*atak lisów*
Zimny, mokry wiatr raz po raz wdzierał się do legowiska starszyzny. Przypominał mu o istnieniu świata poza legowiskiem. Świata, który powoli przestawał dla niego istnieć.
Świata, który za dnia był plamą bieli, nocą zaś plamą mroku. Jego wzrok pogarszał się z każdym księżycem. Ledwo rozróżniał kontury przedmiotów, a wszechogarniający śnieg pozbawiał go i tej zdolności.
W jego myślach również panowała biel. Ból i rozpacz straciły swoją siłę, zamieniły się w rodzaj tępego pulsowania gdzieś na dnie duszy. Legły przysypane miękkim śniegowym puchem. Spały, podobnie jak i on. Dni przypływały i odpływały, a on kołysał się na ich falach, nieobecny. Było mu dobrze, na tyle dobrze na ile może być gdy siedzi się na zgliszczach życia, które się straciło. Odwiedzali go. Dzieci, Iskierka. Słuchał ich i cieszył się, że są obok. Niewiele mówił o sobie. Niewiele się w nim działo. Nic nie było w stanie wytrącić go z tego słodkiego odrętwienia. Tańczącą Pieśń traktował jak powietrze. Nawet nie zauważył, kiedy w legowisku pojawił się kolejny mieszkaniec.
Żył za to w swoich snach. Tylko w nich jeszcze widział wyraźnie. Żywych i umarłych. Bliskich, za którymi tęsknił. Lubił te sny. Były takie pogodne. Chodził na polowania z Kawką, rozmawiał długo z Jaśminem, Bluszczowym Pnączem, Słodką Łapą. Czasami cofał się jeszcze dalej. Chodził na patrole z Modrzewikiem i Małym, oglądał gwiazdy z Wilczym Sercem i siostrami.
Krzyk. Minęło parę uderzeń serca zanim uświadomił sobie, że słyszy go naprawdę. Kolejny. Odruchowo spojrzał w stronę wyjścia z legowiska, niepewny co zrobić.
– Co się dzieje? – poznał zirytowany głos Tańczącej Pieśni.
Odpowiedziały jej kolejne krzyki dochodzące z zewnątrz. Podjął decyzję. Podniósł się i ruszył w stronę wyjścia.
W jego nos natychmiast uderzył zapach krwi i strachu. Chaos. Sylwetki biegające w różnych kierunkach. Panika. Przed oczami mignęła mu rozmazana ruda postać. Potrzebował chwili, żeby zrozumieć, co się działo.
Lisy.
W tym momencie do jego nosa dotarł zapach Iskierki. Jego serce przyspieszyło. Rozejrzał się, próbując ją zlokalizować, ale nie był w stanie. Coś ścisnęło go za gardło. Rzucił się przed siebie.
– Iskierko! ISKIERKO!
Warknięcie, tuż obok.
Musiały go zauważyć.
Niewiele myśląc, zerwał się do biegu. Serce chciało wyskoczyć mu z piesi. Gnał na oślep przez śnieg i zaspy. Dokąd? Nie miał pojęcia. Byle dalej, byle uciec od ścigających go gniewnych szczeknięć i tupotu łap. Uderzył w coś, bark zapiekł go wściekle, ale nawet nie zwolnił. Były tuż obok. Płuca paliły żywym ogniem.
Drzewo. Wbił pazury w chropowatą korę. Zmęczone mięśnie odmawiały posłuszeństwa. Z jego gardła wydobył się wściekły ryk, gdy po raz kolejny nie dosięgnął gałęzi.
Udało się. Był bezpieczny. Szczeknięcia się oddalały. Do jego uszu docierały już tylko przytłumione krzyki z obozu.
Przeżył już coś podobnego. Pamiętał…
– Pierwszy Brzasku! Pierwszy Brzasku!
Ocknął się. Przez parę uderzeń serca nie czuł własnego ciała. Później boleśnie wróciła mu świadomość. Drżał. Nie wiedział, czy z emocji, czy z zimna. Musiał spędzić tu sporo czasu.
– Pierwszy Brzasku! Dobrze, że nic ci nie jest. Lisy już odeszły, pora wracać do obozu. Jeśli chcesz, pomogę ci zejść. Postaw łapę tutaj…
– Dobrze… – powtórzył.
<jak ktoś z Klanu Klifu chce to może odpisać>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz