Śladem strażniczki podreptał niezgrabnie w kierunku otworu, który ział w skałach nieopodal. Cieszył się, że go prowadziła; pozostawiony sam sobie pewnie szybko by się tutaj zgubił, a w najlepszym wypadku nie zrozumiałby nic z niezliczonych bogactw “świata”.
— Tu śpią fojofnicy, dolosłe, niesamofite koty. — Ostrożnie zbadał noskiem krawędź wejścia do jamy, z której wręcz buchał zapach ogromnej liczby kotów. Nie miał dotąd pojęcia, że jest ich aż tak wiele! – Ty też kiedyś takim zostanies, tak myślę.
Ogonek kocurka aż stanął prosto z zaciekawienia. Słonik nie zastanawiał się często nad swoją przyszłością; prawdę mówiąc, aż do tej chwili nie przyszło mu nigdy do głowy, że w ogóle ma przed sobą jakieś “kiedyś”. Przekonanie niuchacza przepełniło go dumą. Idąc za jej przykładem, wetknął łeb do środka — choć ciekawskim oczkom zajęło chwilę dostosowanie się do ciemności, już po chwili mógł z przejęciem patrzeć, jak krocie kolorowych boków unosi się miarowo we śnie. Czyżby spali? Nie wydawało mu się to bardzo dostojnym zajęciem, nie umniejszyło jednak jego entuzjazmu; strażniczka powiedziała przecież, że fojownicy są niesamowici, więc tak z pewnością musiało być.
— A telaz zfiedzamy dalej, fojofnicy nie lubią, kiedy kociaki zaglądają im do legofiska. — Z chęcią popatrzyłby jeszcze chwilę na pogrążonych we śnie, nie śmiał jednak podważać decyzji przewodniczki. Skinął małym łebkiem i pośpiesznie wycofał się za nią. — Tak fłaścifie to jak się nafywas?
— Słonik — przedstawił się, już z większą pewnością siebie. Strażniczka przechyliła śmiesznie łepek.
— Co to jest słonik?
— No, to psecies ja — wyjaśnił, zdziwiony jej reakcją. Nie zrozumiała? Może trzeba było użyć którejś z tych długich formułek? “Mam na imię Słonik”, “nazywam się Słonik”, nie pamiętał już wszystkich…
— Nie, nie. Nie chodzi mi o ciebie, tylko o tą rzec... — Na widok zagubionej miny szarego kocurka zmieniła taktykę. — No nie fiedziałeś, że imiona fsystkich kotóf pochodzą od jakiś rzecy? Ptakóf albo roślin, albo... Ja się na psyklad nazywam Melodyjka.
Przez chwilę zastanawiał się, usilnie starając się ułożyć w głowie nową informację. Tak się nazywała? Bo melodyjka to rzeczywiście taka melodia, jak piosenka, którą śpiewała mama. Każde imię pochodziło od czegoś, czyli tak naprawdę to nie on był Słonikiem? Było sobie coś innego, co nazywało się tak już wcześniej, a jego tylko nazwano tak samo? Jaki bałagan. I tak miało być z każdym imieniem, które słyszał… Poczuł się zagubiony, i co najmniej oszukany.
— Ja nie wiem, co to słonik — burknął, wolno ruszając za przewodniczką, która posunęła się nieco naprzód. Zaraz, skoro oprowadza go po świecie, to musi go znać, prawda? A jeśli ona nie wie, czym jest słonik... – Ale, Melo… Melodyjka! Jak ty nie fidziałas nigdy słonika, to moze on wcale nie istnieje, co? Moze jest specjalny!
Zanim odpowiedziała, kotka (mówiąc, wliczyła do kotów samą siebie, więc chyba też nim była. Pewnie to jakiś specjalny rodzaj!) zawahała się chwilę.
– Nie tylko moze, ale nawet na pewno! – powiedziała wreszcie, unosząc dumnie ogonek. – Tak, tak, inacej bym fiedziała. To słonika nie ma. Ale fies, co jest?
– Co?
– Legofisko ucniów! – oznajmiła tajemniczo, odsłaniając przed nim wejście do kolejnej ciemnej jamy, z której po raz kolejny tchnęło zapachem wielu, wielu kotów.
Tym razem odważniejszy, prędko wetknął tam łeb, w duchu gotując się na zaskoczenie – i kiedy już miał zmartwionym głosem stwierdzić, że śpiący ucniofie wyglądają niepokojąco podobnie do niesamofitych fojofników, w głębi nory coś poruszyło się nagle i w półmroku zabłysła para wielkich ślepi, wbijając w kociaki swoje puste spojrzenie.
Słonik pisnął z przerażenia i rzucił się w tył.
<Melodyjka? idk co ja robię>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz