Lis zmarszczył nos, czując znajomy smród kamiennej furiatki. Jej zielone ślipia szybko obdarzyły go morderczym spojrzeniem. Wiecznie wściekła. Zła na cały świat. Lis był przekonany, że sam fakt, iż oddycha wystarczająco jest dla niej irytujący.
— Zrobiłabyś coś pożytecznego zamiast tak stać i się na mnie lampić. — cichy warkot wydobył się z gardła zastępczyni.
Lis nonszalancko przewrócił ślipiami, czując jak marna istota zwana Wilczą wariuje w jego wnętrzu. Minęło tyle księżyców odkąd tamta złamała ich serce, traktując jak śmiecia. Lecz dla Wilczej wciąż to było za mało. Nieważne ile ran sprawiła jej Kamienna Agonia ta wciąż do niej lgnęła. Jak ćma do ognia. Aż spłonie. Ohydna istota. Lis brzydził się, że kiedyś "był nią".
— Z-zwykle inaczej się dziękuje za odnalezienie... b-brata. — mruknął drżącym głosem.
Zastępczyni prychnęła.
— Trzymaj się od niego z daleka, wariatko. Nie wiem co planujesz, ale znając ciebie to nic dobrego. — syknęła, jeżąc sierść. — Obserwuje cię, wronia strawo.
Lis zmrużył ślipię. Kotka sama kusiła go do działań, których nigdy nie miał zamiaru wykonać. Lecz widząc malującą się gorycz i furię na pysku zastępczyni aż go kusiło. Odwdzięczyć się. Za wszelki ból. Za wszelką rozpacz jaką im sprawiła. Upajał się wizją cierpiącej kotki. Machnął ogonem.
Słodki zapach kwiatów otoczył go. Otworzył ślipia. Łaciata sylwetka przytulała go swoim zimnym, ciernistym ciałem.
— N-nie jestem... jak ty. — odparł w końcu. — N-nie... nie krzywdzę i-innych.
Zielone ślipia spojrzały na niego chłodno. Lekko zadrżał. — Jestem innego zdania. — warknęła kotka, wymijając go szybkim krokiem.
* * *
— Lisku... — zaczęła cicho, trochę nieśmiało.
Kocur uniósł brew.
— Mam prośbę. — miauknęła, przywierając mocniej do boku czarnego. — Niewielką. Chodzi o honor. Mój i twój. Całego naszego rodu...
Pomarańczowe ślipię jedynie obserwowało, powoli odrywającą się od niego sylwetkę. Nie wiedział o co chodzi matce. O czym mówiła.
— Jak byłeś mały... O taki. — pokazała łapą wielkość nie większą od paruksiężycowego kociaka. — Pewna przebrzydła Klifiaczka niemal... niemal cię porwała. Skąpana w mroku i żyjąca we własnym świecie zazdrości pragnęła łapczywie zniszczyć mi życie. Pewnej mocy zakradła się do naszego obozu i gdyby nie czujność twojego ojca wyniosłaby cię do... do tych obrzydliwych Klifiaków.
Lis słuchał uważnie matki. Wcześniej nie słyszał tej historii. Musiał naprawdę być mały skoro nic nie pamiętał. Widząc jak kotka roni łzy, podszedł do niej bliżej i niepewnie objął ogonem.
— Szybko dostała to na co zasłużyła. — miauknęła Konwaliowa Rzeka, ocierając łapą mokre poliki. — Lecz jej kocięta bezpiecznie wychowały się w Klanie Klifu. Jej przeklęta krew nadal pulsuje w jej potomkach. Nie wiadomo do czego się posuną. Zmanipulowane przez nią szybko stracą rozum. Dlatego Lisku musisz temu zaradzić. Nie możesz pozwolić sobie na powtórzenie tej sytuacji. Na rozpacz matek.
Lis spojrzał niepewnie na kotkę.
Do czego dążyła?
— Musisz ich uratować, Lisi Płomieniu. Być bohaterem Klanu Burzy. Unieszkodliwić zagrożenie nim będzie za późno.
Czarny spuścił łeb. Nic nie rozumiał. Chciał pomóc swojemu klanu. Chciał stać się bohaterem. Być docenionym. Chwalonym. Może nawet Kamienna Agonia spojrzałaby na niego przychylnym spojrzeniem?
— Musisz go zabić. Zabić Wschodzącą Łapę. Potomka Wschodzącej Fali, zbrodniarki Klanu Klifu.
* * *
Smród Wilczaków otaczał go. Stał się jednością z nim. Podążał za instrukcjami matki. Nasączony zapachem z mchu oznakowanego przez Klan Wilka przemierzał ich terytorium. Późny wieczór. Uczniowie często tą porą uczyli się samodzielnie polować. Gryzonie aktywne nocą powoli wypełzały ze swoich kryjówek na poszukiwania pokarmu.
Klan Wilka był cichy. Mroczny las wydawał się opuszczony. Ponure gałęzie pokryte śniegiem skrzypiały mu na powitanie. Śnieg prószył lekko, sprawiając, że odciski łap Lisa szybko znikały. Zimny wicher targał futro zachęcając do powrotu.
Lecz nie mógł tego zrobić. Miał misję. Musiał uratować Klan Burzy. Musiał się stać bohaterem, którego wszyscy potrzebowali. Tylko on zdawał sobie sprawę z zagrożenia. Tylko on mógł coś zrobić. Szybkim znalazł się niedaleko potoku oznaczającego granicę Klanu Klifu. Niewielki rudy kształt przypatrywał się okraszanej lodem wodzie. Bawił się. Niewinnie.
"Tylko teraz tak wygląda. Pewnie już zaczął szkolenia ze swoją babką. Niedługo żądza krwi i mordu zacznie pulsować w jego ciele."
Lis zrobił niepewny krok do przodu. Wierzył słowom matki. Lecz coś w środku jego stanowczo chciało stąd uciec. Wilcza wariowała. Szalała. Płakała. Błagała go, żeby tego nie robić. Lis zirytowany trzepnął ogonem. Może tym pozbędzie się tej żałośnej mysiej strawy na zawsze. Jej jęki i płacz na zawsze ucichną.
Trzask.
Zielone ślipia spojrzały na niego z zaciekawieniem. Były tak podobne do jej.
Klan Wilka był cichy. Mroczny las wydawał się opuszczony. Ponure gałęzie pokryte śniegiem skrzypiały mu na powitanie. Śnieg prószył lekko, sprawiając, że odciski łap Lisa szybko znikały. Zimny wicher targał futro zachęcając do powrotu.
Lecz nie mógł tego zrobić. Miał misję. Musiał uratować Klan Burzy. Musiał się stać bohaterem, którego wszyscy potrzebowali. Tylko on zdawał sobie sprawę z zagrożenia. Tylko on mógł coś zrobić. Szybkim znalazł się niedaleko potoku oznaczającego granicę Klanu Klifu. Niewielki rudy kształt przypatrywał się okraszanej lodem wodzie. Bawił się. Niewinnie.
"Tylko teraz tak wygląda. Pewnie już zaczął szkolenia ze swoją babką. Niedługo żądza krwi i mordu zacznie pulsować w jego ciele."
Lis zrobił niepewny krok do przodu. Wierzył słowom matki. Lecz coś w środku jego stanowczo chciało stąd uciec. Wilcza wariowała. Szalała. Płakała. Błagała go, żeby tego nie robić. Lis zirytowany trzepnął ogonem. Może tym pozbędzie się tej żałośnej mysiej strawy na zawsze. Jej jęki i płacz na zawsze ucichną.
Trzask.
Zielone ślipia spojrzały na niego z zaciekawieniem. Były tak podobne do jej.
— Co tutaj robisz? — miauknął uczeń, przyglądając mu się uważnie.
Lis zadrżał niepewnie. Nie wiedział czy był gotowy. Znaleźć w sobie tą siłę. Moc. Odwagę.
"Lisku, zrób to. Szybko i sprawnie. Oszczędzisz mu bólu. Mu i całemu Klanu Burzy."
— S-spaceruję. — skłamał szybko.
Wschodząca Łapa przekręcił łeb.
— Tutaj? A przypadkiem nie jesteś Wilczakiem? Pachniesz jak one. — stwierdził rudy.
"Nie ma sensu tego ciągnąć. Nie masz czasu. Zrób to. Teraz."
— J-jestem samotnikiem. D-dużo tam żyłem. — kolejne kłamstwo tak łatwo wypadło z jego pyska.
Zielone ślipia spojrzały na niego zaskoczone.
"Lisku. Szybko. Zrób to. Już."
Jej głos coraz bardziej zirytowany rozległ się w całej jego głowie, sprawiając, że aż położył uszy. Nienawidził, gdy była zła. Bał się jej wtedy.
— "Żyłeś"? Pachniesz jak kotka. — miauknął zaskoczony uczeń.
"ZRÓB TO. SZYBKO. TERAZ. JUŻ. ZRÓB TO, LISKU."
Dygocząc się spojrzał się na Wschodzącą Łapę.
— Źle się czujesz? Zawołać medyka... — urwał, widząc jak Lis wysuwa pazury. — Coś nie tak? Tak bardzo cię boli?
Lis pokręcił łbem. Nie mógł tego słuchać. Z każdym słowem jego motywacja malała. Coraz bardziej stawał się Wilczą. Chciał uciec. Nie mógł. Nie mógł jej zawieść. Jeśli ona go opuści straci cały świat.
Zaatakował.
Czerwona ciesz splamiła biały śnieg. Pisk rozległ się z przerażonego pyska ucznia.
"Szybko. Wykończ go. Wgryź się w szyję. Zanim zwoła cały Klan Klifu."
Niczym maszyna posłusznie wykonał polecenia matki. W zbyt dużym stresie by zrozumieć co zrobił. W zbyt dużym szoku, by pojąć co naprawdę się dzieje. Zacisnął mocniej szczęki, czując wierzgające ciało. Niczym ryba rudy wił się jeszcze parę uderzeń serca. Krew ciekła z czarnego pyska. Wypluł ją, czując jak metaliczny smak wypełnia jego jamę ustną. Widząc szkarłatną ciecz pod łapami, zrobiło mu się słabo.
Zabił.
Zabiła.
Zabiło.
Świat zakręcił się, rozmazując. Nie mógł tu zostać. Nie mogła na to patrzeć. Nie chciało. Nie chciał tego robić. Trzęsła się przerażona, bojąc się unieść wzrok. Nie mogło na to spojrzeć. Nie chciał widzieć swojego dzieła. Dzieła ich matki. Uciekła.
* * *
Wpatrywało się wschodzące słońce, dygocząc. Z zimna. Z przerażenia. Zbrodnia przed paru godzin wciąż żyła w jej głowie. Martwy uczeń wciąż wpatrywał się w niego. Pytał dlaczego to zrobiło. Czym sobie zasłużył.
Lis... nie, Wilcza nie potrafiła wstać. Nie potrafił. Ich ciało niezdolne do ruchu ugrzęzło przy wejściu do obozowiska. Niegodne do wejścia do środka. Okryte hańbą i zbrodnią. Ohydną. Godną Piaskowej Gwiazdy.
Śnieg, w który wpadał niezdarnie próbując tu wrócić zmył ślady krwi. Wiatr zabrał sobą zapach Wilczaków. Lecz wszystkie emocje pozostały w ich. Mrok wczorajszego dnia żył w sercu Wilczej. Tańczył w umyśle Lisa. Nie wiedzieli kim są. Byli zbyt przerażeni. Straumatyzowani.
— Dlaczego tu sterczysz? — znajomy głos.
Odwrócili się.
Lis... nie, Wilcza nie potrafiła wstać. Nie potrafił. Ich ciało niezdolne do ruchu ugrzęzło przy wejściu do obozowiska. Niegodne do wejścia do środka. Okryte hańbą i zbrodnią. Ohydną. Godną Piaskowej Gwiazdy.
Śnieg, w który wpadał niezdarnie próbując tu wrócić zmył ślady krwi. Wiatr zabrał sobą zapach Wilczaków. Lecz wszystkie emocje pozostały w ich. Mrok wczorajszego dnia żył w sercu Wilczej. Tańczył w umyśle Lisa. Nie wiedzieli kim są. Byli zbyt przerażeni. Straumatyzowani.
— Dlaczego tu sterczysz? — znajomy głos.
Odwrócili się.
Ona.
Czarna sierść.
Zielone ślipia w kolorze liści klony patrzące z chłodem.
Ciemniejsze futro na pysku.
Nie zmieniła się. Zawsze wściekła. Zawsze podejrzliwa. Zawsze niedostępna. Poza ich zasięgiem. Przepełniona żalem i furią. Nienawiścią do nich.
— Z-zabij m-mnie... — ciche miauknięcie wypadło z poranionego pyska.
Kamienna Agonia trzepnęła ogonem.
— Co tam mamroczesz, wronia strawo?
Zapłakane pomarańczowe ślipię spojrzało na kotkę. Kotkę, którą kiedyś ubóstwiało ponad wszystko. Kotkę, od której nie potrafili się uwolnić. Uciec.
— Zabij mnie. Teraz. Już. — pewniejszy głos zaskoczył obydwa koty. — W-wiem, że mnie nienawidzisz. N-nie krępuj się. Z-zrób to teraz. U-uwolnij m-mnie od t-tego świata...
<Kamienna Agonia?>
Czarna sierść.
Zielone ślipia w kolorze liści klony patrzące z chłodem.
Ciemniejsze futro na pysku.
Nie zmieniła się. Zawsze wściekła. Zawsze podejrzliwa. Zawsze niedostępna. Poza ich zasięgiem. Przepełniona żalem i furią. Nienawiścią do nich.
— Z-zabij m-mnie... — ciche miauknięcie wypadło z poranionego pyska.
Kamienna Agonia trzepnęła ogonem.
— Co tam mamroczesz, wronia strawo?
Zapłakane pomarańczowe ślipię spojrzało na kotkę. Kotkę, którą kiedyś ubóstwiało ponad wszystko. Kotkę, od której nie potrafili się uwolnić. Uciec.
— Zabij mnie. Teraz. Już. — pewniejszy głos zaskoczył obydwa koty. — W-wiem, że mnie nienawidzisz. N-nie krępuj się. Z-zrób to teraz. U-uwolnij m-mnie od t-tego świata...
<Kamienna Agonia?>
Zaskoczyło mnie, Kamień też to zaskoczy
OdpowiedzUsuń