Kolejne postacie pojawiały się cały czas. Było tłoczno. Coraz więcej kotów ustawiało się przy poturbowanym kocurku. W pewnym momencie nawet jakieś niezidentyfikowane ciemne łapy przewróciły ją. Była im wdzięczna, do kogokolwiek należały. Uderzenie pozwoliło wybudzić się z przerażającego transu. Wreszcie mogła przestać patrzeć na wykrzywiony z bólu pyszczek. Ciągle, mimo wszystko, słyszała dźwięk patyka przebijającego się przez tkanki.
Czuła jak wróbelek, którego zjadła wcześniej tamtego dnia, chce wylecieć jej z brzuszka. Szarpie się i szamota, próbując przecisnąć się przez przełyk; za wszelką cenę chciała go powstrzymać. Oczy zaszły łzawym zwierciadłem, a kolejne spazmy targały małym ciałem. Ostatecznie przegrała zmagania, a opierzona, jasnoróżowa papka wypełzła przez biały pysk. Nikt nawet nie zauważył. Nikt jej nie zauważał. Nie umiała pojąć, ile kotów stało teraz w żłobku. Rozpoznawała obie mamy, które uspokajały rozedrgane, jasne ciałko. Gdzieś mignął jej nakrapiany pyszczek Pani Medyczki; dzięki Gwiezdnym, że tutaj była! Babcia Wir również przybiegła, tak samo wielu innych, których znała głównie z widzenia lub krótkich odwiedzin.
Była całkowicie przebodźcowana. Wszystko migało jej przed oczami, szumiało w uszach, a zapach zwróconego ptaka mieszał się ze słodką, duszącą wonią krwi i żywicy. Oddychała szybko, płytko i bez ładu. Czuła się opuszczona. Nikt się nią nie przejmował.
"Jesteś straszna. Przejmujesz się sobą nawet w momencie, kiedy twój brat cierpi okropne katusze..."
Udało się wyłapać te słowa. Myśli powędrowały daleko w krainę niepewności. Nie wiedziała, co ma robić. Zdała sobie sprawę, że jeśli będą kogoś winić za wypadek Promyczka, będzie to ona. Zrobiła kilka kroków w tył, napotykając w końcu twardą ścianę. Zimny kamień przywrócił ją do prawdziwego, namacalnego świata. Usłyszała głos Zielonego Wzgórza. Złamany, przerażony i tak niecodzienny. Różnił się całkowicie od radosnego i donośnego tonu, który ukochała.
— Zrób coś Czereśniowa Gałązko! Wyjmij to, mój synek nic nie widzi! — zawodziła prosto w pysk starszej, która, choć również widocznie przejęta, zachowała zimną krew.
— Nie dotykaj. Uszkodzisz oko jeszcze bardziej. — Odepchnęła ciemną łapę, która już sięgała w stronę wystającej gałęzi. Stanęła między dzieckiem a matką. — Potrzebujemy kogoś, kto pomoże nam przenieść Promyczka do naszego legowiska — szylkretka rozejrzała się. Zatrzymała wzrok na Jerzykowej Werwie i Bławatkowym Wschodzie. Skinęła, a dwójka kocurów podbiegła bez chwili zwłoki.
Delikatnie, z pomocą Bożodrzewnego Kaprysu, wzięli, teraz już niemal całkowicie wiotkie, ciałko na grzbiety. Zmęczony bólem i szarpaniną brat nie miał już siły na nic; czasami tylko wydał z siebie żałosny jęk. Spokojnym, miarowym krokiem wojownicy wynieśli go, zmierzając w stronę lecznicy. Widziała, jak znikają z jej pola widzenia, a wraz z nimi, zaczęło też ubywać gapiów. Jak szybko się pojawili, tak prędko rozeszli się z powrotem do swoich legowiska.
— Nie dotykaj. Uszkodzisz oko jeszcze bardziej. — Odepchnęła ciemną łapę, która już sięgała w stronę wystającej gałęzi. Stanęła między dzieckiem a matką. — Potrzebujemy kogoś, kto pomoże nam przenieść Promyczka do naszego legowiska — szylkretka rozejrzała się. Zatrzymała wzrok na Jerzykowej Werwie i Bławatkowym Wschodzie. Skinęła, a dwójka kocurów podbiegła bez chwili zwłoki.
Delikatnie, z pomocą Bożodrzewnego Kaprysu, wzięli, teraz już niemal całkowicie wiotkie, ciałko na grzbiety. Zmęczony bólem i szarpaniną brat nie miał już siły na nic; czasami tylko wydał z siebie żałosny jęk. Spokojnym, miarowym krokiem wojownicy wynieśli go, zmierzając w stronę lecznicy. Widziała, jak znikają z jej pola widzenia, a wraz z nimi, zaczęło też ubywać gapiów. Jak szybko się pojawili, tak prędko rozeszli się z powrotem do swoich legowiska.
