oczy, a po chwili również pysk, powstrzymując się od odpowiedzi.
— Jak sobie chcesz. Dałem ci szansę — wzruszył barkami. — Wydłubcie mu oko.
Śledził wzrokiem, jak Sosna przytrzymuje załkanego rudzielca, a Stokrotka wysuwa naostrzone pazury, zbliżając się do młodego.
— C-co?! — Srebrny cętkowany zaczął się szarpać, wpadając tylko w większą panikę. Sosna jednak była silna, mimo tego, że wierzgał przez przeraźliwy ból w ciele spowodowany, przez krwawiące rany, nie potrafił się oswobodzić. Spróbował ugryźć łapę kotki, która dostała takie zadanie, ale i to nie wyszło. Głowa jeńca została mocno dociśnięta do ziemi, a on przyglądał się temu bez krzty litości. Jeleń wrzeszczeć nim doszło do wydłubania oka. A doszło. Wił się i wrzeszczał, cierpiąc przeraźliwie. Załkał żałośnie, gdy było już po wszystkim.
— Złobię wszystko! Wszystko! Tylko błagam! Dość! Ja nie dam już łady! Nie... Ja chcę do mamy! Do Leśnego... Do domu!
Kocur zaśmiał się maniakalnie, czując dobiegający znów z dołu smród krwi. Uwielbiał smak dominacji nad kimś. Uwielbiał widzieć skruchę w tych niewinnych oczkach, które jeszcze niedawno bruzgały go strumieniem obelg.
— Wszystko, mówisz? Więc powiedz, kim jest twoja prawdziwa matka. Jeśli nie odpowiesz na pytanie, nie licz się z tym, że kiedykolwiek puszczę cię wolno, Puszku — Te jego słowa sprawiły, że jeniec załkał, drżąc cały z ogarniającego go bólu.
— T-t-tygłysia Smuga! — wydusił z siebie, płacząc coraz bardziej. Czarny van warknął z automatu, odsuwając się.
— Zdradzieckie ścierwo... Pozbyłbym się jej już dawno, gdybym wiedział, że ma jej krew... — miauknął. — Znam twoją matkę, mój drogi, o ile mnie nie okłamujesz, ale nie radziłbym. Nie czekałby cię dobry los, gdyby prawda wyszła na jaw. Masz szczęście, że nie pouszkadzałem ci narządów wewnętrznych za kłamstwo o Rysiej Pogoni.
W odpowiedzi cętkowany zaskomlał, nie mając sił z nim walczyć.
— B-b-błagam n-nie łób j-jej nic, p-płoszę — zapiszczał, pociągając nosem — N-n-nie kłamię. J-już nie. J-już nie będę kłamał. N-n-nie będę.
Jego kły zabłyszczały w głodnym i żądnym krwi uśmiechu.
— Tego nie mogę obiecać, złotko — zamruczał. — Tak? Dobrze, sprawdzimy ile twoje słowo jest warte. Ale zastanawia mnie, czemu tak rozpaczasz, gdy łatwo przyszło ci wydać własną matkę? Gdyby się dowiedziała, wyrzekłaby się ciebie od razu. Zdrada i tchórzostwo to najbardziej splugawione cechy kota. Zresztą, pewnie nie zainteresowała się nawet twoim zniknięciem, skoro jest tak cicho w lesie.
Załkał bardziej, drżąc z przerażenia.
— J-j-jestem głupi! — zapłakał. — Ja... ja nie wiedziałem... Ja chciałem tylko, by już nie bolało. Przepłaszam mamo. — Położył po sobie uszy. Czy to prawda? Czy kotka już wiedziała, że był nic nie warty i go porzuciła? — Mama... mama by nie złobiła tego. O-ona... kocha mnie. Nie lubi tylko mojego chłopaka... A-ale masz łację. Jestem... jestem złym synem i nie zasługuję na bycie wojownikiem.
Zimny uśmiech rozszerzył się na pysku kocura.
— Nikomu nie zależy na byciu kojarzonym ze zdrajcą. Też znałem matkę, która opiekowała się swoimi dziećmi. A gdy wyrodny dzieciak dopuścił się zdrady, nie miała problemu, żeby je upokorzyć i wyrzec się więzów krwi. Z tobą też tak będzie. Klany gardzą zdrajcami. A ty... Stałeś się nim. Twój partner też z pewnością znienawidzi cię za to, że bezmyślnie skazałeś ich wszystkich na niebezpieczeństwo. A koleżanka? Zakładam, że będzie równie wściekła, bo to przez ciebie i twoje odzywki wpadliście w tarapaty. Powiedz mi, kto ci jeszcze pozostał? Wszyscy odwrócą się od ciebie ze wzgardą, więc wygląda na to, że będziesz zmuszony posłuchać się słów swojego wuja.
Pociągnął nosem w niemej akceptacji słów kocura.
— P-posłucham... I... I tak już... już... wszystko zepsułem. N-nie zasługuję na litość. M-masz łację, jestem śmieciem i zdłajcą — zapłakał bardziej. — Kamień mnie wygna lub zabiję. N-nie chcę umiełać — wyskomlał.
To dziecko tak łatwo było skrzywić... Był plastyczny jak lepki śnieg.
— Nikt nie wybacza zdrajcom, zapamiętaj to sobie — miauknął. — Dawałeś siebie tak traktować? Naprawdę chcesz pozwolić na odrzucenie ze strony bliskich, dla których tyle poświęciłeś? Ile czasu spędziłeś na tym, by pocieszać partnera i przyjaciół? Ile razy wspierałeś swoją matkę? Nie sądzisz, za zasługują na sprawiedliwość? Na pomstę?
— N-n-nie chcę ich skrzywdzić. Ja... ja ich kocham — wyskomlał. — N-nawet jeśli mnie porzucą, to... to nie będę ich winił. Ja... ja jestem okłopnym synem, pałtnełem i przyjacielem. Zasłużyłem na kałę. Zdładziłem ich... J-j-jedyne to... to chciałbym, by Kamień... Kamień nie była lidełką, a Leśna Gwiazda. O-on zasługuję. O-ocaliłby klan.
— Gówno prawda. Czy nie chcesz uderzyć ich? — skinął na kultystów. — Czy nie chcesz zemścić się na tym, jak paskudne rzeczy z tobą zrobili? Jak cię oszpecili? Chcesz pozwolić, by traktowano cię jak nierozumne zwierzę? Twoi bliscy cię zabiją, jeśli ty nie zrobisz tego pierwszy. Są obłudni i fałszywi. Powinieneś nienawidzić ich wszystkich tak samo, jak nienawidzisz Kamiennej Gwiazdy. Nie robisz nic złego. Jesteś sprawiedliwy. Jeśli tyle osób cię skrzywdziło, to czemu nie wyplenić całego Klanu Burzy? Czy nie chcesz żyć lepiej? Bezpieczniej? Bez płakania nad tym, że zawiodłeś swoich dawnych bliskich, którzy są gotowi wbić ci zdradzieckie kły w plecy?
Zadrżał zerkając okiem na kultystów i skulił się bardziej na ziemi.
— Ja... Ja nie jestem silny. Nie dałbym łady. B-b-boję się. I... i to stłaszne co mówisz. Ja nie chcę ich zabić, nie chcę zemsty — załkał. — Chcę tylko by mi wybaczyli i kochali. A jak nie... To... To zaakceptuje swój los. Nie zabije kota, nie Leśnego, nie mame. Nigdy! T-to okłopne co mówisz. Nie chcę zagłady klanu. Chcę by ułósł w siłę... A-a a nie... zagłady — załkał. — Nie mów tak nawet... Błagam. Ja nie przeżyję jak oni zginą. Nie zabijaj ich, płoszę. Oni są niewinni. Płoszę
— Jesteś silny. Twoja psychika jest słaba. Gdybyś tylko chciał, niejednego kota mógłbyś położyć na łopatki — miauknął. — Chcesz, by w siłę rósł klan, który tobą gardzi? Który cię nienawidzi? Spójrz, ile razy twoje dobre serce było wykorzystywane. Na pewno było.
— N-nie... Kłamiesz. Ja... ja napławdę nie chcę. Nie chcę. Jestem pacyfistą — wyskomlał, łkając. — Kocham swój klan, nie chcę by oni umałli. Nie zasługują na to. Ja... ja zasługuje, bo ich zdładziłem — posmarkał się. — D-daj mi spokój. Płoszę. Ja nie chcę ich zabić. Nie chcę. Kocham mame i Leśnego. To moja łodzina. Nie zabiję ich nigdy
Głupi i naiwny. Czyli nic nowego.
Zeskoczył zgrabnie do dołu, a kultyści odsunęli się, dając im miejsce. Wysunął pazury i złapał za brodę młodszego, zmuszając go do patrzenia w jego oczy. Zakrwawione miejsce, w którym dawniej było błękitne oko, cuchnęło odorem świeżej krwi.
— To nie była prośba — wysyczał cicho, by po chwili z całej siły spoliczkować rudego.
Wytrzeszczył na niego oko, skomląc pod nosem. Czuć było w nim intensywny zapach strachu i stresu.
—L-l-litości! B-b-błagam! — skulił się, patrząc na niego ze strachem.
Wydobyła się z niego cicha szydera.
— Żałosne, nie potrafisz nawet podnieść łapy na swoją obronę. Bezużyteczny, już wiem, dlaczego rodzina cię nie kocha. Zasługujesz — warknął. Przygwoździł łapą jego głowę do ziemi. Drugą łapą z wysuniętymi pazurami przejechał po jego policzku, specjalnie jak najmocniej. Więzień krzyknął przeraźliwie, poczynając dyszeć ciężko i krzywiąc się tylko na ucisk na głowie. Nie odpowiedział mu słownie, a tylko zaskomlał cierpiętniczo.
— No co? Czyżby bolało? — zadrwił, ściskając go mocniej. Przejechał pazurami po jego boku, by za chwilę złapać pazurami jego ucho i pociągnąć w ten sposób, by sprawić mu jak najwięcej bólu. Mógłby nawet odrywać płaty skóry kawałek po kawałeczku, wsłuchując się w krzyki cierpienia. Orał go pazurami wszędzie gdzie się dało, wyrywając przy okazji kępy futra. Ten darł się przeraźliwie, kaszląc od zdartego gardła. Dyszał zżerząc i nie będąc w stanie poruszyć choćby koniuszkiem palca u łapy. Zacisnął mocno oko, zlepione od krwi, wyglądając niczym martwa piszczka. Dyszał ciężko i z trudem, słabnąc z każdą chwilą. Przywódca odsunął się, gdy ten padł nieprzytomny na ziemię.
* * *
Więźnia odwiedził dopiero po kilku świtach. Zajrzał do środka dołu, zastanawiając się, czy jeszcze żył. Ale tak. Jego urokliwy Puszek wciąż tam był, wyraźnie zmęczony. Z wyrazem pogardy, czarnobiały kocur zrzucił do niego gałąź, która napatoczyła się mu pod łapy. Jego wąsy drgały z rozbawienia na sam fakt, że mógł bawić się uczuciami tej obrzydliwej istoty. Wyraźnie zmęczonej, wycieńczonej i wygłodniałej. Puszek wydał z siebie żałosny pisk, gdy spadła na niego gałąź. Uniósł powoli głowę w górę, by sprawdzić czy gałąź spadła z drzewa, zwiastując nadlecenie całego konaru, czy może ktoś go odwiedził. Widząc Mroczną Gwiazdę, skulił się. Nie odezwał się do niego, nie poruszył. Zamarł jak zwierzyna zagoniona w kozi róg przez drapieżnika, mająca nadzieję, że kot jej nie zauważy.
— Jak ma się dziś mój Puszek? — zamiauczał, nie oczekując odpowiedzi. Jego strach mówił mu wystarczająco dużo. — Długo tak stałeś bez jedzenia, więc może czas cię nakarmić. Co ty na to? — zamruczał. Rudy położył po sobie uszy, słysząc jego słowa. Jedyne, co zrobił, to zadrżał bardziej, patrząc na niego z lękiem. Przygryzł wargę. Skinął mu powoli łbem, nadal nieufnie go obserwując.
Mroczna Gwiazda zwrócił łeb w kierunku zarośli, gdzie skrywała się bura kotka ze zmrużonymi oczami wpatrująca się w mysz, jakby pragnęła ją co najmniej wybebeszyć albo zjeść w całości. Dał jej znak ogonem, że mogła podać zwierzynę rudemu kulącemu się w głębi dołu. Ciekawiło go, jak bardzo był głodny. Niektóre koty w desperacji mogłyby zjeść nawet swojego pobratymca. Kto wie, może jeniec byłby skłonny żreć nawet liche robaki z gleby? Na jego miejscu Omen by nie wybrzydzał.
Obserwował, jak kotka zgrabnie ześlizguje się po ziemistej ścianie dołu, niosąc w pysku zdobycz. Wyzywające spojrzenie kierowało się stale w kierunku Jeleniego Puchu, który słysząc odgłos z zewnątrz zamarł i obserwował, wydając z siebie skomlnięcie. Cofnął się, uderzając tyłkiem o ścianę dołu. Wzrok więźnia szybko zauważył zdobycz w jej pysku. Pierwsze strugi śliny pociekły mu i skapnęły na ziemię, ale nie przestawał patrzeć na mysz, oblizując się. Nie podszedł jednak. Gdy kotka położyła pokarm na ziemi, od razu rzucił się w jego stronę, ale szybko zniknęła mu z oczu. Zdumiony kocur gapił się na pustkę przed sobą i zaczął się rozglądać za jedzeniem, stojąc na drżących łapach, aż okiem nie dojrzał, że kocica znów trzymała mysz w pysku. Posłał jej zdumione spojrzenie. Gapił się na burą, tym razem knując plan jak wyrwać jej zdobycz spomiędzy zębów. On natomiast, obserwował uważnie to, co się dzieje. Widać, że rudemu kocurowi odbijało już od samotności, głodu i bólu. Był ciekaw, do czego był zdolny się posunąć. Takiego efektu właśnie oczekiwał. Nie rozdzielał tak więc dwójki, a Sosna wydawała się dość pewna tego, co robiła. Widział doskonale jej ślepia, wyzywająco i dumnie wpatrujące się w młodego jeńca. Lubiła dominować. Mogła się teraz wyżyć, a była jedną z najbardziej złośliwych i aroganckich członków kultu, więc uznał, że to zadanie będzie idealne dla niej.
Kotka położyła posiłek przy swoich łapach. To była okazja dla cętkowanego, który rzucił się ponownie, potykając o osłabione kończyny i kończąc pyskiem na ziemi. Wojowniczka zabrała w ostatniej chwili i odsunęła się, majtając myszą na boki z perfidnym uśmieszkiem. Rudzielec zacisnął oko i sapnął ciężko, dźwigając się na łapy. Oblizał się, a zapach zwierzyny sprawił, że ponownie zaczął się ślinić.
— Przestań! —warknął do niej, jeżąc się. — Daj mi to!
Kocica podrzuciła mysz do góry, podczas gdy dawny Burzak obserwował ją, już się szykując do skoku, gdy dostrzegł jak posiłek wpada nie do jego pyska, tylko do jej. Wydał z siebie wrzask i rzucił się na kotkę. Poczuł jednak jak ta go podcięła i znów skończył pyskiem na ziemi. Obolały, słaby, rzucił jej wrogie spojrzenie, a łzy zbierały się mu do oczu. Zadrżał. Widząc nad sobą czyjś cień, uniósł powoli łeb i spotkał się z jego zimnym błękitem oczu.
— P-p-p-powiedz jej coś — zaskomlał żałośnie jeniec, prosząc go o pomoc. Przywódca uśmiechnął się w odpowiedzi jak uprzejmy gospodarz, pokazując szereg ostrych jak brzytwa kłów.
— To ty jej powiedz. Zamierzasz jej dawać sobą pomiatać? — zaśmiał się, po czym odwrócił się bez słowa, nie zaszczycając młodszego chociaż litościwym spojrzeniem. Słyszał z tyłu cichy chichot Sosnowej Igły, natomiast jego oczy skupiły się na barwnym ptaszku, który rozgrzebywał pazurami w piachu, szukając pożywienia, nieopodal zawalonej gałązki drzewa. Pomyślał, że to będzie dobry kolejny łup, by zdenerwować Puszka, ale jednocześnie - faktycznie go nakarmić. Długo stał bez jedzenia, a nie mógł paść przecież z głodu, dlatego też Omen postanowił bezszelestnym krokiem zbliżyć się do ptaszyny, która poderwała się do lotu, gdy została złapana przez śmiertelne objęcie pazurów kocura. Złapał zdobycz w zęby i ruszył z nią ku krawędzi dołu. Nie pokazał jednak, co trzyma w pysku, dając czas Sośnie, żeby wyżyła się na młodym i słabym rudzielcu. Burzak skierował wzrok na burą. Ruszył w jej stronę ponownie, próbując jej zabrać zdobycz z pyska. Ta jednak się z nim bawiła, odskakując i kusząc raz zbliżając się, a raz oddalając. Po niedługim czasie więzień zmęczył się i zaczął dyszeć, słabnąc. Padł na ziemię, a widząc to kocica podeszła i rzuciła mu mysz pod pysk.
— No masz — miauknęła. Zdumiony otworzył pysk, by chwycić pokarm pełen nadziei i radości, gdy nagle się zamknął. Spojrzał na łapę kotki, która nie pozwalała mu rozszerzyć szczęk. Nie miał sił wstać i się jej wyrwać. Z gardła wyrwał mu się warkot, a łzy pociekły z oka. Rozbeczał się, a kocica zaśmiała z satysfakcją porywając piszczkę w zęby i zjadając ją kilkoma gryzami na jego oczach. To... tak bolało. Złapał głęboki oddech, czując jak ucisk znika. Nie wierzył w to co się stało.
— Mmmm... Ale była pyszna — zamruczała. Niegodziwy więzień spiorunował ją spojrzeniem. Spróbował zamachnąć się na nią łapą, ale sam dostał od niej po pysku, nim jego kończyna ją dotknęła. Przewrócił się na ziemię i tam już poległ, płacząc i godząc się z tym, że ten dół stanie się jego grobem.
Lider odczekał moment, nim Sosna zje zabraną Jeleniowi zwierzynę. Następnie rzucił jej upolowanego przez siebie ptaka, nie spuszczając wzroku z dwójki w dole. Rudzielec był już wyraźnie zmęczony i sfrustrowany swoim brakiem jakichkolwiek szans i szyderą ze strony Sosnowej Igły. Omen nie chciał, by ten padł, więc tym razem skinął burej wojowniczce, by pozwoliła rudemu złapać swoją rację żywnościową.
— Jesteś głodny, Puszku? — miauknął Mroczna Gwiazda, by jeszcze bardziej go podjudzić. — Pozwolisz jej drwić i dominować? — Słysząc jego głos, kocur tylko zacisnął pysk. Pociągnął nosem, patrząc na zdobycz u łap kotki. Uniósł się ciężko na łapy, po czym rzucił w kierunku, nie piszczki, a Sosnowej Igły. Kotka zdumiona odskoczyła, dzięki czemu pożywienie było skryte pod jego łapami. Zasyczał na nią groźnie, po czym dorwał się do posiłku, łykając go szybko i sprawnie, by ta mu go nie odebrała. Van uśmiechnął się, gdy dostrzegał któryś już z kolei znak, że w cieniutkiej i prostej do manipulacji i formacji główce rudego zachodzą pewne zmiany. Instynkt zaczął też działać na młodego, co pobudzało go do odruchów obronnych.
— Nie jedz za szybko, bo zwymiotujesz, Puszku, a tego raczej byś nie chciał — ostrzegł go i nachylił się do krawędzi dołu, aby pomóc Sośnie się stamtąd wygrzebać. Gdy wspięła się już na powierzchnię, prychnęła pod nosem.
— Kretyn, zasyczał na mnie — rzuciła oburzona, wpatrując się kątem oka w rudzielca spożywającego z zapałem swoją małą nagrodę. — Nie mogę pojąć, że dałam mu to zjeść... — prychnęła bardziej do siebie, niż do przywódcy, który zmarszczył brwi, karcąc ją spojrzeniem.
— Nie umrzesz od nienakarmienia swojego ego, Sosnowa Igło — odparł jedynie i skierował kroki w stronę lasu, by opuścić to miejsce i wrócić do pełnienia reszty swoich obowiązków.
* * *
Kazał kilku wybranym do przyjścia tu kultystom zostać wcześniej, informując, że da znak, jeśli będą potrzebni. Sam podszedł do dołu, żeby spojrzeć, jak trzyma się jeniec i ile jeszcze uciągnie bez jedzenia i picia, czy musiał podać mu kolejną porcję, by nie umarł.
Zdziwił się jednak, gdy zauważył rudego we względnie dobrym stanie, okrytego ciepłym mchem, sądząc po minie i resztkach wymiocin, także najedzonego. Przywódca natychmiast wysunął ostre jak szpikulce pazury, wbijając je głęboko w ziemię.
— Co tu się do cholery jasnej stało. Gadaj. Gadaj, zanim połamię ci wszystkie kończyny i roztrzaskam głowę — warknął grubym, przenikliwym głosem, gromiąc spojrzeniem rudego.
<Jeleń?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz