W końcu po usilnych namowach ze strony Ognistej Piękności skierował swoje kroki do legowiska medyka. Widok Skruszonej Wieży otworzył na powrót świeżą ranę. Strata była zbyt wielka, aby mogła się tak po prostu zagoić. Już nigdy nie wejdzie na szczyt. Już nigdy nie nazwie tego miejsca domem. Przeklinał wuja, że zamiast władzy wybrał spokojne życie u boku ukochanego nierudego. Aż go mdliło, gdy o tym myślał. To było dla niego niepojęte. Tak samo jak te uczucia, które trawiły jego wnętrze. Nie chciał ich. Pragnął się od tego uwolnić. Chciał raz na zawsze zapomnieć o tym epizodzie w swym życiu, ale nie był w stanie. Ciągle przed oczami miał te dwa pyski, czworo oczu. Dwie kocice, bliskie jego sercu. Czuł się niczym zapadający się tunel. Schodził coraz niżej i niżej, głuchy na świat dookoła.
Zatrzymał się w pachnącym ziołami legowisku licząc na to, że spotka Pajęczą Lilie, lecz nie było jej. Zamiast tego ujrzał czekoladowego bicolora, co uznał za kolejny znak, że przodkowie po raz kolejny wystawiali go na próbę. Stał tam przez chwilę niczym widmo z przygarbioną postawą, nie wydając z siebie nawet odgłosu. Asystent medyczki zajęty był segregacją ziół. Dopiero, gdy odwrócił się, aby pójść do składziku, dostrzegł go stojącego w wejściu niczym przerażającą postać z sennego koszmaru.
Oczywiście, że wyglądał koszmarnie. Jego rozmierzwiona sierść poruszała się na boki, gdy wiatr dmuchnął mu w grzbiet. Tak wyglądał ktoś kto był na skraju przepaści i zerkał w nieprzeniknioną ciemność.
— W czymś pomóc? — jego głos na moment sprawił, że powrócił do teraźniejszości.
Płomienny Ryk wszedł głębiej do środka, siadając z ciężkim westchnieniem na mchu.
— Potrzebuje tych waszych ziółek na ból i sen. Pajęcza Lilia na pewno ci o nich mówiła, więc je przynieś. No ruchy. — Machnął na niego łapą, poganiając do roboty. Że też jego siostra zgodziła się przyjąć na nauki jakiegoś nierudego. Wciąż nie mógł uwierzyć, że kocica bez skrupułów była w stanie dotknąć takich schorowanych i ich uleczyć. On chyba by zwymiotował. Dlatego też starał się nie kalać swych oczu osobą czekoladowego na tyle ile to możliwe. — I zanim dotkniesz je swoją śliną lub brudną łapą, umyj ją lub przynieś to na liściu, bo się zrzygam. — Przygarbił się jakby już czuł nadchodzące torsje na samą myśl, że prosił o pomoc kogoś o tak niskim urodzeniu. Ale jak na niego i tak był miły. Jeszcze go w końcu nie obraził, prawda?
<Skowronek?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz