Przy swoim boku usłyszał szelest i zdumione sapnięcie, ni to ulgi, ni zaskoczenia. Zaraz ktoś kto ujrzał, że wracał do żywych, pognał na zewnątrz, wołając jakiegoś Owsa. Czekaj... Co? Zamrugał i uniósł gwałtownie łeb w górę, rozglądając się bardziej przytomnie po jamie, w której był. Pachniała wieloma wonnymi ziołami i w pierwszej chwili uznał, że był w legowisku medyka. Ale... To niemożliwe. Przecież pamiętał co się stało. Jego łapa powędrowała do prawego oka, ale wyczuł pod nią jakieś zgrubienie. Czy to mech opleciony pajęczyną? Coś mu tu nie grało. Skoro został wygnany, dlaczego Plusk go opatrzyła? Czyżby Agrest jednak zrzekł się władzy albo zmienił zdanie?
Nagle w przejściu stanęły dwie sylwetki, które obserwowały go z zaciekawieniem i niepewnością, tak jakby zaraz miał się na nich rzucić. Nie znał ich, cuchnęli... obco. Wpatrywał się w nich chwilę, a widząc, że nie było żadnej reakcji z ich strony poza wybałuszonymi ślepiami, jak gdyby widzieli pierwszy raz na oczy kota, syknął w ich kierunku.
— Kim jesteście? Co to za miejsce?
Z pyska kremowego rozległo się niedowierzające sapnięcie, a jego wzrok skrzyżował się z niebiesookim towarzyszem.
— Widziałeś? Mówi...
Co... Co to niby za odpowiedź? Oczywiście, że potrafił mówić! Czy coś odwalił przez ten czas, gdy był nieprzytomny, a ci wysnuli jakieś dziwne wnioski?
— My... przyjaciele. Ocalić cię przed śmiercią — odpowiedział mu liliowy w bardzo prymitywny sposób.
Natrafił na jakieś ułomy... Wspaniale. I to jeszcze dzikusy! Jak inaczej miał ich nazywać, gdy zachowywali się w ten sposób? Musiał wstać i się stąd jak najszybciej wynieść. Nie zamierzał żyć z takimi wronimi strawami i oddychać tym samym powietrzem co oni. Spróbował wstać, ale jego tylna łapa była usztywniona przez patyki, mech oraz pajęczynę, jakby była złamana. Chciał to zerwać, bo przez to nie mógł się unieść, ale dopadł do niego liliowy samotnik, który pisnął, widząc jego czyn.
— Zostaw. Nie wolno. Spokojnie... Twoja łapa została uszkodzona. Nie możesz nią ruszać dla własnego dobra. Musisz odpoczywać. — Nieznajomy wyglądał jakby zaraz miał się poryczeć, kładąc mu łapę na barku i zmuszając do położenia się.
Nie będzie go jakiś pchlarz pouczał! Nie potrzebował żadnego odpoczynku! Rzucił się na niego z kłami, ale zaraz jego kompan wparował i przycisnął go do ziemi. Z jego pyska uciekł jęk, bo rany wciąż go bolały, a to nie było zbyt przyjemne.
— Mówiłem ci Wrzos. Nie możesz do niego podchodzić, bo zaraz pogryzie! Widzisz? — Spojrzał na kocura karcąco, kręcąc łbem.
— Och, wybacz. Chciałem tylko mu pomóc. Jeszcze bardziej by się uszkodził, gdyby zerwał opatrunek — miauknął ze skruchą uzdrowiciel. — Hej, już spokojnie. Owies nie chciał cię tak potraktować, ale nie dałeś mu wyboru. Bądź grzeczny, dobrze?
Zasyczał na niego wrogo. Taktowali go jak jakiegoś ułoma! Albo gorzej... Zdziczałe zwierzę! A wcale nim nie był! To oni byli tymi całymi samotnikami, którzy żyli w swoich prymitywnych stadach.
— Wypuście mnie szczury! Nie będziecie mnie więzić! — spróbował się wyszarpnąć, ale jedyne co dostał to więcej bólu z własnych ran.
— Kłosiku spokojnie... Nikt cię nie więzi. Chcieliśmy ci pomóc. Wykrwawiłbyś się — zaczął wyjaśniać. — Wykrwawić to... Takie coś, że masz ałał i takie czerwone wypływa z niego, a jak dużo wypłynie to się już nie obudzisz...
— Nie jestem mysim móżdżkiem, wiem co to znaczy! I nie jestem żaden Kłosik! — oburzył się, ale zaprzestał walki z tym całym Owsem, który nie pozwalał mu wybiec na zewnątrz. — Nazywam się Krogulec! — przedstawił się dość niechętnie tej dwójce, porzucając swoje dawne imię "Larwy". Nie zamierzał być już więcej żadnym robalem. Skoro Owocowy Las się na niego wyparł, zamierzał porzucić także i to znienawidzone imię nadane mu przez ojca.
— Jakie ładne! No to Krogulciu... Nie będziesz już gryzł? Owies cię puści, ale musisz leżeć tutaj na mchu. — Pokazał łapą na posłanie.
Jego pysk skrzywił się dość znacząco słysząc jak zmiękczył jego nowe imię. Okropieństwo! Znów wpadł w jakieś gówno. Na dodatek prawa strona pyska przez ten opatrunek była taka strasznie ciężka, no i nic nie widział! Bycie na łasce tej dwójki to było prawdziwe upokorzenie!
— Krogulec — powtórzył, aby dotarło to do liliowego łba. — I dobrze. Zostanę — skłamał, chcąc tylko pozbyć się ciężaru ze swojego grzbietu.
Owies rzucił spojrzenie Wrzosowi, który pokiwał z uśmiechem głową. Kocur zszedł z niego, stając u boku uzdrowiciela i teraz oboje siedzieli tak nad nim, jak gdyby podziwiali rzadki okaz zwierzęcia. Zamarł w bezruchu, mierząc się z nimi chwile wzrokiem i... wyskoczył. Krzyknął z bólu, gdy poczuł, że łapa uderza bezwładnie o ziemię, a przez brak równowagi wyrżnął pyskiem o podłoże. Usłyszał zduszony, wystraszony pisk Wrzosa i śmiech Owsa, którzy zaraz ponownie znaleźli się przy nim.
— Ale jest zabawny — skomentował to wszystko kremowy na co dostał wrogi syk od czekoladowego. — Dzikus jak się patrzy!
— Trzeba mu pomóc. — Liliowy posłał mu zmartwione i pełne troski spojrzenie. — Musiał być źle traktowany. Nie możemy go puścić póki się nie wyleczy i nie zostanie oswojony na powrót z przedstawicielami swojego gatunku. Znów wpadnie w kłopoty, a wtedy już mu nie pomożemy! — załkał przejęty jego losem.
Nie za bardzo chciał słuchać tych dwóch durni, którzy wydawali się urwać z jakiegoś drzewa i spaść na łeb. Ale gdy usłyszał jak go nazwali, zawrzało w nim. On? Dzikus?! No chyba nie! Spróbował udziabać drania kłami w kończynę, bo te słowa aż podniosły mu ciśnienie, jednak kremowy odskoczył.
— Krogulczusiu nie gryź! — pisnął Wrzos, chcąc jakoś go uspokoić przez dotyk, a jedyne co dostał to ból w postaci jego kłów na łapie. — Ałć!
— Ej! Krogulczusiu! Zostaw mojego partnera, bo się pogniewamy! — Owies złapał go za kark i odczepił od pseudo medyka, który od razu poleciał odkazić ranę.
— Nie nazywaj mnie tak! Krogulec do jasnej cholery! — wydarł się na niego, oburzony ich zachowaniem. Co im się przestawiło we łbie?! Każdy samotnik był taki nie ten tego?!
Nie dostał odpowiedzi, znów zostając przetransportowany na mech.
— Wrzos daj mu ten mak! Za bardzo to przeżywa. Trzeba było jednak wbić te patyki w ziemię! Mówiłem ci, że oni po dobroci nie rozumieją! — wołał Owies do swojego partnera, który tarł jakimś zielskiem skaleczenie po jego zębach.
Prychnął na nich rozzłoszczony jeszcze bardziej. Będą go ćpać?! Po jego trupie! Zaczął się szarpać i wić, ale kremowy był silny i nie pozwalał mu zrobić głupoty. Wrzos zaraz znalazł się przy nim i wepchnął mu coś do pyska. Zakaszlał, przełykając drobne ziarna, przeklinając ich rzewnie.
— Tak... Właśnie widzę, że z nim będzie ciężko. Jak uśnie opatrzę mu rany, pewnie znów się otworzyły — biadolił liliowy, patrząc na niego z wielkim smutkiem w oczach.
Chciał wyrzucić mu w pysk, że miał w tyłku jego litość, ale nagle siły go opuściły, a powieki stały się ciężkie. Rozluźnił się i usnął, a dwójka samotników odetchnęła z ulgą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz