— Jest zdrów jak ryba — miauknął zdecydowanie, podchodząc do drżącego uczniaka. Posłał mu kpiące spojrzenie pomarańczowych oczu, z trudem powstrzymując się, by nie powiedzieć czegoś za dużo w towarzystwie przyjaciółki. — Prawda, Malinku? — zapytał nieco przesłodzonym tonem, a buras wiedział, że istnieje tylko jedna prawidłowa odpowiedź.
— T-tak — wyjąkał rozpaczliwie, unikając bystrego wzroku Lukrecji, która jak na złość usilnie się w niego gapiła. Pluł sam na siebie, że skłamał, jednak wolał nie ryzykować dostaniem w pysk od mentora po powrocie do treningu.
— Widzisz? Skoro dobrze się czuje, będzie też w stanie wstać i pójść na trening, nieprawdaż? — stwierdził wojownik, posyłając nieprzekonanej kotce spojrzenie typu "nie przyjmuję żadnych ale", po czym w ukryciu pacnął pręgusa w zad, by ten ruszył za nim do wyjścia. Przez pierwsze chwile buras się wahał, lecz postanawiając nie czekać na wybuch złości kocura, prędko zebrał się i na drżących łapach opuścił legowisko.
Mentor czekał na niego tuż przy miejscu starszyzny z wrednym uśmieszkiem na pysku, co już było jasną przesłanką dla znużonego chorobą terminatora. Wiedział, że czeka go najgorsza z najgorszych kar jakie mogą spotkać uczniów, czyli wymienianie posłań współbratymców.
— Wiesz, co masz robić — parsknął dumny ze swego wstrętnego pomysłu samiec, po czym wstał i odszedł na kilka kroków. Malinek miał nadzieję, że ten jak najszybciej się oddali, jednak bicolor nie mógł powstrzymać się przed dodaniem. — Mam nadzieję, że chociaż tego nie zepsujesz — warknął i na szczęście postanowił udać się na polowanie wraz z Szakłakowym Cieniem.
Buras przeniósł smętne ślipia na opustoszałe legowisko, a nagłe zaskoczenie zniknięciem Ognistego Kroku sprawiło, że jego uszy nieznacznie uniosły się do góry. Z konsternacją rozglądnął się dookoła, nie będąc pewien, co powinien zrobić w takiej sytuacji. Co, jeśli calico coś się stało albo udała się na spacer i nie była w stanie sprostać szalejącej wichurze?
Gdy terminator już miał zgłosić do jakiemuś rozsądnemu wojownikowi, rozgadana koteczka pojawiła się na horyzoncie, a dokładniej przed wejściem do kociarni. Malinowa Łapa z ulgą stwierdził, że najwidoczniej z nudów kocica odwiedziła kociaki. Uświadamiając sobie jednak, jak wielką gadułą jest matka Aronii, niemal wybiegł z przykrytego szronem obozu
Z uporem rozglądał się za jakąś suchą paprotką czy kulką mchu, lecz przez ogromne mrozy nie udało mu się znaleźć niczego odpowiedniego. Już niemal na granicy rozpaczy kopał łapami w ziemi, byleby przynieść jeden, najmniejszy listek do obozu, ale widocznie wkurwiony Aronia był mu przeznaczony.
Starając się pogodzić z okrutną, aczkolwiek nieuniknioną przyszłością, odwrócił się w stronę, z której przyszedł i właśnie wtedy dostał olśnienia. Przecież na drzewach też rosną listki! Może Z całą siłą masywnych kończyn przebrnął przez zaległe kupy śniegu, dostając się do wysokiego drzewa i obmyślając plan. Przez sporą masę, którą powolutku zaczynał dorównywać Pstrągowemu Pyskowi, nie był zbyt dobry we wspinaniu się, lecz był na tyle zdeterminowany, że jakimś cudem znalazł się na szczycie. Zadziwiająco szybko narwał całą garść budzących się do życia liści, a następnie z zadowoleniem postanowił zejść na dół, by dotrzeć do obozu przed powrotem mentora.
Niestety, Malinek nie był w stanie znaleźć jakiejkolwiek drogi powrotu z korony drzewa, a jedynym ratunkiem zdawał się być kroczący w jego stronę czarny bicolor.
<Aronio?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz