Nie dano mu jednak umrzeć w spokoju. Wyczuł blisko siebie koty z Klanu Burzy. Z początku planował udawać trupa, ale najprawdopodobniej nie zdążyli się na to nabrać, bo ktoś kazał mu wstać i iść z nimi. Tak, jakby otwarta rana, która przyprawiała go o ból, nie stanowiła dla niego żadnego utrudnienia.
Nie ruszał się, dopóki jego wzrok nie spoczął na trójce uczniów. Tojadzia, Orzechowa i Daliowa Łapa stali spięci w miejscu, z niepokojem przyglądając się otaczającej ich grupie. Rudzik nie potrafił stwierdzić, czy są bardziej przerażeni, czy też gotowi do walki. Był zmęczony i konający, a wszystko w zasięgu jego wzroku wydawało się rozmazane i przykryte warstwą mgły. Każdy odgłos zdawał się odległy i cichy, niczym szept.
Mimo bólu wstał. Podniósł się z ziemi tylko dlatego, by nie zostawić tej trójki samej. Chociaż klan zapewne uznał go już za martwego, tak postara się do ostatnich dni swego życia, aby pomóc tym, którym mógł. Widział w tym wojennym chaosie ciało Brokułowej Łodygi. Rozumiał teraz tę trójkę jak mało kto, bo zaraz nieopodal leżała Orzechowy Zmierzch. Choć strata matki w tak młodym wieku musiała być znacznie bardziej drastyczna, tak i on czuł się zrozpaczony.
Łzy same napłynęły mu do oczu. Z nisko zwieszoną głową posłusznie ruszył jako zakładnik. Inaczej się w tym momencie nazwać nie mógł. Nie spekulował, by to wyszło mu na dobre. W rzeczywistości mogą chcieć go po prostu rozszarpać w obozie, więc tak naprawdę zmuszają go do wysiłku tylko po to, by bardziej cierpiał przy śmierci.
Jego prawdziwy koszmar zaczął się dopiero na miejscu. W momencie, w którym dostrzegł Rozżarzonego Płomienia, serce zastygło mu w bezruchu. Gula w gardle nie pozwoliła mu wyrzucić z siebie ani jednego słowa. Po prostu wpatrywał się drętwo w rudego, który również pochwycił jego wzrok.
Wdzięcznie spojrzał na nieznanego mu kocura, który w tym całym chaosie kazał mu po prostu przejść się do ich medyczki. Rudzikowy Śpiew nie zawahał się, szczęśliwy, że choć na moment mógł uciec od byłego. Mogli go nawet zabić. Skazać na tortury na środku tego obozowiska. Porzucić jego ciało na pożarcie dzikim psom bądź wilkom. Po prostu zrobić z nim cokolwiek, dzięki czemu uniknie kontaktu z Żarem.
***
Szylkretkowa kotka odpowiednio się nim zajęła. Był na tyle spięty, że nie potrafił się odezwać, kiedy medyczka po prostu pomagała mu wrócić do zdrowia. Wiedział, że postępowała według kodeksu i to był jej obowiązek, ale miał ochotę odezwać się i poprosić, by przestała. Nie chciał marnować jej czasu, jeśli nie był pewny swego losu.
Póki co był niemalże pewny, że Klan Burzy jest nawiedzony. Zaraz pewnie zbiorą się dookoła niego i wspólnie rozszarpią go na strzępy.
Słyszał z zewnątrz legowiska przemowę ich lidera. Próbował wyłapać, czy jest jakakolwiek mowa o tym, co zamierzają z nim zrobić, ale prócz dumy ze zwycięstwa, nie zrozumiał nic. Dla niego to żaden sukces i powód do radości, aby wspólnie z innym klanem napadać niespodziewanie na mniejszą grupę wojowników.
Pociągnął nosem. Tylu, tak ważnych, bądź po prostu znanych mu nocniaków, umarło na jego oczach. A on nie był w stanie zrobić nic, by im pomóc. Ta wojna udowodniła mu, jak bardzo słabym był materiałem na zastępcę.
***
Nic nie rozumiał.
Najwyraźniej nie planowali go póki co publicznie ośmieszać. Owszem, patrzyli na niego to z pogardą, to z zainteresowaniem, ale nie czuł się traktowany jak więzień. Nie wykopali mu żadnego dołka do siedzenia, tylko zwyczajnie wepchnęli do legowiska dla wojowników. Mieli na niego oko i z pewnością ucieczka nie byłaby czymś łatwym, ale poza tym miał swobodę. Przez to czuł, że za tym dobrym traktowaniem czai się pewien podstęp.
Mimo to kulił się w kącie. Te obce zapachy przytłaczały go coraz to bardziej, sprawiając, że powoli zapominał o woni ryb. Nawet nie zamierzał czegokolwiek jeść stąd. Wolał paść z głodu, niż zadomowić się w tym miejscu.
— Jesteś!
Wzdrygnął się, gdy usłyszał przepełniony radością głos kocura. Nawet nie musiał podnosić wzroku, by rozpoznać Rozżarzonego Płomienia. Gapił się w ziemię, dopóki rude łapy nie zasłoniły mu widoku.
Nie odzywał się, ale czuł oddech burzaka na czubku głowy. Serce zadrżało mu z niepewności.
— W końcu możemy być razem. — Żar wydawał się podekscytowany, wypowiadając te słowa. — Nie będziesz musiał posądzać mnie o absurdalne zdrady, bo całe dnie będziemy spędzać razem. To wspaniałe, że postanowiłeś zmienić zdanie i przyszedłeś tutaj — kontynuował, siadając obok.
— C-co? — Rudzik w końcu raczył spojrzeć na niego. Skrzywił się, widząc te intensywnie pomarańczowe ślepia, dla których jego serce zabiło zbyt wiele razy. — Myślisz, że przyszedłem tu z własnej woli? W życiu nie zdradziłbym swojego klanu dla... — urwał, szukając odpowiedniego słowa — dla tego śmierdzącego miejsca! — Choć chciał krzyknąć, z jego pyska wydobył się zduszony pisk.
Rudy wpatrywał się w niego, dalej się uśmiechając, a jednak w oczach kryło się zwątpienie.
— Wiem, że pewnie ci ciężko, ale przyzwyczaisz się. Pomogę ci, dasz ra...
— Nie — przerwał mu, nerwowo ryjąc pazurami po ziemi. — Nie chcę się przyzwyczajać. Nie chcę tu być. Zostałem zabrany od swojego klanu po tym, jak twój bestialsko go zaatakował. Jesteście zwykłymi, bezdusznymi potworami. A ty jesteś najgorszym z nich i stanowisz ostatniego kota, z którym chciałbym w tym momencie rozmawiać — syknął, ale z każdym słowem zdawało mu się, że jego głos staje się słabszy.
Schował pysk między przednimi łapami i zacisnął powieki. W tym momencie chciał się tylko odciąć od świata.
<Żar?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz