Zimny powiew wiatru pogładził sierść na jego policzku z cichym świstem. Przemierzał tereny Owocowego Lasu, choć większość, ze względu na nieprzyjemną pogodę, odradzała samotnych przechadzek. W gęstej mgle mogło czaić się dzikie zwierzę, jakie tylko czekało na pojawienie się pojedynczego, prawie że bezbronnego kota. Zwiadowca jednak polował, intensywnie myśląc, omijając obóz szerokim łukiem. Można by równie dobrze stwierdzić, że Gęgawa dłużej w nim nie mieszkał, rzadko kiedy można było dojrzeć tam zwiadowcę przed zachodem słońca. Wracał wyłącznie na sen i szybki posiłek – zwykle skromny, mały, a nie raz się zdarzało, że jedyny w ciągu całego dnia. Można było zauważyć, że wyszczuplał, choć nigdy nie był tęgi. Siła na pracę wychodziła prawie wyłącznie z woli jego umysłu, który uciekał od wszystkich jego błędów z tą samą szybkością, jaką czarny parł przed siebie. Sapał, dyszał, z trudem łapał równowagę, kiedy przechodził nad wzburzonym pasmem wody. Nie wyglądał, jak gdyby obchodziło go ryzyko wpadnięcia prosto w czarną toń.
Nie miał powodów, by wracać do obozowiska. Nikt i tak nie zauważał jego nieobecności, być może oprócz Świergot, co wpadała czasem, gdy nie miała pracy czy Bryzy, któremu czasami przypominało się o istnieniu rodzeństwa, jakie mógłby gnębić swoimi dziecinnymi pomysłami. Mało kto go tam szukał. Był tylko kawałkiem tła, nic nie znaczącym wypełnieniem dla tych o prawdziwych ambicjach. Nic w życiu nie osiągnął.
Kopnął z impetem stojący mu na drodze szary kamyk, który przetoczył się i wpadł w bagienną czeluść Rozlewiska. Nie miał w zwyczaju wyładowywać w taki sposób swojej frustracji, sam zauważał niecodzienność swoich reakcji. Nie był sobą i nie do końca rozumiał to, do czego próbowały doprowadzić go jego własne stopy.
Nie wykorzystał swoich możliwości. Zmarnował każdą szansę jaką otrzymał po kolei, stając się jedynie cieniem tego młodego, obiecującego, uzdolnionego zwiadowcy, którego prędko każdy mógł podziwiać za pokaźny szereg umiejętności. Tak szybko odszedł w niepamięć. Tak szybko stał się kotem, którego każdy znał wyłącznie z widzenia, spotykał na wspólnym patrolu, rozmawiał wyłącznie o pogodzie. Przestał być jakkolwiek interesujący, a przede wszystkim potrzebny. A mógł się zgodzić na zostanie zastępcą. Miał okazję zaraz przed nosem, a i tak jej nie złapał, pozwolił uciec.
Zacisnął zęby z głośnym szczękiem, wypatrując zwierzyny, jaką mógł dostarczyć swojemu klanowi. Potrzebny. Musiał być potrzebny. Gęgawa nie potrafił dopuścić do siebie myśli o tym, jakoby nic już dla nikogo nie znaczył. Jeżeli mógł zrobić z siebie użytek poprzez pracę ponad swoje możliwości, na osty i ciernie, zamierzał to robić, nawet jeśli widok się przed nim rozjeżdżał, a ciało zniżało się, ze zmęczenia nie będąc w stanie utrzymać na łapach całej jego masy. To zupełnie nie przeszkadzało mu w kręceniu nosem w poszukiwaniu ofiary. Mysi zapach wypełnił jego nozdrza, wyostrzając zmysły, jak u dzikiego stworzenia. Zwiadowca przybrał łowiecką postawę, powoli i chwiejnie zbliżając się do niewiele świadomego gryzonia. Próbował stawiać ciche, pewne kroki, lecz każdy z nich sprawiał wrażenie, jakby czarny miał po nim runąć z impetem na ziemię. Mysz jednak pozostawała na to niewzruszona. Musiał to być stary, przygłuchy osobnik, bądź wręcz przeciwnie, tak młody, że niedoświadczony w niebezpieczeństwie, które czyhało na niego z każdej strony. W końcu Gęgawa skoczył, nie wymierzając odpowiednio dzielącej go i zdobycz odległości. Chybił, padając na pysk obok przerażonego stworzonka, jakie czym prędzej wzięło nogi za pas.
Warknął, a nigdy wcześniej nie był widocznie wściekły. Jego skotłowana frustracja nie była w stanie dłużej się ukrywać. Nie miał na to wystarczająco dużo siły. Nawet nie pamiętał, kiedy ostatni raz coś jadł. Podniósł się, opierając na mizernych łapach, otrząsając z osiadłej na jego futrze rosy. Nie było to potrzebne – w przeciągu uderzenia serca spadła na grzbiet jego nosa jedna, druga, trzecia kropla, zamieniając się prędko w dziesiątki. Nagły, chłodny deszcz nadal jednak nie był dla zwiadowcy wystarczającym powodem, dla którego mógłby się zatrzymać i wrócić. Będzie użyteczny. Będzie potrzebny. Jak mógł ominąć tak dziecinnie łatwą zdobycz? Czy się starzał? Wychodzi z wprawy? Szybko zerwał się na nogi, by kontynuować poszukiwania. Nie zamierzał wracać do obozu z pustym pyskiem i podkulonym ogonem.
Uszy czarnego kota momentalnie obróciły się w lewo, w stronę srebrzystej mgły, zza której dobiegał podejrzany szelest. Zwierzyna... Wilgotność nie pozwalała nozdrzom Gęgawy rozpoznać dokładnie zapachu, jednak to mu nie było do niczego potrzebne. Musiał coś złowić bez względu na to, czy był to jakiś nornik, słowik czy jaszczur! Czarny poszedł więc w stronę dźwięku, rozglądając i, mimo nieudanych prób, węsząc w powietrzu, próbując zlokalizować stworzenie na które polował.
W końcu zauważył zwierzę czające się w zaroślach. Niewielkie, z ostro zakończonym łebkiem i miedzianymi ślepiami, jakie wbijało w niego nienawistnie. Spomiędzy jej warg co parę uderzeń serca wychodził kruczoczarny język. Owocniaki zwykle nie polowały na węże... Lecz to w zupełności nie przeszkadzało Gęgawie w kontynuowaniu łowów. Z każdym kolejnym jego krokiem ciało żmii napinało się coraz bardziej, podnosząc do góry głowę. W końcu ostrzegawczo syknęła, na co zwiadowca nie zwrócił większej uwagi. Był dobrze wyszkolony. Wiedział, jak to się robi...
Rzucił się w stronę gada, przybijając do ziemi. Celował łapami w jego szyję, tak, by uniemożliwić mu ugryzienie napastnika. Prędko okazało się jednak, że nie powinien stawać do tej walki, będąc tak zmęczonym i osłabionym.
Nie okazał się być szybszy od żmii. Wręcz przeciwnie – gdy próbował nadepnąć na jej łeb, ta zrobiła zwinny unik i, nie omieszkując przeraźliwie syknąć, wystrzeliła w stronę podniesionej łapy Gęgawy. I to skutecznie. Wąż wgryzł się w jego ramię, momentalnie wywołując ostry, palący ból i wrzask kota, który zaczął wymachiwać łapą tak, jak gdyby płonęła. Gniew i determinacja sprawiła, że zaraz po rzuceniu żmiją o okoliczny pień, czarny skoczył na nią, rozrywając na ślepo pazurami i zębami. Udało jej się jeszcze ukąsić kota parę razy, z mniejszym czy większym skutkiem, zanim skończyła, leżąc bezwiednie w jego pysku.
Upolował zdobycz. Wyczerpany, choć szczęśliwy, Gęgawa zacisnął mocniej zęby na jej truchle i wybrał się w stronę obozu. Nareszcie udało mu się coś złowić.
***
Zupełnie nie rozumiał rzucanych mu przez resztę zaniepokojonych spojrzeń. Inne koty wytykały mu drżenie i krzywy krok, a także pytały o poranione łapy. Zbywał ich. Nic mu się przecież nie stało. Gęgawa potrzebował tylko krótkiej drzemki, nie pomocy od połowy Owocowego Lasu. Tak, jakby zmęczonego kota nigdy nie widzieli...
— Co ci się stało? — dobiła do niego w końcu Świergot. Tak, tylko jej mu brakowało...
— Nic — odburknął. Postawił krok przed siebie, wymijając swoją siostrę, jednak ta zagrodziła mu cielskiem drogę. Nie wyglądała na w żaden sposób przekonaną jego odpowiedzią.
— Nie wyglądasz dobrze. Czy... Czy to żmija? — zapytała, otwierając gwałtownie oczy. — Chwila, walczyłeś z jadowitą żmiją? Nic ci nie jest? Nie ukąsiła cię?
— Uspokój się — mruknął niekoniecznie wrogim, lecz słyszalnie wyczerpanym głosem. — Nic mi nie jest.
Los, jak gdyby chciał obalić stwierdzenie Gęgawy, sprawił, że stawiając na ziemi łapę z ugryzieniem, ta zabolała potężniej niż wcześniej. Syknął z bólu, wypuszczając upolowanego węża na ziemię, a samemu zginając się w połowie. Jak najszybciej dobiła do niego Świergot, dając zwiadowcy oparcie.
— Orzeszek! Puma! — zawołała swoich asystentów, którzy byli zajęci dzieleniem się językami z bliskimi. Zauważając jednak słabego Gęgawę, podtrzymywanego przez swoją siostrę, od razu zerwali się z miejsca, by pomóc. Czarny próbował protestować, lecz na próżno. Prędko zaprowadzili go do legowiska medyków.
***
Pomimo leczenia, jakie z miejsca podjęła Świegot, Gęgawa wcale nie czuł się lepiej. Nie pomagało także jego utrzymywanie, jakoby nic mu się nie stało, lecz które i tak prędko się skończyło, gdyż zauważył, że działo się z nim coś niedobrego. Rany po ugryzieniach, a szczególnie ta pierwsza, były mocno obrzęknięte i zsiniałe. Wyciekała z nich ciemna wydzielina podobna do krwi, której jednak nie tamowała Świergot, mówiąc, że oczyszczają się w ten sposób z toksyn. Nie opuszczał go jednak ból. Podane przez szamankę leki na niewiele się zdawały. Zdążył już kilkukrotnie zwymiotować, pozbawiając siebie resztek siły. Jedynym, czego chciał, to położenia się spać i obudzenia zdrowym. Niczego więcej nie potrzebował.
Powoli przestawał ufać słowom swojej siostry, która mówiła, że się z tego wyliże. Próbowała go przekonać, że jego stan się poprawia, ale Gęgawa wcale tego nie czuł. Było tylko gorzej. Głowa ciążyła coraz bardziej, łapy drżały na samą myśl o wstaniu, a oddech stopniowo się spłycał... Jak u umierającego. Powoli... umierał.
Chciał błagać siły wyższe o jeszcze jedną szansę, lecz nawet na to nie miał siły. Od kilku godzin wpatrywał się tępo w krzątającą się po lecznicy i sprawdzającą jego stan Świergot, nie będąc w stanie zrobić nic więcej poza podążaniem za nią wzrokiem. W końcu i to okazało się za dużym wysiłkiem – powieki Gęgawy przymknęły się, a łebek opadł na łapy, tak, jakby pogrążył się w głębokim śnie.
Gdy zauważyła to Świergot, było już o paręnaście uderzeń serca za późno. Choć ta wstrząsała jego jeszcze ciepłym ciałem, było ono nieruchome i puste. Pozbawione ulatującej z kota duszy.
EVENT NPC: Świergot
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz