*przed mianowaniem dzieci Wilczej*
Kolejny deszczowy poranek. Błoto rozlegało się w wszelkich zakamarkach obozowiska. Srokosz nienawidził go. Klejącej się, niesmacznej mazi. Tak - niesmacznej. Daglezja wmówiła mu pewnego deszczowego dnia, iż ów niekształtna breja to niebyle jaki przysmak wśród leśnych klanów. Naiwność tamtego dnia dała mu nauczkę na każdy kolejny. Nie mógł wierzyć leśnym śmierdzielom. Zadufanym w sobie. Brudnym. Pełnym arogancji. Nienawidził każdego z nich!
Brudne i śmierdzące dzikusy. Zły i zirytowany swoją bezradnością wyszedł na dwór.
— Srokoszu, wracaj, przeziębisz się! — krzyknęła za nim Kalinowa Łodyga.
— Zamknij się! — pisnął zły, zaraz żałując tych słów, widząc smutek malujący się na pysku kotki.
Wyszedł na deszcz. Krople niesfornie uderzały w jego drobne ciałko. Zaczął tupać łapami. Błoto rozchlapało się wokół niego. Zdenerwowany na nie uderzał coraz mocniej i mocniej.
— Ojejku. — zawołała szylkretowa koteczka.
Plama błota ściekała z pyszczka kotki. Zaskoczone ślepia przypominające mu tego koślawego łysolca przyglądały się mu. Srokosz zjeżył się. Pewnie zaraz odwdzięczy się mu tym samym.
— COŚ TY ZROBIŁ, DIABELSKI POMIOCIE?
Srokosz odwrócił się, by ujrzeć za sobą wściekłego kocura. Znów ślepia o tej samej barwie zalśniły mu przed pyskiem.
— GIŃ, GNOJU!
Ciemna łapa uderzyła go z całej siły. Srokosz pisnął. Kolejny bezmózgi brutal czyhał się na jego życie.
— Zostaw mnie śmierdzielu! — krzyknął, wskakując na niewielki kamyk, by chociaż na uderzenie serca być wyższym od czarnego.
— Sam śmierdzisz! — wrzasnął tamten. — Zobacz co zrobiłeś mojej siostrze! Przeproś! Błagaj ją o litość.
Srokosz spojrzał w stronę nieco zdezorientowanej kotki, która uśmiechnęła się do niego lekko, ścierając klejącą się ciecz z pyszczka. Speszony uciekł wzrokiem.
— Nigdy! Wypchaj się błotem! — syknął, rzucając w kocura.
Czarny prychnął i ściągnął go z kamyka. Ciemna łapa wbiła go w błoto. Próbował się wyrwać, lecz jego pysk skończył w lepkiej mazi. Piszczał i wiercił się. Nie mógł tak zginąć. Tak błaho i przez leśnego dzikusa!
— Urdzik, puść go proszę. — dotarło do jego uszu.
Łapa przyciskająca go do gruntu zniknęła. Szybko zerwał się na łapy. Błoto z niego z ciekało. Ciężko dyszał, łapiąc powietrze. Spojrzał na patrzące na niego rodzeństwo. Na te morskie ślepia. Zwiastun śmierci i zagłady.
— Nienawidzę was, leśne potwory! — wykrzyczał, uciekając speszony.
<Urdzik? Aksamitka?>
Urdzik we bachorowi lepę na ryj zajeb
OdpowiedzUsuńoh, to będzie miał płaską jak Kwaśny XD
UsuńZaklepuję odpis!
OdpowiedzUsuń