Księżyc zaczęła się gorączkowo rozglądać. Czuła się samotna. Nie mogła tego znieść. Była zmęczona psychicznie i fizycznie, a kolejne, okrutne myśli wciąż napływały i zapełniały jej malutką czaszkę. Szukała mamy, szukała Pełni i Zaćmienia. Wydawało jej się, jakby nie widziała, nie była przy nich od wielu księżyców. Zdziwił jej widok nocnej szaty, która siedziała zgarbiona w cieniu. Bardzo rzadko Zielone Wzgórze zostawała z nimi w pojedynkę. Na opuszkach jednej łapy umiała zliczyć takie sytuacje. Nie wyglądała najlepiej. Wypadek Promyczka był jak ostry patyk wbity prosto w serduszko. Wpatrzona w obóz, wyglądała jakichkolwiek znaków. Przy obu bokach siedzieli Pełnia i Zaćmienie. Też widzieli zmagania brata. Posępny nastrój był tak gęsty, że można go było ciąć pazurami. Zielone ślepia nie skrzyły się w ciemności jak zwykle; były matowe i nieobecne. Matka niemal się nie ruszała. Nawet koniuszek ogona, zwykle rozedrgany, leżał płasko między kawałkami mchu.
Wojowniczka została w końcu wyrwana z transu przez delikatny dotyk większej córki. Szylkretka musnęła ją łapką, kiedy kładła się przy jej udzie. Ten niewielki gest przypomniał jej, że przecież ma jeszcze pozostałe pociechy, które potrzebują opieki i wsparcia. Skoro ja tak to dotknęło, a jest wojowniczką, co musiało dziać się w niewinnych serduszkach malutkich istotek? Przysunęła białego do piersi, a Zaćmienie owinęła ogonem. Mimo wszystko uspokajała w ten sposób bardziej swoje nerwy niż ich.
Księżyc wciąż tkwiła w cieniu. Czuła się koszmarnie. Mieszanka winy, współczucia i obrzydzenia na samo wspomnienie. Nie miała siły wstać i położyć się przy mamie. Nogi miała niczym z futerka. Zazdrościła, że pozostała dwójka już spokojnie spała i że od początku była przy czarnym boku. Mieli prościej. Co pomyślałaby Zielone Wzgórze, jakby teraz poczuła, że najmłodsza wyłania się nie wiadomo skąd i wtula w jej brzuch? Byłaby zła? Musiałoby jej przecież przebiec przez myśl, że to wcześniejsze ukrywanie się jest spowodowane wyrzutami sumienia dotyczącymi urazu Promyczka. Podejrzewałaby ją, a potem porzuciła, wyrzuciła nie tylko z klanu, ale i ze swojego serca.
Wcisnęła pysk w łapy. Martwiła się o braciszka. Och... jakże ona się martwiła... Ściskało ją w piersi, a oddychanie przychodziło jej z dużym trudem. Chciałaby móc coś zrobić. Pomóc w jakiś sposób... Ulżyć... Nie miała jednak zielonego pojęcia jak miałaby tego dokonać. Była niepotrzebna, nie potrafiła się na nic przydać. Błądziła jak we mgle.
Nagle poczuła ciężar na uchu. Lekko przestraszona poruszyła nim, żeby strzepnąć owe coś. Delikatny podmuch skrzydełek posłał na jej policzek podmuch. Podniosła wzrok i zobaczyła puchata ćme.
Kochała ćmy...
Stworek miał śliczne jasne skrzydełka w ciemniejsze koła i prążki, a miękkie czułki powiewały na niewielkim wietrzyku. Owad przycupnął przed jej noskiem i patrzył jej prosto w ślepka. Nagle wzbił się w powietrze, a Księżyc skoczyła na równe łapki; zdziwiło ją, że tym razem udało jej się ustać. Podążała za nim, gdy ten skierował się przez opustoszały obóz prosto do legowiska medyczek. Jej uwaga była całkowicie skupiona na obserwowaniu ćmy, więc strach przed przyłapaniem był niemal nieistniejący. Wydawało jej się jakby, nowy przyjaciel specjalnie utrzymywał spokojne tempo, by miała szanse dotrzymać kroku. Zatrzymał się dopiero przed samą jamą. Panowały w niej prawdziwe ciemności. Dopiero po chwili udało się Księżyc wydobyć z mroku jasną postać Bożodrzewnego Kaprysu, leżącej z głową na legowisku, na którym spokojnie i miarowo oddychał Promyczek. Przerażona skierowała wzrok na mordkę brata. Ku jej zdziwieniu patyk został już usunięty, a pół głowy było ciasno owinięte liśćmi i pajęczynami. Spali głęboko.
Ćmi kompan nie wleciał dalej. Niebieska za to zrobiła pierwsze kilka kroków. Teraz już bała się nakrycia przez którąś ze starszych kotek. Jej małe kroki nie robiły jednak zbyt wiele hałasu. Udało się jej dostać do śpiącego pacjenta. Położyła się przy zwiniętych łapach mamy, tak żeby noskiem dotykać kremowego barku. Tyle mogła dla niego zrobić.
<Promyczku?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz