BLOGOWE WIEŚCI

BLOGOWE WIEŚCI





W Klanie Burzy

Po śmierci Różanej Przełęczy, Sójczy Szczyt wybrała się do Księżycowej Sadzawki wraz z Rumiankowym Zaćmieniem. Towarzyszyć im miała również Margaretkowy Zmierzch, która dołączyła do nich po czasie. Jakie więc było zaskoczenie, gdy ta wróciła niezwykle szybko cała zdyszana, próbując skleić jakieś sensowne zdanie. Z całości można było wywnioskować, że kotka widziała, jak Niknące Widmo zabił Sójczy Szczyt oraz Rumiankowe Zaćmienie. W obozie została przygotowana więc zasadzka na dymnego kocura, który nie spodziewał się dziur w swoim planie. Na Widmie miała zostać wykonana egzekucja, jednak kocur korzystając z sytuacji zdołał zabić stojącą nieopodal Iskrzącą Burzę, chwilę potem samemu ginąc z łap Lwiej Paszczy, Szepczącej Pustki oraz Gradowego Sztormu, z czego pierwszą z wymienionych również nieszczęśliwie dosięgły pazury Widma. Klan Burzy uszczuplił się tego dnia o szóstkę kotów.

W Klanie Klifu

Plotki w Klanie Klifu mimo upływu czasu wciąż się rozprzestrzeniają. Srokoszowa Gwiazda stracił zaufanie części swoich wojowników, którzy oskarżają go o zbrodnie przeciwko Klanowi Gwiazdy i bycie powodem rzekomego gniewu przodków. Złość i strach podsycane są przez Judaszowcowy Pocałunek, głoszącego słowo Gwiezdnych, i Czereśniową Gałązkę, która jako pierwsza uznała przywódcę za powód wszystkich spotykających Klan Klifu katastrof. Srokoszowa Gwiazda - być może ze strachu przed dojściem Judaszowca do władzy - zakazał wybierania nowych radnych, skupiając całą władzę w swoich łapach. Dodatkowo w okolicy Złotych Kłosów pojawili się budujący coś Dwunożni, którzy swoimi hałasami odstraszają zwierzynę.

W Klanie Nocy

Świat żywych w końcu opuszcza obarczony klątwą Błotnistej Plamy Czapli Taniec. Po księżycach spędzonych w agonii, której nawet najsilniejsze zioła nie były mu w stanie oszczędzić, ginie z łap własnego męża - Wodnikowego Wzgórza, który został przez niego zaatakowany podczas jednego z napadów agresji. Wojownik staje się przygnębiony, jednak nadal wypełnia swoje obowiązki jako członek Klanu Nocy, a także ojciec dla ich maleńkiego synka - Siwka. Kocurek został im podarowany przez rodzącą na granicy samotniczkę, która w zamian za udzieloną jej pomoc, oddała swego pierworodnego w łapy obcych. W opiece nad nim pomaga Mżawka, młodziutka karmicielka, która nie tak dawno wstąpiła w szeregi Klanu Nocy, wraz z dwójką potomków - Ikrą oraz Kijanką. Po tym wydarzeniu, na Srebrną Skórkę odchodzi także starsza Mrówczy Kopiec i medyczka, Strzyżykowy Promyk, której miejsce w lecznicy zajmuje Różana Woń. W międzyczasie, na prośbę Wieczornej Gwiazdy, nowej liderki Klanu Wilka, Srocza Gwiazda udziela im pomocy, wyznaczając nieduży skrawek terenu na ich nowy obóz, w którym mieszkać mogą do czasu, aż z ich lasu nie znikną kłusownicy. Wyprowadzka następuje jednak dopiero po kilku księżycach, podczas których wielu wojowników zdążyło pokręcić nosem na swoich niewdzięcznych sąsiadów.

W Klanie Wilka

Po terenach zaczynają w dużych ilościach wałęsać się ludzie, którzy wraz ze swoją sforą, coraz pewniej poruszają się po wilczackich lasach. Dochodzi do ataku psów. Ich pierwszą ofiarą padł Wroni Trans, jednak już wkrótce, do grona zgładzonych przez intruzów wojowników, dołącza także sam Błękitna Gwiazda, który został śmiertelnie postrzelony podczas patrolu, w którym towarzyszyła mu Płonąca Dusza i Gronostajowy Taniec. Po przekazaniu wieści klanowi, w obozie panuje chaos. Wojownikom nie pozostaje dużo możliwości. Zgodnie z tradycją, Wieczorna Mara przyjmuje pozycję liderki i zmienia imię na Wieczorną Gwiazdę. Podczas kolejnych prób ustalenia, jak duży problem stanowią panoszący się kłusownicy, giną jeszcze dwa koty - Koszmarny Omen i Zapomniany Pocałunek. Zapada werdykt ostateczny. Po tym, jak grupa wysłanników powróciła z Klanu Nocy, przekazując wieść, iż Srocza Gwiazda zgodziła się udzielić wilczakom pomocy, cały klan przenosi się do małego lasku niedaleko Kolorowej Łąki, który stanowić ma ich nowy obóz. Następne księżyce spędzają na przydzielonym im skrawku terenu, stale wysyłając patrole, mające sprawdzać sytuację na zajętych przez dwunożnych terenach. W międzyczasie umiera najstarsza członkini Klanu Wilka, a jednocześnie była liderka - Stokrotkowa Polana, która zgodnie ze swą prośbą odprowadzona została w okolice grobu jej córki, Szakalej Gwiazdy. W końcu, jeden z patroli wraca z radosną nowiną - wraz z nastaniem Pory Nagich Drzew, dwunożni wynieśli się, pozostawiający po sobie jedynie zniszczone, zwietrzałe obozowisko. Wieczorna Gwiazda zarządza powrót.

W Owocowym Lesie

Społeczność z bólem pożegnała Przebiśniega, który odszedł we śnie. Sytuacja nie wydawała się nadzwyczajna, dopóki rodzina zmarłego nie poszła go pochować. W trakcie kopania nagrobka zostali jednak odciągnięci hałasem z zewnątrz, a kiedy wrócili na miejsce… ciała ukochanego starszego już nie było! Po wszechobecnej panice i nieudanych poszukiwaniach kocura, Daglezjowa Igła zdecydowała się zabrać głos. Liderka ogłosiła, że wyznaczyła dwa patrole, jakie mają za zadanie odnaleźć siedlisko potwora, który dopuścił się kradzieży ciała nieboszczyka. Dowódcy patroli zostali odgórnie wyznaczeni, a reszta kotów zachęcana nagrodami do zgłoszenia się na ochotników członkostwa.
Patrole poszukiwacze cały czas trwają, a ich uczestnicy znajdują coraz to dziwniejsze ślady na swoim terenie…

W Betonowym Świecie

nastąpiła niespodziewana zmiana starego porządku. Białozór dopiął swego, porywając Jafara i tym samym doprowadzając swój plan odwetu do skutku. Wieści o uwięzionym arystokracie szybko rozeszły się po mieście i wzbudziły ogromne zainteresowanie, powodując, że każdego dnia u stóp Kołowrotu zbierają się tłumy, pragnąc zmierzyć się na arenie z miejską legendą lub odpłacić za dawno wyrządzone szkody. Białozór zdołał przekonać samego Entelodona do zawarcia z nim sojuszu, tym samym stając się jego nowym wasalem. Ci, którzy niegdyś stali na czele, teraz są ścigani – za głowy Bastet i Jago wyznaczono wysokie nagrody. Byli członkowie gangu Jafara rozpierzchli się po całym mieście, bezradni bez swojego przywódcy. Dawna potęga podzieliła się na grupy opowiadające się po różnych stronach konfliktu. Teraz nie można ufać nawet dawnym przyjaciołom.

MIOTY

Mioty



Miot w Owocowym Lesie!
(brak wolnych miejsc!)

Miot w Klanie Nocy!
(brak wolnych miejsc!)

Rozpoczęła się kolejna edycja Eventu NPC! Aby wziąć udział, wystarczy zgłosić się pod postem z etykietą „Event”! | Zmiana pory roku już 24 listopada, pamiętajcie, żeby wyleczyć swoje kotki!

02 sierpnia 2019

Od Szakłakowego Cienia

Kolorowe listki zawirowały w powietrzu, wytrącone z naturalnego położenia przez parę niesfornych łap.
 – Lećcie, lećcie, brunatnożółte liście, bo oto nadchodzi wasz pan! – wrzasnął dojrzały, odpowiedzialny wojownik o wypracowanej pozycji społecznej i obkręcił się dookoła, z pomocą długiego ogona wywołując wokół siebie istne tornado złota, czerwieni, brązu i Bogu ducha winnych robaczków. – Pokłońcie się przed swoim władcą, wyzłocone barwy! O, tak!
Na chwilę zatrzymał się i pozwolił im opaść, z kocięcą ciekawością przyglądając się, jak torują sobie drogę na ziemię szalonymi zakosami – po czym znienacka wyskoczył do przodu i wbił w nie pazury, ponownie wyrzucając kilka do góry.
– Nadszedł dzień sądu! – zadudnił upiornie, z prędkością silniczka spalinowego  przerzucając łapami kawałeczki kory, jakby chciał zajrzeć głęboko w ich dusze. Przy ostatnim zatrzymał się na dłużej i srogo ściągnął brwi, udając głębokie zamyślenie – aż wreszcie nieoczekiwanie zmiótł wszystko na bok i ostentacyjnie prychnął. – Niech będzie. Wasze występki są wam odpuszczone… Ale nie tobie! Nie tobie! – Z nową werwą ruszył prosto na przechyloną, posiwiałą wierzbę, która nie zrzuciła jeszcze liści, i wbił w nią wzrok pełen potępienia. – Myślisz, że jesteś wyjątkowa, co? Że zasady cię nie dotyczą? Otóż jesteś w błędzie! – Przejechał pazurami po pniu; zostawiły w nim głębokie szramy, pod koniec pociagnięcia zahaczając o żółtawą witkę. Jego spojrzenie rozjaśniło się; chwilę przyglądał jej się w zastanowieniu.
– Aaa! Tu cię mam! – zawył nagle i rzucił się na ziemię, pazurami siekając zmarszczone listki i targając co popadnie w wymyślonej walce na śmierć i życie. W odpowiedzi napędzane siłą grawitacji witki smagały go słabo po pysku. – Dalej, dalej, pokaż, co umiesz, wyrzępolona wierzbo! Powiem ci! Powiem! Nie potrafisz nawet zrzucić tych śmieci w Porze Opadających Liści! A ja tymczasem wstaję przed świtem, żeby polować dla Klanu…
W ostatnim bohaterskim geście wyrzucił łapy w górę i wczepił się najbliższą gałązkę; uderzenie serca później wbiły się w nią również jego naostrzone zęby.
– I ta postawa, to się właśnie nazywa… produktywność! – Tryumfalnie wypluł resztki zielonego drewna i ogarnął drzewo pogardliwym spojrzeniem. Nie wyglądało na osłabione; tylko resztki odłamanych gałęzi kołysały się żałośnie na słabym wietrze.
Prychnął.
– Tere-fere, i tak wygrałem, drewniana pokrako.
Czas na rozrywkę dobiegał już końca; odwrócił się i wolnym krokiem udał w stronę rzeki, mrużąc oczy w świetle wstającego słońca. Nowy dzień budził się w nadmorskim lesie, ogłaszany śpiewem ptaków, w tym pary sójek, które liliowy zdążył już po drodze zbluzgać za zakłócenie jego porannego spokoju. Woda w rzece płynęła wartko, korzystając z ulewnych deszczy, które przetoczyły się w okolicy w ostatnich miesiącach; porastające jej brzegi trzciny szumiały dostojnie, a ich cichą melodię co jakiś czas urozmaicało kumkanie żab i wołanie derkacza. Szakłakowy Cień, który kilka minut temu przyobiecał sobie w myślach, że na razie koniec z bezmyślnym brykaniem dookoła, uznał to naturalnie za idealny akompaniament do ćwiczenia swoich umiejętności aktorskich.
– Ach! Dlaczego świat jest taki okrutny!? – Kopnął najbliższy kamień, który odpowiedział na tę nieuzasadnioną brutalność zrzuceniem wojownika z nóg. Tamten nic sobie z tego nie zrobił i tylko potoczył się przez długość lisa, by, nie wychodząc z roli, z głośnym jękiem stanąć na nogi. – Dlaczego? Zdradzony przez własną krew! Dzieci zabili! Rodzeństwo porwali, czaszki matek i ojców ponabijali na spalone pnie!
Zadrżał na łapach; stając nad wodą, kilkakrotnie pociągnął nosem, po czym z trwożliwym wahaniem odważył się spojrzeć na swoje oblicze w zmąconej tafli.
– O, ja nieszczęsny! – wykrzyknął natychmiast i odrzucił głowę do tyłu, ostatnie sylaby przekształcając w pełen żalu jęk. – Wszystko skończoooneee! Zostanę wyrzutkiem! Będę wałęsać się po lesie, spać w zimnych dziurach i jeść dzikie jagody! Dzikie, nadpleśniałe, przejrzałe jagody osrakane przez stetryczałe lisy! Będę… Ach, rybka!
Rzeczywiście, rozświetloną słońcem toń wolno przemierzał ledwie widoczny, podłużny cień. Choć krył się w głębinie, Szakłak mógł z łatwością zobaczyć poruszającą się leniwie musztardową płetwę i błyskające groźnie rzędy ostrych zębów, o których opowiadano w legendach. Wszystkie detale, których nie mogły dostrzec oczy, dopełniała wyobraźnia. Uśmiechnął się szeroko.
– No, no, szczupaczysko – wyszeptał sam do siebie, opadając na ziemię. Uważnie obserwował przy tym swój cień, nie dopuszczając, by padając w nieodpowiednim miejscu spłoszył jego niedoszłą ofiarę. Jeśli wziąć pod uwagę jego imię, byłaby to podwójna hańba, więc za żadne skarby nie mógł do tego dopuścić.
Jeszcze przez moment śledził wzrokiem dostojnego króla rzek.
– Powiedz babci pa, pa, płoteczko.
Kilka pełnych wody, przekleństw i zaciekłej szamotaniny sekund później cętkowane cielsko leżało już osłabione na trawiastym brzegu, a jego oprawca, choć zmęczony i przemoczony, łypał na nie z mieszaniną dumy i kpiny, z gracją wylizując zabrudzone futro.
– Zachciało się słonej wody, co? – zaśmiał się złośliwie, przerywając na chwilę higienę. – Przyjemnie ci na słoneczku?
Ryba zatrzepotała bezładnie płetwami. Jej boki unosiły się ciężko, a szeroko otwarty pysk, z trudem chwytający powietrze, wcale nie przypominał już głównej broni jednego z najgroźniejszych rzecznych drapieżników.
– Wiesz co? Nawet nie było trudno cię złapać – zaszydził ze szczupaka, nieco mijając się z prawdą. – Zawiodłem się. Słaby jesteś. Dużo lepiej się sprawdzisz jako pokarm dla naszych starszych.
Wstał i z pogardliwym uśmieszkiem podszedł do szamoczącej się bezsilnie ryby. Była duża; nie aż tak, jak potrafią być największe ze szczupaków, które przy ujściu rzeki stanowiły raczej rzadką zdobycz, ale z pewnością da radę wyżywić starszyznę. Tak, tam ją zaniesie. Rybi Ogon się ucieszy, może nawet pochwali go za jej złapanie? Ha, zapowiadał się dobry dzień.
– No, żegnaj się ze światem – rzucił od niechcenia i schylił się, by złapać ją w szczęki.
I wtedy to się stało.
Leżąca w agonii ryba ściągnęła swe potężne mięśnie i w ostatnim impulsie instynktu samozachowawczego wyskoczyła w górę. Naderwane płetwy załopotały, kiedy uniosła się w słońcu; złote refleksy zatańczyły na jej lśniących łuskach, okrywając ją świetlistym płaszczem chwały w ostatniej godzinie życia.
A potem z wilgotnym “plask!” trzepnęła Szakłaka prosto w pysk.
– Noż kur…!
Zroszone nocnym deszczem trawy nie dały łapom spodziewanego oparcia; jego oczy zmieniły wyraz z obrzydzenia na czyste przerażenie, kiedy odepchnięty uderzeniem stracił kontrolę nad położeniem swojego środka ciężkości.
Jeszcze przez chwilę mógł oglądać niebo, po czym runął prosto w objęcia lodowatej rzeki.

***
– Uch…
Pod opartą o ziemię brodą chrzęścił żwir; uszy wypełniał plusk fal i szum wielkiej masy wody, która się za nimi kryła. Czuły nos podrażnił intensywny zapach soli, brutalnie wybudzając jego właściciela z otępienia. Zamrugał wolno – podobny do mroczków obraz podsunął mu niejasną myśl, że może woda zmąciła mu wzrok, jednak po chwili z tępym zdziwieniem rozpoznał w nim piasek. Mnóstwo piasku.
Zanim zdążył wydobrzeć na tyle, by zorientować się w sytuacji, nad głową zaskrzypiała mu jakaś natrętna potwora i z wrzaskiem spadła z nieba, by sprawdzić, czy kocur nadaje się na posiłek.
– Odwal się… – wymamrotał niewyraźnie, grożąc jej osłabioną łapą. Mewa nie wyglądała na przekonaną co do jego żywotności i zamierzyła się na niego dziobem, ale wysunięcie pazurów wystarczyło, by niechętnie zwiększyła dzielącą ją od wojownika odległość. Ten stęknął cicho, ociężale wstał i potarł łeb, wzdychając z poirytowaniem, gdy kilka kropel krwi spłynęło z niego i natychmiast wsiąkło w mokry piasek plaży. Pewnie uderzył o coś, kiedy wpadał do wody… a potem spłynął tutaj. To by wyjasniało, dlaczego nagle znajdował się w zupełnie innym miejscu, a niczego z podróży nie pamiętał.
Przeklęty szczupak! Choć nie mogła mu się ona na nic przydać, kiedy ryby nie było już w pobliżu, nie potrafił wyciszyć wzbierającej w nim wściekłości. Mógł się w ogóle nie obudzić....
Jeszcze raz rozejrzał się dookoła, tym razem z bardziej korzystnej perspektywy i z większą przytomnością umysłu. Piaszczysta łacha, powyżej porośnięte trawą zbocze wspinające się z trudem na wysoki klif, a ponad wszystkim błękitne niebo. Tak, to zdecydowanie była plaża. Wszystko na to wskazywało.
Podziwiał widok jeszcze przez moment, aż wreszcie do niego dotarło.
Widzi klif, więc stoi tuż przed klifem.
Klify są na terytorium Klanu Klifu.
Psiakość.
Jak na zawołanie do jego uszu dotarł obcy głos, złorzeczenie na śliskość poszycia. Rzucił spłoszone spojrzenie na zbocze; nikogo nie dostrzegł, ale wiedział, że ktoś się zbliża. A on właśnie stał z wiatrem, bo jakżeby inaczej? Przecież rzeczywistość musi być przeciwko niemu!
Nie ociągając się dłużej, rzucił się do ucieczki – jednak nie środkiem plaży, nie był przecież głupi (miejmy nadzieję). Choć jego łapy rwały się do biegu w stronę najbliższej dostępnej kryjówki, trzymał się na tyle blisko brzegu, na ile mógł sobie pozwolić, nie dotykając przy tym wody, by nie wywołać plusku. W ten sposób, starając się nie dyszeć ze zdenerwowania, pośpiesznie pokonał łuk brzegu i bez oglądania się za siebie wskoczył za leżący na plaży łysy pień. Czując, jak palą go nieprzygotowane do nagłego wysiłku ścięgna, skulił się za jednym z wielu poskręcanych, nadgryzionych słoną wodą konarów. Zazgrzytał zębami. Gdyby odważył się biec dalej, z klifu ktoś na pewno by go zauważył... o ile już się to nie stało. Teraz mógł tylko czekać.
– Co się tak wleczesz? – agresywny głos jakiegoś kocura wybudził go z napiętego rozmyślania. Powstrzymał chęć wyjrzenia i sprawdzenia, z kim ma do czynienia; zamiast tego tylko skurczył się mocniej, krzywiąc się, gdy słona woda obmyła jego pysk.
Jeśli autor pytania faktycznie miał jakiegoś towarzysza, to tamten nie odpowiedział.
Przez huk fal zaczął przebijać się chrzęst łap na piasku; zbliżali się. Nikt jednak nie bił na alarm, tylko mewy przekrzykiwały się, kołując na niebie.
Nie licząc tych odgłosów, panowała cisza.
Przez chwilę.
– Ej, co tak śmierdzi? – Ledwie stłumił przekleństwo. A było tak blisko! Choć wzrok wbijał w targane pływami odłamki muszelek, zdawało mu się, że wręcz widzi, jak sierść na grzbiecie nieznajomego unosi się niebezpiecznie, a obnażone kły błyskają w słońcu. – Pachnie tymi rybami zza granicy! Ale nikogo nie widzę...
– Faktycznie, coś czuć, mistrzu węszenia – przyznał inny głos.
– Zamknij się! Skurczybyki! Na pewno ktoś chce napaść na nasz obóz! – Tutaj Szakłakowy Cień wywrócił oczami. Jak takie mysie móżdżki zdołały podbić Klan Wilka?
– Nie sądzę… Rusz mózgownicą – westchnął z politowaniem kompan Bezmyślnego Buca, jak liliowy ochrzcił już głośniejszego z kocurów. – Zapach czuć tylko tutaj. Klan Nocy musiałby dostać skrzydeł...
– Wytłumacz to jakoś, wypłoszu, skoro jesteś taki mądry!
– ...albo tu przypłynąć.
– Mówiłem ci, że gdzieś tu są!
– Ale zapachu nie czuć nigdzie dalej, durniu! Może kogoś po prostu zmyła rzeka… A w takim razie jest już martwy.
Wojownik Klanu Nocy bezgłośnie odetchnął z ulgą. Jeśli uznają go za martwego, zostawią sprawę w spokoju, a wtedy będzie mógł wyrwać się z tego piekła.
– Patrz, ślady krwi!
Szlag! Zapomniał o krwi! Z przerażeniem przeciągnął łapą po wciąż pulsującym punkcie na skroni. Na zmierzwionej sierści pozostała czerwona smuga.
– Może o coś uderzył, wyrzuciło go na brzeg i zabrało z powrotem? Nie ekscytuj się tak.
– Idioto! Tu są ślady! Wylazł, pobiegł tędy i teraz chowa się…
Nie. Nie, nie, nie. Kroki gwałtownie przybrały na sile, teraz mógł już stwierdzić, że należały do sporego, ciężkiego kocura. Może i by wygrał, ale w pobliżu był jeszcze drugi, który w razie potrzeby mógłby niemal natychmiast wezwać posiłki z obozu. Był bez szans. Zginie.
A to wszystko przez głupiego szczupaka.
– ...tutaj!
Wielki kocur z tryumfalnym wrzaskiem wskoczył na pień i tryumfalnie spojrzał w dół, prosto na… pofalowaną powierzchnię wody.
– No i co? Gdzie go masz? – zakpił jego kolega. – Pewnie był w szoku i Miejsce, Gdzie Zachodzi Słońce połknęło go znowu. Wracaj już, bo zaraz mózg ci się przegrzeje od kombinowania.
Bezmyślny Buc wyrzucił z siebie kilka siarczystych przekleństw i, nienawistnie łypiąc na kryjówkę, w której nie zastał nikogo, niechętnie odwrócił się i odszedł. Kiedy kroki kocurów stały się zupełnie niesłyszalne, dla odmiany zabulgotało morze – i Szakłakowy Cień wynurzył się z wody, z trudem łapiąc oddech.
– Nigdy więcej – mruknął potem, gdy wytarzawszy się w resztkach martwej mewy wolno przemierzał plażę, kryjąc się pod skałami przed wzrokiem wojowników wrogiego klanu. Nieprzystosowane do takiej wędrówki łapy co i rusz zapadały się w piachu, a przemoczone futro wcale nie trzymało ciepła, wystawione na próbę przez lodowatą bryzę. – Nigdy więcej.
Chociaż dwa kocury dawno przestały sprawiać bezpośrednie zagrożenie, to wśród wściekłego mamrotania ośmieszonego liliowy nie dosłyszał upragnionego przekonania. Mógł nie uwierzyć, że kocur zginął. Mógł donieść na niego Lisiej Gwieździe, a on mógł wzmocnić ochronę obozu. Przechodzenie w pobliżu tego miejsca równało się ryzykowaniu życia, które właśnie z trudem ocalił. Nie miał wyboru.
Musiał uciekać w drugą stronę.
***
Kiedy kilka (a może to już kilkanaście? sam nie wiedział...) dni później przez polanę okalającą Wielkie Drzewo wkroczył na tereny Klanu Nocy, był uradowany jak jeszcze nigdy – ale i tak zmęczony, że nie mógł wykrzesać z siebie choćby namiastki wesołego okrzyku. Łapa za łapą, jak w transie powlókł się ścieżką znajomego lasu, zwyczajnie nie mogąc uwierzyć w to, że w ogóle udało mu się wrócić do domu.
Prawie każda część jego ciała pulsowała mdłym bólem, który nauczył się już ignorować; w oczach, zamiast dawnej figlarności, mimo odczuwanego szczęścia widniało niewiele poza wyczerpaną obojętnością. Najgorzej wyglądało jednak jego ciało: długa sierść zwisała z wychudzonego ciała – nie jadł raczej wiele – w kłębach bez krzty połysku, cała pokryta błotem, w którym musiał ukrywać się przed czujnymi spojrzeniami Klanu Wilka podczas wędrówki Głęboką Ścieżką. Właściwie większość jego podróży stanowiło krycie się przed przeciwnikami wysoko ponad jego głową; w czasie jej trwania wyrobił już w sobie instynkt, który sprawiał, że nawet teraz przemykał pod osłoną drzew, unikając słonecznych prześwitów.
Nie myślał wiele. Jedynym, czego wtedy chciał, był porządny posiłek, a potem uderzenie o miękkie posłanie we własnym, ukochanym obozie. I pobudka w towarzystwie rodziny i przyjaciół… przyjaciela, których nie widział od dawna. I jeszcze najlepiej, żeby od razu był czysty, bo szczerze nie chciało mu się wylizywać tej skołtunionej sierści. Dlatego nie zwracał zbyt dużej uwagi na to, którędy idzie, i zamiast do serca terytoriów Klanu Nocy znów trafił na znienawidzoną granicę z Klanem Klifu.
– Czy to ma być jakiś żart…? – westchnął bezsilnie, i już miał odwrócić się, by wprowadzić do kursu odpowiednie poprawki, kiedy coś przykuło jego spojrzenie. Zamrugał ze zdziwieniem i podszedł bliżej, wprawiając w ruch resztki rozumowania, których nie zjadły trudy podróży.
Kości. Czasem większe, pojedyncze, czasem prawie kompletne szkieleciki mniejszej zwierzyny. Niektóre wysuszone i oczyszczone przez owady, z innych wciąż zwisały resztki mięsa. Łączyło je jedno. Wszystkie leżały odsłonięte, pozostawione na widoku, tuż przy granicy z klanem Lisiej Gwiazdy.
Ktoś z pewnością chciał, żeby je zobaczyli.
Przez chwilę przyglądał im się w zadumie z rosnącym niepokojem, po czym chwycił kilka szczątków w zęby i ruszył w stronę obozu. Zaćmiony umysł nie mógł wywnioskować wiele, ale dobrze wiedział przynajmniej jedno.
To nie wróżyło niczego dobrego.
– Żwirowa Gwiazdo – wybełkotał, wypluwając kości na trawę na środku polanki. Niemal wszystkie obecne koty odwróciły się zaalarmowane i wybałuszyły oczy na jego zabiedzoną osobę, którą niektórzy uznali już za martwą, kiedy, chwiejąc się, podszedł do zaskoczonej przywódczyni. – Klan Klifu… zostawia… Znalazłem kości…
Na więcej nie starczyło mu siły. Świat zawirował, a liliowy szybko znalazł się na ziemi, pojękując cicho, gdy uderzyły o nią jego obolałe kości. No, fajnie. Nie ma to jak drałować naokoło całego porżniętego klanu, żeby zdechnąć wśród swoich, nie?

<Żwirowa Gwiazdo?>
Jeżeli ktoś chciałby sesję z Szakłakiem, to można się wbić w tę wyrwę czasową i potowarzyszyć mu w powrocie do domu

1 komentarz: